Jrr
Tolkien – Powrót Króla
(2/2)
Rozdział 1
S |
am
z trudem dźwignął się z ziemi. W pierwszym momencie nie mógł
się zorientować,
gdzie jest, ale po chwili przypomniał sobie wszystko, całą beznadziejną
i
rozpaczliwą prawdę. Znajdował się przed dolną Bramą orkowej fortecy;
spiżowe
drzwi były zamknięte. Musiał zemdleć, gdy próbował je
otworzyć naporem własnego
ciała, ale nie wiedział, jak długo leżał nieprzytomny. Przedtem był
rozgorączkowany, zdesperowany i wściekły, teraz dygotał z zimna.
Przyczołgał się
pod drzwi i przytknął do nich ucho.
Z daleka dochodziła wrzawa i
zmieszane głosy orków, lecz coraz niklejsze, oddalające się,
aż wreszcie
ucichły zupełnie. Głowa bolała Sama, przed oczyma migotały w ciemności
skry,
starał się jednak pozbierać myśli. Jedno zdawało się bądź co bądź
jasne: że
przez te drzwi nie dostanie się do fortecy orków. Musiałby
czekać na ich
otwarcie kto wie ile dni, a na to nie mógł sobie pozwolić,
każda chwila była
rozpaczliwie cenna. Nie miał już wątpliwości, co jest jego pierwszym
obowiązkiem;
wiedział, że musi ocalić Froda, choćby mu przyszło tę próbę
przypłacić własnym
życiem.
„Najbardziej
prawdopodobne, że zginę, to zresztą najłatwiejsze”
– powiedział sobie
markotnie, chowając Żądło do pochwy i odwracając się od spiżowych
drzwi. Z
wolna wlókł się w górę ciemnym tunelem nie
odważając się użyć światła elfów.
Idąc usiłował w głowie uporządkować wszystkie zdarzenia od początku
wędrówki z
Rozstaja Dróg. Nie mógł się zorientować w porze
dnia; przypuszczał, że jest
noc, ale nawet rachunek dni mylił mu się teraz. W tym kraju ciemności
gubiło
się dni, tak jak gubił się każdy, kto tutaj zabłądził.
„Ciekawe,
czy też przyjaciele w ogóle o nas pamiętają –
myślał – i co się z nimi dzieje
tam, w ich świecie?” Niezdecydowanym gestem wskazał przed
siebie, nie wiedząc,
że kierując się znów do tunelu Szeloby jest
zwrócony twarzą ku południowi, nie
ku zachodowi, jak sądził. Na jasnym świecie słońce stało blisko zenitu
i był
dzień czternastego marca według Kalendarza Shire’u; Aragorn
właśnie płynął na czele
czarnej floty z Pelargiru, Merry z Rohirrimami cwałował przez Dolinę
Kamiennych
Wozów, a w Minas Tirith szerzyły się pożary i Pippin z
przerażeniem śledził
coraz wyraźniejszy obłęd w oczach Denethora. Ale wśród
wszystkich trosk i
niebezpieczeństw myśli przyjaciół wciąż zwracały się do
Froda i Sama. Nie byli
zapomniani, ale znaleźli się poza zasięgiem bratniej pomocy, a
najżyczliwsza
myśl nie mogła poratować w tym momencie Sama, syna Hamfasta. Był zdany
wyłącznie na siebie.
Dotarł wreszcie do kamiennych drzwi
zagradzających wejście orkowego korytarza, a nie mogąc wykryć zamka ani
skobla,
przelazł tak jak poprzednio górą i zgrabnie zsunął się
znów na ziemię.
Ostrożnie przekradł się obok wylotu tunelu Szeloby, gdzie w zimnym
przeciągu
powiewały szczątki podartej ogromnej sieci pajęczej. Po cuchnącym
cieple w
głębszym korytarzu, tutaj owiał Sama przejmujący chłód, lecz
to orzeźwiło go
nieco. Chyłkiem wypełznął na otwartą ścieżkę.
Panowała tu złowroga cisza. Nie było
jaśniej, niż zazwyczaj bywa o zmierzchu chmurnego dnia. Ogromne kłęby
pary
wzbijające się znad Mordoru płynęły nisko nad jego głową w stronę
zachodu,
tworząc pułap z dymu i chmur oświetlony od spodu posępnym krwawym
blaskiem.
Sam podniósł wzrok na Wieżę orków i
nagle z jej wąskich okien błysnęły światła jak małe czerwone oczy.
Mógł to być
jakiś sygnał. Strach przed orkami, na czas pewien przytłumiony gniewem
i
rozpaczą, znowu ogarnął hobbita. Nie widział innej rady, musiał szukać
głównego
wejścia do strasznej Wieży, lecz kolana uginały się pod nim i dygotał z
przerażenia. Odwracając oczy w dół od Wieży i sterczących
nad wąwozem urwisk,
zmusił oporne nogi do posłuszeństwa i nasłuchując pilnie, wpatrzony w
gęsty
mrok skupiony pod skalnymi ścianami po obu stronach drogi, z wolna
zawrócił,
minął miejsce, gdzie przedtem leżał Frodo i gdzie jeszcze przetrwał
wstrętny
smród Szeloby, poszedł dalej, pod górę, aż dotarł
znów do tej samej wnęki, w
której ukrył się przed orkami kładąc na palec Pierścień i
skąd obserwował
przemarsz oddziału Szagrata. Przystanął, usiadł; na razie nie
mógł zdobyć się
na dalszą wędrówkę. Rozumiał, że jeśli przejdzie szczyt
przełęczy, następny
krok zaprowadzi go już naprawdę do Mordoru i że będzie to krok
nieodwołalny.
Nie mógłby marzyć o odwrocie. Bez wyraźnego celu wsunął
znowu Pierścień na
palec. Natychmiast poczuł ogromny ciężar tego brzemienia i jeszcze
silniej,
jeszcze bardziej paląco niż przedtem złośliwość Oka Mordoru; szukało
skarbu,
usiłowało przeniknąć ciemności, które Nieprzyjaciel dla
własnej osłony zesłał,
lecz które mu teraz przeszkadzały, potęgując jego
niepokój i wątpliwości.
I znowu Sam stwierdził, że nagle
słuch mu się wyostrzył, lecz wszystkie przedmioty świata przedstawiają
się jego
oczom blado i niewyraźnie. Widział ściany skalne jak przez mgłę, za to
z
wielkiej odległości słyszał bełkot nieszczęsnej Szeloby, a jak gdyby
tuż obok
ostre, wyraźne krzyki i szczęk metalu. Zerwał się i przylgnął płasko do
skały
przy ścieżce. Na szczęście miał Pierścień na palcu, bo nadciągała nowa
banda
orków. Tak mu się przynajmniej w pierwszej chwili zdawało.
Potem jednak
zrozumiał omyłkę; wyczulony słuch wprowadził go w błąd. Wrzaski
orków
pochodziły z wnętrza Wieży, której najwyższy róg
sterczał wprost nad nim, po
lewej stronie skalnej wnęki.
Drżał, walczył z sobą, żeby zmusić
się do działania. Z pewnością w Wieży rozgrywały się jakieś okropne
rzeczy.
Może wbrew rozkazom orkowie ulegli wrodzonemu okrucieństwu i torturują
Froda,
może rozszarpują go na sztuki. Sam wytężył słuch; odzyskał odrobinę
nadziei.
Niewątpliwie w Wieży toczyła się walka, orkowie bili się z sobą, doszło
do
bójki między Szagratem i Gorbagiem. Nadzieja, jaką ten
domysł natchnął hobbita,
była bardzo znikoma, a jednak wystarczyła, żeby go zagrzać do czynu. W
niezgodzie orków upatrywał pewną szansę. Nad wszystkimi
myślami zatryumfowała
miłość do Froda i zapominając o niebezpieczeństwach Sam krzyknął w
głos: „Idę,
panie Frodo!” Pędem wbiegł na przełęcz i przekroczył ją.
Droga skręcała w lewo
i opadała stromo w dół. Sam był w Mordorze.
Zdjął Pierścień; zrobił to za podszeptem
jakiegoś bardzo głęboko ukrytego przeczucia groźby, ale zdawało mu się,
że po
prostu chce widzieć jaśniej. „Lepiej nawet najgorszej
prawdzie patrzeć w oczy –
mruknął do siebie. – Nic nie warte takie błądzenie we
mgle”.
Surowy, okrutny i przykry widok
ukazał się oczom hobbita. Spod jego stóp najwyższa grań Efel
Duath opadała
stromo w ciemność jaru, za którym wznosiła się grań
następna, znacznie niższa,
poszarpana i najeżona turniami sterczącymi niby czarne kły na tle
bastionu
Mordoru. Dalej, bardzo jeszcze daleko, lecz niemal na wprost, za
rozlanym
jeziorem ciemności przetkanej rozbłyskującymi tu i ówdzie
płomieniami żarzyła
się ogromna łuna; strzelały z niej wielkie słupy dymu ciemnoczerwone u
podstawy, a czarne w górze, tam gdzie łączyły się w
skłębiony baldachim
rozpięty nad całą tą przeklętą krainą.
Sam widział przed sobą Orodruinę,
Górę Ognia. Wieczne, niewyczerpane ogniska, zagrzebane
głęboko pod stożkiem
popiołów, rozpalały się wciąż na nowo, wzbierały i z
łoskotem wyrzucały potoki
spienionej skały przez pęknięcia i szczeliny ziejące na zboczach. Jedne
z nich
spływały ku Barad-Durowi szerokimi kanałami, inne wiły się torując
sobie drogę
przez kamienistą równinę, aż wreszcie ochłodzone zastygały w
dziwne kształty,
niby potworne smoki wyplute z głębi udręczonej ziemi. W takim to
momencie
ujrzał Sam Górę Przeznaczenia, a jej złowrogi blask,
przesłonięty wysokim
grzbietem Efel Duath przed wzrokiem tych, co wspinali się ścieżką od
zachodu,
teraz ukazał się hobbitowi wśród nagich skalnych ścian, jak
gdyby skąpanych we
krwi.
Sam olśniony tym światłem osłupiał
ze zgrozy, bowiem po swej lewej ręce zobaczył w całej okazałości Wieżę
Kirith
Ungol. Sterczący róg, który przedtem widział z
tamtej strony przełęczy, był
tylko jej szczytową iglicą. Wschodnia ściana wznosiła się trzema
kondygnacjami
nad półką skalną, wysuniętą ze zbocza daleko w dole; od tyłu
wsparta o potężną
skałę, wyrastała z niej obronnymi bastionami, które
spiętrzone jeden nad drugim
zwężały się ku górze i zwracały na
północo-wschód oraz na południo-wschód
olbrzymie mury, wygładzone przez dobrze w swej sztuce wyćwiczonych
kamieniarzy.
Wokół dolnej kondygnacji o dwieście stóp poniżej
miejsca, gdzie stał Sam,
wznosił się groźny mur opasujący wąski dziedziniec. Od południo-wschodu
otwierała się brama, a prowadziła ku niej szeroka droga,
której zewnętrzny
parapet biegł skrajem przepaści, a która dalej skręcała na
południe i zygzakami
schodziła w mroczną dolinę, gdzie łączyła się z drogą zstępującą z
Przełęczy
Morgul, potem zaś ciągnęła się dnem żlebu w stoku Morgai aż w Dolinę
Gorgoroth
i tędy do Barad-Duru. Wąska górska droga, na
której stał Sam, zniżała się
gwałtownie schodami i stromą ścieżką ku głównej drodze i
spotykała z nią w
cieniu groźnych murów opodal Bramy Wieżowej.
Sam doznał niemal wstrząsu, gdy
nagle zrozumiał, że tę twierdzę zbudowano nie po to, by do niej nie
dopuścić
przeciwników, lecz by ich w niej zatrzymać. Była dziełem
ludzi z Gondoru, ich
wysuniętą najdalej na wschód placówką służącą
obronie Ithilien; wzniesiono ją,
gdy po zawarciu ostatniego Przymierza wszystkie plemiona Westernesse
wspólnie
trzymały straż nad złowrogim krajem Saurona, którego
poplecznicy jeszcze się
tutaj czaili wśród gór. Lecz podobnie jak w
dwóch Zębatych Wieżach, Narchost i
Karchost, czujność tutaj zawiodła, zdrada wydała Wieżę Wodzowi
Upiorów
Pierścienia i odtąd przez długie wieki pozostawała ta forteca we
władaniu sił
ciemności. Sauron po powrocie do Mordoru uznał, że będzie mu bardzo
użyteczna,
miał bowiem niewiele oddanych mu sług, mnóstwo natomiast
niewolników trzymanych
postrachem; toteż głównym celem twierdzy było teraz tak jak
ongi zapobieganie
ucieczkom z Mordoru. Na wszelki jednak wypadek, gdyby znalazł się
śmiałek,
który zdołałby zakraść się w granice tej krainy, czuwała tu
ostatnia, bezsenna
straż, aby ująć zuchwalca, jeśliby nawet wymknął się wszystkim innym
granicznym
posterunkom i uszedł z życiem z tunelu Szeloby.
Z rozpaczliwą jasnością Sam
uświadomił sobie, jak beznadziejne byłyby próby
prześliźnięcia się pod murem
strzeżonym przez tyle par oczu i pod Bramą, gdzie z pewnością czuwały
warty.
Gdyby wbrew prawdopodobieństwu tego dokonał, nie zaszedłby daleko;
nawet czarne
cienie zalegające wszędzie tam, gdzie nie sięgał czerwony blask łuny,
nie
ukryłyby go przed orkami, lepiej widzącymi w nocy niż w dzień. A
przecież
obowiązek narzucał mu jeszcze trudniejsze zadanie, kazał nie unikać
Bramy, nie
uciekać od Wieży jak najdalej, lecz wejść samotnie do jej wnętrza.
W |
spomniał
o Pierścieniu, ale w tej myśli zamiast pociechy znalazł strach i nowe
zagrożenie.
Odkąd zobaczył płonącą w oddali Górę Przeznaczenia,
Pierścień zaciążył mu z
nową siłą. W miarę zbliżania się do wielkich ognisk, w
których ongi, w
zamierzchłej przeszłości, został wykuty i ukształtowany. Pierścień
wzmagał
swoją władzę i przewrotność tak, że opanować go mogłaby tylko bardzo
potężna
wola. Sam nie miał go na palcu, lecz na łańcuszku założonym na szyję;
mimo to
czuł się jak gdyby sztucznie powiększony, spowity we własny rozdęty
cień, i
stał niby ogromny, groźny siłacz na murach Mordoru. Czuł, że ma teraz
do wyboru
tylko dwie drogi: albo sprzeciwi się pokusie Pierścienia, chociaż
oznaczało to
znoszenie okrutnej męczarni, albo przywłaszczy go sobie i wyzwie potęgę
zaczajoną w ponurej fortecy w dolinie ciemności. Pierścień kusił go,
kruszył jego
wolę, zaćmiewał umysł. W głowie roiły się hobbitowi fantastyczne wizje;
widział
już siebie, Sama Potężnego, Bohatera Historii, kroczącego z płomiennym
mieczem
przez mroczny kraj na czele armii, która zgromadziła się na
jedno jego
skinienie, maszerującego na podbój Barad-Duru. A gdyby
zwyciężył, wszystkie
chmury rozpierzchłyby się, zajaśniałoby słońce, na rozkaz tryumfatora
Dolina
Gorgoroth zmieniłaby się w kwitnący ogród pełen drzew
owocujących obficie.
Wystarczyłoby wsunąć Pierścień na palec i przejąć go na własność, a
spełniłoby
się fantastyczne marzenie.
W tej
godzinie próby najwięcej pomogła mu miłość do Froda, ale
poza tym tkwiący w
jego naturze, mocno zakorzeniony, wciąż żywy i niezwyciężony zdrowy
hobbicki
rozsądek. Sam w głębi serca wiedział, że nie dorósł do
udźwignięcia takiego
brzemienia, nawet wiedział, że nie dorósł do udźwignięcia
takiego brzemienia,
nawet gdyby uwodzicielskie wizje nie były tylko złudą podsuniętą
umyślnie i
zdradziecko, aby go zmamić. Zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy
potrzebuje
do szczęścia i powinien pragnąć jedynie małego ogródka, w
którym by mógł
gospodarować swobodnie, nie zaś olbrzymiego królestwa;
rozumiał, że jego
zadaniem jest praca własnych rąk, a nie rozporządzanie trudem rąk
cudzych.
"Zresztą wszystko
to jest oszustwo - powiedział
sobie. - Tamten wytropiłby mnie i zgniótł, zanimbym zdążył
krzyknąć. Tutaj, w
Mordorze, znalazłby mnie w okamgnieniu, gdybym teraz włożył Pierścień
na palec.
No cóż, trzeba przyznać, że moje położenie jest beznadziejne
jak przymrozek na
wiosnę. Właśnie teraz, kiedy najbardziej przydałaby mi się
niewidzialność, nie
wolno mi użyć Pierścienia! A jeżeli nawet zdołam posunąć się dalej w
głąb
kraju, Pierścień nie tylko nic mi nie pomoże, ale na dobitkę z każdym
krokiem
gorzej będzie mi ciążył i okrutniej będzie mnie dręczył. Co robić?"
Naprawdę jednak
nie miał wątpliwości. Wiedział, że musi
zejść do Bramy nie ociągając się dłużej. Wzruszył ramionami, jakby
otrząsając z
siebie cień i przywidzenia, i z wolna ruszył w dół. Miał
wrażenie, że z każdym
krokiem maleje. Wkrótce już czuł się znowu bardzo małym i
przestraszonym
hobbitem. Znalazł się tuż pod ścianą Wieży i wrzaski oraz zgiełk
bójki słyszał
wyraźnie nawet bez pomocy Pierścienia. teraz zgiełk dochodził z bliska,
z
dziedzińca, zza zewnętrznego muru.
S |
am był w połowie
zbiegającej stromo w
dół ścieżki, kiedy z ciemnej Bramy wypadło
dwóch orków. Pędzili jednak nie w jego stronę;
zmierzali ku głównej drodze;
niespodzianie jeden, potem drugi potknął się, padł i znieruchomiał. Sam
nie
widział strzał, ale odgadł, że to orkowie ukryci na murze lub w cieniu
Bramy
strzelili za własnymi kamratami. szedł dalej tuląc się do ściany lewym
ramieniem. Jedno spojrzenie w górę przekonało go, że o
wspięciu się na mur nie
ma mowy. Gładki kamień bez szczelin i pęknięć wznosił się na
trzydzieści stóp
ku przewieszonym skośnie blankom. Nie było innej drogi do wnętrza niż
przez
Bramę.
Pełznąc
wytrwale naprzód, sam zastanawiał się, ilu orków
siedzi w Wieży, ilu ma pod
swoją komendą Szagrat, a ilu Gorbag i o co się dwaj dowódcy
pokłócili - jeśli
rzeczywiście, jak przypuszczał, wybuchła miedzy nimi
kłótnia. Oddział Szagrata
liczył około czterdziestu żołnierzy, a Gorbaga dwakroć więcej, ale
Szagrat
prowadził oczywiście na patrol tylko część załogi twierdzy. Niemal
pewny był,
że posprzeczali się o Froda i łupy. Tknięty nagłą myślą Sam aż
zatrzymał się na
chwilę; zrozumiał wszystko jasno, jakby cała scena rozegrała się na
jego
oczach. Kolczuga z mithrilu! Frodo przecież miał ją na sobie, musieli
ją
znaleźć. Z tego zaś, co Sam podsłuchał, wynikało, że Gorbag bardzo
chciał tę
kolczugę zagarnąć. Jedyną obroną Froda były rozkazy z Czarnej Wieży,
jeśli
dowódca orków je złamie, Frodo może zginąć w
każdej chwili.
„Prędzej,
nikczemny leniu!” - przynaglił sam siebie i
dobywając Żądła pobiegł do otwartej Bramy. Lecz gdy miał już przejść
pod
ciemnym łukiem wielkiego sklepienia, poczuł wstrząs, jakby się natknął
na
pajęczą zasłonę Szeloby, tym razem jednak niewidzialną. Nie widział
przeszkody,
która zagradzała mu drogę, silniejsza od jego woli,
niepokonana. Rozejrzał się
i w mroku Bramy zobaczył dwóch Wartowników.
Niby
olbrzymie posągi siedzieli na wysokich tronach. Każdy miał trzy
zrośnięte
tułowia i trzy głowy, zwrócone ku wnętrzu dziedzińca, ku
środkowi Bramy i ku
drodze. Były to głowy sępów, a złożone na kolanach ręce
miały palce na kształt
szponów. Jakby wyrzeźbieni z ogromnego bloku skalnego
Wartownicy siedzieli
nieruchomo, a jednak czuwali; tkwiła w nich jakaś straszliwa, czujna
siła,
poznająca nieprzyjaciół. Widzialna czy niewidzialna istota
nie mogła przemknąć
obok nich nie dostrzeżona. Nie pozwalali ani wejść, ani uciec nikomu.
Wytężając
wolę Sam raz jeszcze rzucił się naprzód i znów
stanął chwiejąc się na nogach,
jakby odepchnięty potężnym ciosem, który go trafił w pierś i
głowę. Nie mogąc
nic innego wymyślić, w porywie odwagi wyciągnął zza kurtki flakonik
Galadrieli
i podniósł go w górę. Białe światło rozbłysło
natychmiast, rozpraszając mroki
pod Bramą. Potworni Wartownicy, zimni i niewzruszeni, ukazali się teraz
w całej
okropności. Lśnienie ich czarnych kamiennych oczu miało w sobie tak
straszny
ładunek wrogiej siły, że Sam na moment skulił się z przerażenia: lecz
zdawał
sobie sprawę, że z każdą chwilą wola potworów słabnie i
załamuje się w lęku.
Jednym
susem przemknął między nimi, ale gdy jeszcze w pędzie chował
znów flakonik za
pazuchę, odczuł wyraźnie, że Wartownicy znów się ocknęli i
jakby stalowa sztaba
zapadła za jego plecami w Bramie. Z potwornych głów dobył
się wysoki,
świdrujący w uszach krzyk, który echo rozniosło
wśród murów Wieży przed nim.
Gdzieś w górze odpowiedziało na sygnał pojedyncze ochrypłe
uderzenie dzwonu.
„J |
uż po mnie! -
pomyślał Sam. - Jakbym zadzwonił do
frontowych drzwi”.
- No, wychodź tam
który! - krzyknął. - Zamelduj
kapitanowi Szagratowi, że wielki wojownik, elf, przyszedł z wizytą i ma
w
garści miecz elfów!
Nie doczekał się
odpowiedzi. Biegł dalej. Żądło lśniło
błękitnie w jego ręku. Dziedziniec tonął w mroku, mimo to Sam zauważył
gęsto
rozrzucone na kamiennym bruku trupy. Niemal potknął się o ciała
dwóch orków -
łuczników, z których pleców sterczały
sztylety. Im dalej, tym było ich więcej;
jedni leżeli samotnie, tak jak padli od ciosu lub strzały, inni parami,
spleceni z sobą w walce, jeszcze inni gromadnie, zastygli w dzikich
gestach,
wzajemnie dusząc się, gryząc, dźgając nożami. kamienie stały się
śliskie od
rozlanej ciemnej posoki.
Sam
rozróżniał na odzieży martwych orków dwa godła,
Znak Czerwonego Oka i Znak
Księżyca, zniekształconego ohydną trupią maską; nie zatrzymywał się
jednak, aby
zbadać rzecz z bliska. W głębi dziedzińca u stóp Wieży drzwi
były uchylone i z
wnętrza sączyło się czerwone światło. W progu leżał trup ogromnego
orka. Sam
przeskoczył przez niego i stanął rozglądając się bezradnie. Od drzwi ku
stokom
góry biegł szeroki, dzwoniący echem korytarz. Oświetlały go
mętnie migocące
pochodnie, zatknięte w specjalnych podstawkach na ścianach, lecz głąb
korytarza
niknęła w ciemności. Po obu stronach hobbit dostrzegał
mnóstwo drzwi; nigdzie
nie było żywej duszy, tylko kilka trupów poniewierało się po
ziemi. Z tego, co
zasłyszał, sam wiedział, że Frodo - żywy czy umarły -
najprawdopodobniej
zamknięty jest w górnej komorze na szczycie wysokiej Wieży,
mógłby jednak
szukać przez cały dzień, zanimby odkrył właściwą drogę.
- Wejście musi
być chyba gdzieś w głębi - powiedział
sobie Sam. - Cała Wieża spiętrza się jakby na tyłach. W każdym razie
najlepiej
kierować się światłami.
Posuwał się
naprzód korytarzem, ale bardzo wolno; z
każdą chwilą musiał przezwyciężać większy opór. Znowu
ogarnął go strach. W
głuchej ciszy jego kroki wyolbrzymione echem rozlegały się głośno,
można by
pomyśleć, że to jakiś olbrzym klepie płaską dłonią kamienie. Trupy,
pustka,
wilgotne ściany jak gdyby ociekające krwią, strach przed nagłą
śmiercią, może
przyczajoną za najbliższymi drzwiami lub w ciemnym zakamarku,
świadomość, że za
plecami w Bramie czuwa i czeka tajemnicza zła siła - za wiele tego było
na
jednego hobbita. Wolał stoczyć walkę - byle nie z całą zgrają
nieprzyjaciół
naraz - niż cierpieć tę okropną, ponurą niepewność. Starał się skupiać
myśl na
przyjacielu, udręczonym, a może martwym i leżącym gdzieś
wśród tych groźnych
murów. Szedł wytrwale dalej. Już za nim została oświetlona
łuczywami część
korytarza, już prawie dotarł do wielkich sklepionych drzwi w głębi,
które, jak
się domyślał, stanowiły wewnętrzny wylot podziemnej bramy, gdy nagle z
góry
dobiegł do jego uszu przeraźliwy, zduszony krzyk. Sam stanął jak wryty.
Usłyszał tupot zbliżających się kroków. Ktoś pędził w
dół po schodach, które
musiały być blisko, bo tupot rozlegał się tuż nad głową hobbita.
Wola
była w nim zbyt słaba i nie działała dość szybko, żeby powstrzymać
rękę, która
sięgnęła do łańcuszka i szukała Pierścienia. Sam jednak nie włożył go
na palec;
w momencie gdy już zamykał na nim dłoń, zobaczył biegnącego
przeciwnika. Ork
wyskoczył z ciemnego otworu ziejącego w prawej ścianie i biegł prosto
na niego;
Sam słyszał zdyszany oddech i widział błysk w przekrwionych oczach. Ork
zatrzymał się osłupiały. Ujrzał bowiem nie małego wystraszonego
hobbita, z
trudem utrzymującego miecz w drżącej ręce, lecz wielką milczącą postać,
spowitą
w szary cień, rysującą się groźnie na tle migotliwego światła pochodni;
postać
ta wznosiła broń, której blask zadawał ból oczom
orka, drugą zaś rękę zaciskała
na piersi, kryjąc jakiś tajemniczy oręż, źródło wielkiej i
zabójczej mocy.
Ork
skulił się, wrzasnął z przerażenia, zawrócił i uciekł tam,
skąd przyszedł.
Nigdy jeszcze żaden pies na widok umykającej zwierzyny nie wpadł w taki
bojowy
szał, jak Sam wobec tego nieoczekiwanego zwycięstwa. Z krzykiem puścił
się w
pogoń.
-
Tak! - wołał. - Elf, niezwyciężony wojownik, wtargnął do
waszej twierdzy. Naprzód! Pokaż mi drogę na szczyt Wieży,
jeśli nie chcesz,
żebym cię ze skóry obłupił, łajdaku!
Ale ork był na
własnym znanym terenie, przy tym zwinny i
dobrze odżywiony, Sam natomiast nie znał tego miejsca, był głodny i
wyczerpany.
Schody wiły się stromo, stopnie miały bardzo wysokie;
wkrótce hobbit zasapał
się na nich. Ork zniknął mu z oczu, tupot jego nóg dochodził
coraz cichszy, z
coraz wyższych pięter. Jeszcze od czasu do czasu echo niosło
wśród murów jego
przenikliwe wrzaski. Potem wszystko ucichło.
Sam
brnął dalej. czuł, że jest na właściwej drodze, i nabrał otuchy.
Odtrącił ręką
Pierścień, zacisnął pasa, "Dobra nasza - rzekł sobie. - Jeżeli wszyscy
orkowie tak nie lubią mnie i mego Żądła, może cała sprawa lepiej się
zakończy,
niż przewidywałem. Jak się zdaje, Szagrat, Gorbag i ich kamraci
odwalili za
mnie lwią część roboty. Z wyjątkiem tego spłoszonego szczura, nie ma
chyba już
w fortecy żywej duszy".
Ledwie
to wymówił, zdrętwiał i stanął, jakby głową wyrżnął o
kamienną ścianę.
Uprzytomnił sobie nagle sens ostatniego zdania. Nie ma już żywej duszy!
Czyj to
przedśmiertny jęk słyszał przed chwilą? „Frodo! Frodo! -
zaszlochał Sam. - Mój
pan kochany! Jeśli ciebie zabili, co zrobię? Idę, idę na szczyt Wieży,
muszę
się dowiedzieć całej prawdy, choćby najgorszej”.
W |
spinał
się coraz wyżej. Otaczały go ciemności, tylko z rzadka rozproszone
światłem
łuczywa na zakręcie lub przy wejściu na następne piętra Wieży.
Próbował liczyć
schody, lecz po dwustu stracił rachunek. Posuwał się teraz ostrożnie,
bo miał
wrażenie, że gdzieś w górze słychać głosy, jakby rozmowę.
Znaczyłoby to, że nie
jeden szczur pozostał żywy w twierdzy.
W chwili gdy już desperował, nie
mogąc tchu złapać i udźwignąć zmęczonych nóg, schody
skończyły się
niespodzianie. Sam przystanął. Rozmowa dochodziła teraz wyraźnie do
jego uszu.
Rozejrzał się wkoło. Stał na płaskim dachu trzeciej, najwyższej
kondygnacji
Wieży, na otwartym tarasie, szerokości około dwudziestu
kroków, skąd dwoje
niskich drzwi prowadziło na wschód i zachód. Na
wschodzie widział Sam ciągnącą
się w dole rozległą, ciemną równinę Mordoru i w oddali
buchającą ogniem górę.
Właśnie znów zakipiała w swych przepaścistych głębiach, bo
nowe ogniste potoki
wylały się z jej wnętrza tak rozżarzone, że łuna dosięgała nawet na tę
odległość i oblewała czerwonym blaskiem szczyt Wieży. Widok na
zachód
przesłaniał cokół potężnej iglicy sterczącej na tyłach
górnego tarasu; jej zagięty
róg wznosił się nad grzbietami okolicznych gór, a
z wąskiego okna sączyło się
światło. Drzwi do niej znajdowały się nie dalej niż o dziesięć
kroków od
miejsca, gdzie stał Sam; były ciemne, lecz otwarte, i zza nich
dobiegały głosy.
Zrazu Sam nie słuchał rozmowy, lecz
wysunąwszy się z wschodnich drzwi wyjrzał na taras. Od jednego rzutu
oka
stwierdził, że tutaj rozegrała
się
najzawziętsza walka. Taras usłany był trupami orków,
odrąbanymi głowami,
rękami, nogami. Zaduch śmierci unosił się nad tym pobojowiskiem. Nagle
Sam
uskoczył pod osłonę kopuły, spłoszony chrapliwym warknięciem, po
którym zaraz
rozległ się łoskot i wrzask. Hobbit poznał podniesiony, gniewny głos,
ostry,
brutalny i zimny głos Szagrata, komendanta Wieży.
-
A więc powiadasz, Snago, że nie wrócisz na dół?
Podły tchórzu! Jeżeli ci się
zdaje, że już mi nie starczy sił, żeby się z tobą rozprawić, to mylisz
się
grubo. Chodź no bliżej. Wyłupie ci oczy, tak jak przed chwilą
Radbugowi. A jak
przybiegną inni, każę im rzucić cię na pastwę Szeloby.
-
Nikt nie przyjdzie, a w każdym razie ty już tego nie dożyjesz
– odparł zuchwale
Snaga. – Czy ci nie mówiłem, że łajdak Gorbag
pierwszy dopadł Bramy i żaden z
naszych przez nią się nie wydostał? Lagduf i Muzgasz wyskoczyli, ale
zaraz za
progiem padli od strzał. Widziałem wszystko z okna dokładnie. Ci dwaj
byli
ostatni z naszych.
- A więc musisz
iść. Ja muszę zostać. Zresztą jestem
ranny. Żeby Czarna Otchłań pożarła tego przeklętego buntownika Gorbaga!
-
Szagrat bluznął potokiem najplugawszych wyzwisk i klątw. - Dałem mu
więcej, niż
sam wziąłem, a ten łotr dźgnął mnie nożem, zanim zdążyłem go udusić.
Musisz
iść, jeśli nie chcesz, żebym cię tu na śmierć zagryzł. Trzeba przekazać
zaraz
wiadomość do Lugburza, inaczej obu nas czeka Czarna Otchłań. Tak, tak,
ciebie
też! Nie wymigasz się, jeśli będziesz tu dłużej tkwił,
tchórzu.
-
Nie zejdę po raz drugi po tych schodach - warknął Snaga -
choćby mi dziesięciu dowódców rozkazywało. Rzuć
ten nóż, bo ci wpakuję strzałę
w brzuch. Niedługo będziesz komendantem, jak się w Lugburzu dowiedzą,
co tu się
działo. Ja zrobiłem swoje, biłem się z tymi morgulskimi szczurami w
obronie
Wieży, ale wy, obaj dowódcy, ładnego piwa nawarzyliście
kłócąc się o łupy.
- Nie pyskuj! -
ofuknął go Szagrat. - Trzymałem się
rozkazów. To Gorbag zaczął bójkę, bo chciał
przywłaszczyć sobie tę piękną
kolczugę.
- Aleś ty go
rozjątrzył dmąc się i chełpiąc. On zresztą
okazał się mądrzejszy od ciebie. Powtarzał ci parę razy, że
najgroźniejszy
szpieg pozostał na wolności, a tyś nie chciał uwierzyć. Gorbag miał
rację.
Kręci się tutaj wielki wojownik, przeklęty elf czy też tark. Powiadam
ci, że
idzie tu na górę. Słyszałeś przecież dzwon. Przeszedł między
Wartownikami, a to
mogło się udać tylko tarkowi. Jest na schodach. I dopóki z
nich nie zejdzie, ja
nie pójdę na dół. Choćbyś był nie orkiem, ale
Nazgulem, nie pójdę.
- Tak gadasz?! -
wrzasnął Szagrat. - To zrobisz, tamtego
nie zrobisz? A jak ten wojownik zjawi się tutaj, umkniesz i zostawisz
mnie
samego? Niedoczekanie twoje! Przedtem ci flaki wypruję.
Z wieżyczki
wyskoczył mniejszy ork, za nim Szagrat,
rosły ork z długimi rękami, które sięgały do ziemi, gdy
biegł zgarbiony. Lecz
jedno ramię zwisało mu bezwładnie i krwawiło, pod drugim zaś trzymał
spory
tobołek, owinięty w czarną płachtę. Sam przykucnął za drzwiami;
dostrzegł w
przelocie oświetloną czerwoną łuną wstrętną, wykrzywioną z wściekłości
twarz,
pooraną jakby pazurami i umazaną krwią; pomiędzy wyszczerzonymi kłami
pieniła
się ślina, z gardła dobywał się zwierzęcy ryk.
O ile
Sam ze swego ukrycia mógł obserwować tę scenę, Szagrat
ścigał Snagę wokół
tarasu, aż w końcu mniejszy ork wymigując się z łap większego dał nura
z
powrotem do wnętrza wieżyczki i zniknął. Szagrat nie pobiegł za nim.
Przez
wschodnie drzwi Sam zobaczył go stojącego przy parapecie, zasapanego,
bezsilnie
poruszającego lewą dłonią. Ork odłożył tobołek na podłogę, prawą ręką
wyciągnął
długi czerwony sztylet i splunął na ostrze. Wychylając się przez
parapet
spoglądał w dół na dziedziniec przed Bramą. Dwakroć
krzyknął, lecz nikt mu nie
odpowiedział. Gdy Szagrat stał tak pochylony, odwrócony
plecami do tarasu, Sam
ku swemu zdumieniu spostrzegł, że jeden z rzekomych trupów
porusza się, czołga,
wysuwa chciwe szpony i chwyta czarne zawiniątko, a potem dźwiga się na
chwiejne
nogi. Miał w ręku dzidę o szerokim ostrzu i krótkim złamanym
trzonku. Zamierzył
się, żeby przebić nią plecy Szagrata, lecz w tym momencie syknął z
bólu czy
może z nienawiści. Szagrat, zwinny jak jaszczurka, uchylił się
błyskawicznie,
okręcił się na pięcie i wbił sztylet w gardło napastnika.
- Masz za swoje,
Gorbagu! - krzyknął. - A więc jeszcze
nie zdechłeś? No, teraz wykończyłem cię wreszcie.
Skoczył na pierś
trupa i z furią tratował, miażdżył
martwe już ciało, przysiadając co chwila, by raz jeszcze dźgnąć je
nożem. W
końcu nasycił się zemstą, odrzucił wstecz głowę i straszliwym,
ochrypłym głosem
wrzasnął tryumfalnie. Oblizał ostrze sztyletu, chwycił go w zęby,
porwał
zawiniątko i puścił się pędem w stronę drzwi prowadzących na schody.
Sam nie
miał czasu, żeby się zastanawiać. Mógł był wymknąć się przez
drugie drzwi, lecz
prawie na pewno ork by go spostrzegł i niedługo trwałaby zabawa w
chowanego
między hobbitem a dwoma okrutnymi orkami. Sam zrobił więc to, co miał
najlepszego do zrobienia. Z głośnym krzykiem wyskoczył z ukrycia, by
zastąpić
Szagratowi drogę. Nie trzymał już ręki na Pierścieniu, ale miał na
piersi tę
ukrytą broń, ujarzmiającą postrachem niewolników Mordoru, a
z wzniesionego w
prawej ręce miecza bił blask i ranił oczy orka jak bezlitosne światło
gwiazd ze
straszliwego kraju elfów, którego wspomnienie
wystarczało, żeby zmrozić krew w
żyłach nikczemnych sług ciemności. Szagrat nie mógł przyjąć
walki nie
porzucając cennego łupu. Zatrzymał się warcząc złowrogo i szczerząc
kły. Potem
znów z właściwą orkom zwinnością dał susa w bok, a gdy Sam
skoczył naprzód do
ataku, Szagrat użył ciężkiego tobołka za tarczę i za oręż zarazem,
ciskając go
z rozmachem w twarz przeciwnika. Sam zachwiał się i nim odzyskał
równowagę,
Szagrat przemknął obok niego i zbiegł po schodach w dół. Sam
klnąc puścił się w
pogoń, ale po paru krokach dał za wygraną. Przede wszystkim musiał
ratować
Froda; przypomniał sobie, że drugi ork wrócił do wieżyczki.
Raz jeszcze trzeba
było wybierać, a Sam nie miał ani chwili do namysłu. Jeśli pozwoli
uciec
Szagratowi, dowódca orków sprowadzi
kamratów i wróci na czele całej zgrai.
Jeśli go będzie gonił, mniejszy ork może tymczasem dokonać straszliwej
zbrodni.
Zresztą Sam nie mógł być pewny, czy zdoła dogonić Szagrata i
czy nie polegnie w
walce z nim. Zawrócił więc na górę.
„Może znów robię błąd - westchnął - ale
cokolwiek potem się stanie, teraz powinienem jak najszybciej odnaleźć
Froda”.
Szagrat
więc bez przeszkód zbiegł po schodach, przemknął przez
dziedziniec i wypadł za
Bram, tuląc pod pachą czarne zawiniątko. Gdyby Sam to widział, gdyby
mógł
wiedzieć, jakie skutki wynikną z ucieczki Szagrata, pewnie by zadrżał.
lecz Sam
był zajęty wyłącznie swoim bezpośrednim zadaniem na tym ostatnim etapie
drogi
do uwięzionego przyjaciela. Ostrożnie podszedł do drzwi wieżyczki i
przekroczył
ich próg. Było ciemno, lecz z prawej strony zauważył mętne
światło płynące z
wylotu wąskiej klatki schodowej; kręte schody biegły wokół
ścian ku szczytowi
wieżyczki. Wysoko w górze migotał płomień łuczywa.
Sam
zaczął się wspinać jak umiał najciszej. Dotarł do pochodni, dopalającej
się nad
drzwiami z lewej strony, naprzeciw wąskiego jak strzelnica okna
zwróconego na
zachód: a więc to było jedno z tych czerwonych oczu,
które wraz z Frodem
zobaczyli z dołu, gdy wybiegli z tunelu. Szybko minął drzwi i
pospieszył na
następne piętro, drżąc ze strachu, że lada chwila wróg
napadnie go znienacka od
tyłu i zaciśnie palce na jego gardle. Następne okno wychodziło na
wschód i znów
naprzeciw niego płonęła pochodnia nad drzwiami prowadzącymi do
korytarza, który
przecinał wieżyczkę wzdłuż średnicy. Drzwi były otwarte, korytarz
ciemny,
rozjaśniony tylko odblaskiem łuczywa i czerwonej łuny świecącej przez
szczelinę
okna. Schody tutaj się kończyły. Sam ostrożnie wśliznął się na
korytarz. Po obu
stronach zobaczył niskie drzwi, zamknięte i zaryglowane. Panowała tu
głucha
cisza. „Zapędziłem się w ślepą uliczkę - pomyślał Sam. - I po
to wdarłem się na
tyle pięter! Niemożliwe, żeby to był szczyt wieżyczki. Co teraz
robić?”
Wrócił
na niższe piętro i spróbował pchnąć drzwi. Nie drgnęły
nawet. Wbiegł znów
wyżej. Pot kroplisty spływał mu po twarzy. Zdawał sobie sprawę, że
każda minuta
jest bezcenna, lecz tracił ich wiele na daremnych wciąż
próbach. Już mu było
obojętne, co zrobi Szagrat, Snaga i wszyscy orkowie, ilu ich ziemia
nosiła.
Pragnął tylko jednego: odnaleźć swego pana, spojrzeć w jego twarz,
dotknąć jego
ręki.
W końcu
zmęczony, z poczuciem ostatecznej porażki, siadł na stopniu poniżej
korytarza i
ukrył twarz w dłoniach. Otaczała go cisza, złowróżbna cisza.
Pochodnia, która
już się dopalała w chwili, gdy tu przyszedł, syknęła i zgasła.
Ciemności jak
fala przypływu zalały hobbita. I nagle, ku własnemu zdumieniu, siedząc
tak
bezradnie u kresu długiej daremnej wędrówki, przytłoczony
smutkiem - Sam zaczął
śpiewać, posłuszny jakiemuś niezrozumiałemu podszeptowi z głębi serca.
Głos
brzmiał słabo i drżącą w zimnej, ciemnej Wieży; był to głos zabłąkanego
i
znużonego hobbita, żaden obdarzony uszami ork nie mógłby się
pomylić i wziąć
tego śpiewu za hymn wspaniałego Księcia Elfów. Sam nucił
stare dziecinne
piosenki Shire'u i urywki wierszy układanych przez Bilba,
które mu nasuwały
wspomnienie dalekiej ojczyzny. Niespodzianie wstąpiły w niego nowe siły
i głos
zmężniał, a słowa nieproszone cisnęły się na usta w rytm prostej
melodii:
W zachodnich
krajach, w słońcu wiosny
kwiaty się
budzą, kwitną drzewa,
ruszają wody,
śpiew radosny
ptaków,
być
może, tam rozbrzmiewa.
Lub może tam,
bezchmurną nocą
buki wiatrami
kołysane,
Elficznych
gwiazd klejnoty rodzą
w gałęzie ich
wczesane.
Tutaj, u kresu
mej podróży,
spoczywam
pogrążony w mroku
z dala od wież
dumnych i dużych,
z dala od
gór
wysokich;
tam nad cieniami
słońca blask
i gwiazd tam
milion lśni:
lecz ja nie
żegnam światła gwiazd,
ani słonecznych
dni.
- „Z
dala od wież dumnych i dużych” - powtórzył i
urwał.
Wydało mu się bowiem, że usłyszał nikły głos odpowiadający śpiewem na
śpiew.
Ale na próżno teraz wytężał słuch. Owszem, słyszał coś, lecz
wcale nie śpiew:
kroki, coraz bliższe. Ktoś cicho otworzył drzwi do korytarza na
górze;
skrzypnęły zawiasy. sam przyczaił się nadstawiając uszu. Drzwi zamknęły
się z
głuchym łoskotem i rozległ się chrapliwy głos orka:
- Hola! Słuchaj
no, przeklęty szczurze, co tam siedzisz
w pułapce! Przestań piszczeć, bo przyjdę i nauczę cię rozumu. Słyszałeś?
Nikt nie
odpowiedział.
- Nie chcesz
gadać, dobrze - warknął Snaga. - Zajrzę
wobec tego do ciebie i sprawdzę, co tam wyprawiasz.
Znów
skrzypnęły zawiasy i Sam wysuwając z kącika głowę
nad ostatni stopień schodów zobaczył światełko migające w
otwartych drzwiach i
niewyraźną sylwetkę wychodzącego z nich orka. Niósł coś na
ramieniu, jak gdyby
drabinę. teraz Sam wszystko zrozumiał. Do izby na szczycie Wieży można
było
wejść tylko przez klapę umieszczoną w suficie korytarza. Snaga
przystawił
drabinę, umocował ją, a potem wspiął się na nią i zniknął z pola
widzenia Sama.
Hobbit usłyszał stuk odciąganych rygli, a potem ten sam ochrypły głos.
- Leż spokojnie,
bo jak nie, to inaczej się z tobą
rozprawię. Nie zostawią cię tu długo w spokoju, o ile mi wiadomo, a
jeśli nie
chcesz, żeby zabawa rozpoczęła się już teraz, radzę ci nie ruszać drzwi
pułapki. Żebyś zapamiętał naukę, masz tu mały zadatek.
Świsnęła nahajka.
Wściekły gniew zakipiał w sercu Sama.
Zerwał się i cicho jak kot wbiegł na drabinę. Kiedy wytknął głowę,
stwierdził,
że wylot włazu znajduje się pośrodku dużej, okrągłej izby. Z jej stropu
zwisała
czerwona latarnia, wysokie, wąskie, zwrócone na
zachód okno było ciemne. Na
podłodze pod ścianą opodal okna leżał więzień; ork stał nad nim
rozkraczony i
właśnie podnosił nahajkę do następnego ciosu. Lecz cios ten nie spadł
nigdy.
Sam z
okrzykiem skoczył ku oknu ściskając mieczyk w garści. Ork
odwrócił się szybko,
nie zdążył jednak zrobić żadnego gestu, bo Sam błyskawicznie chlasnął
go swoim
Żądłem po ręce uzbrojonej w nahajkę. Wyjąc z bólu i
przerażenia, ale z odwagą
rozpaczy ork zaatakował zgięty wpół, głową podany
naprzód. Drugi zamach Sama
trafił w próżnię, a hobbit straciwszy równowagę
przewrócił się na wznak
usiłując przytrzymać napastnika, który zwalił się na niego.
zanim Sam zdołał
się dźwignąć, rozległ się wrzask i łoskot. Ork w ślepej panice potknął
się o
wystający z włazu ostatni szczebel drabiny i runął przez
otwór w dół. Sam nie
interesował się jego losem. Podbiegł do leżącego więźnia. Był nim Frodo.
Z |
upełnie nagi
leżał jakby omdlały na stosie brudnych
szmat; ramieniem osłaniał głowę, na jego boku widniał świeży ślad
nahajki.
- Frodo, Frodo,
mój panie ukochany! - krzyknął Sam, nie
widząc prawie nic przez łzy. - To ja, Sam, przyszedłem do pana.
Podniósł
go, przytulił do piersi. Frodo otworzył oczy.
- Czy ja śnię
jeszcze? - szepnął. - Ale tamte sny były
wszystkie okropne.
- Nie, nie śni
pan, panie Frodo - odparł Sam. -
Przyszedłem naprawdę. To ja, Sam. Jestem przy panu.
- Trudno mi w to
uwierzyć - powiedział Frodo chwytając
go za ramiona. - Był tu jakiś ork z nahajką, a teraz nagle zmienił się
w Sama.
A więc nie przyśniło mi się tylko, że słyszę z dołu śpiew?
Próbowałem
odpowiedzieć. To ty śpiewałeś?
- Ja, panie
Frodo. Już właściwie straciłem nadzieję. Nie
mogłem pana odnaleźć.
- Ale w końcu
odnalazłeś, Samie, mój najmilszy samie -
rzekł Frodo i ułożył się w objęciach Sama zamykając oczy jak dziecko
uspokojone, gdy czyjaś łagodna, kochająca ręka lub znajomy głos
rozproszy nocne
strachy.
Sam chętnie by
tak siedział w błogim nastroju do końca
świata, ale rozumiał, że nie wolno mu teraz marudzić. Nie dość było
odnaleźć
Froda, należało go jeszcze wyzwolić i uratować. Pocałował go w czoło.
- Niech pan się
zbudzi, panie Frodo, trzeba wstawać -
powiedział starając się nadać tym słowom pogodny ton, jakiego zwykle
używał,
gdy w letni poranek rozsuwał zasłony w oknach sypialni w Bag End.
Frodo usiadł z
westchnieniem.
- Gdzie jesteśmy?
Skąd ja się tutaj wziąłem? - zapytał.
- Nie ma czasu na
wyjaśnienia, póki się stąd nie
wydostaniemy - odparł Sam. - Jesteśmy na szczycie Wieży,
którą obaj widzieliśmy
z dołu, kiedy wyszliśmy z tunelu i zanim pana orki porwały. Jak dawno
to się
stało, nie wiem dokładnie. Chyba minęła przeszło doba od tego czasu.
- Tylko doba? -
zdziwił się Frodo. - Myślałem, że kilka
tygodni. Musisz mi o tym wszystkim opowiedzieć, jeśli będziemy mieli
jeszcze
sposobność do pogawędki. Coś mnie uderzyło w głowę, prawda? Zapadłem w
ciemność, pełną złych snów, a kiedy się ocknąłem, jawa
okazała się gorsza od
sennych koszmarów. Otaczał mnie tłum orków. Zdaje
się, że wlewali mi w gardło
jakiś wstrętny, piekący napój. Rozjaśniło mi się w głowie,
ale czułem się
strasznie zmęczony i obolały. Obdarli mnie do naga; dwaj orkowie,
wielkie
brutalne bestie, pokłócili się między sobą; o moje rzeczy,
jeśli dobrze
zrozumiałem. Leżałem tutaj przerażony. A potem zapadła głucha cisza,
bardziej
jeszcze przerażająca niż zgiełk.
- Tak, zdaje się,
że wybuchła kłótnia między orkami -
rzekł Sam. - Musiało być w Wieży parę setek tego plugastwa. Siła złego
na
jednego Sama Gamgee, trzeba przyznać. Ale wyręczyli mnie i pozabijali
się
nawzajem. Wielkie to dla nas szczęście, ale piosenka jest za długa,
żeby ją
teraz całą wyśpiewać, dopóki tutaj tkwimy. Co dalej? Pan,
panie Frodo, nie może
przecież spacerować nagi po tym kraju.
- Zabrali mi
wszystko - rzekł Frodo. - Wszystko, co
miałem. Rozumiesz, Samie? Wszystko! - Skulił się znów na
podłodze i zwiesił
głowę, jakby przy tych słowach uprzytomnił sobie ogrom klęski i poddał
się
rozpaczy. - Wyprawa kończy się porażką, Samie. Choćbym się stąd
wydostał, nie
uciekniemy. Tylko elfy ocaleją. Uciekną daleko z Śródziemia,
za Morze. Ale może
i tam Czarny Cień sięgnie.
- Nie, nie
wszystko panu zabrali, panie Frodo - odparł
Sam. - Wyprawa nie kończy się klęską, a przynajmniej jeszcze się nie
skończyła.
To ja zabrałem Pierścień, niech mi pan wybaczy. Przechowałem go
bezpiecznie.
Mam go na szyi, bardzo mi ciąży. - To mówiąc Sam dotknął
przez kurtkę
łańcuszka. - Teraz chyba muszę go panu zwrócić.
Ale czuł dziwną
niechęć, gdy przyszła chwila pozbycia
się tego brzemienia i obciążenia nim znowu Froda.
- Masz go na
sobie?! - zawołał zdumiony Frodo. - Masz go
tutaj? Samie, jesteś nieoceniony! - Nagle głos mu się zmienił. - Oddaj
go
zaraz! - krzyknął wstając i wyciągając rozdygotane ręce. - Oddaj
natychmiast.
Nie wolno ci go trzymać.
- Dobrze, już
oddaję - odparł Sam trochę zaskoczony. -
Proszę. - Z wolna wyciągnął Pierścień zza pazuchy i zdjął przez głowę
łańcuszek. - Ale jesteśmy w Mordorze, proszę pana; jak stąd wyjdziemy,
zobaczy
pan Górę Ognistą i cały ten kraj. Pierścień będzie teraz
bardzo niebezpieczny i
ciężki do dźwigania. To przykry obowiązek. Czy nie mógłbym z
panem dzielić jego
trudów?
- Nie! - krzyknął
Frodo chwytając Pierścień i łańcuszek
z rąk Sama. - Nie, nie dostaniesz go, złodzieju! - Bez tchu patrzał na
Sama
oczyma rozszerzonymi z trwogi i złości. nagle zaciskając Pierścień w
stulonej
pięści znieruchomiał. zamglony przed chwilą wzrok rozjaśnił się; Frodo
przetarł
dłonią obolałe czoło. Był wciąż jeszcze oszołomiony od rany i
przeżytego
strachu, wstrętna wizja wydała mu się niezwykle realna. sam na jego
oczach
przeobraził się w orka sięgającego łapczywie po skarb, w nikczemnie
małego
stwora z łakomym spojrzeniem i oślinioną gębą. Ale wizja zniknęła.
Znów przed
nim klęczał Sam, z twarzą skurczoną z bólu, jakby trafiony
prosto w serce; oczy
miał pełne łez.
- Ach, Samie! -
krzyknął Frodo. - Co ja powiedziałem?
Jak mogłem! Przebacz mi! Po wszystkim, coś ty dla mnie zrobił! To
potworna
władza tego Pierścienia. Bodajby nikt go nigdy nie odnalazł. Nie
gniewaj się na
mnie, Samie. Muszę dźwigać brzemię do końca. Nie da się w tym nic już
odmienić.
Nie możesz stanąć między mną a przeznaczeniem.
- Dobrze, dobrze,
panie Frodo kochany - odparł Sam
ocierając rękawem łzy. - Rozumiem. Ale pomóc mogę, prawda?
Muszę pana stąd
wyprowadzić. I to jak najprędzej. Przedtem jednak trzeba zdobyć jakieś
ubranie
dla pana i broń, a także coś do jedzenia. najłatwiej będzie o ubranie.
Skoro
jesteśmy w Mordorze, najlepiej przyodziać się wedle tutejszej mody;
zresztą nie
ma wyboru. Nie znajdę nic innego jak łachy orka, niestety. Ja też się
tak
przebiorę. Wędrując razem trzeba wyglądać na dobraną parę. na razie
niech pan
się tym okryje.
Zdejmując z
siebie szary płaszcz sam zarzucił go Frodowi
na ramiona. Dobył Żądło z pochwy. Zaledwie nikłe lśnienie można było
dostrzec
na ostrzu.
- Zapomniałem o
tym, panie Frodo - rzekł. - Pan mi
przecież pożyczył swego miecza, pewnie pan pamięta, a także szkiełka
Galadrieli. Mam jedno i drugie. Ale niech mi pan je zostawi jeszcze na
chwilę.
Rozejrzę się, może znajdę to, czego nam potrzeba. Pan tu na mnie
poczeka. Nie
będę długo marudził. Nie odejdę daleko.
- Uważaj, Samie -
powiedział Frodo - i pospiesz się; kto
wie, czy jakieś niedobitki orków nie czają się tutaj po
kątach.
- Nie ma rady,
trzeba zaryzykować - odparł Sam. Zsunął
się po drabinie w dół. W minutę później wytknął
znów głowę z włazu. Rzucił na
podłogę długi sztylet.
- Może się
przydać - rzekł. - Ten ork, który pana bił
nahajką, już nie żyje. Z nadmiaru pośpiechu skręcił kark. Niech pan
wciągnie
drabinę, jeżeli panu starczy na to sił, i nie spuszcza jej,
póki nie zawołam
hasła: Elbereth. To słowo elfów, żaden ork na pewno go nie
wymówi.
F |
rodo przez chwilę
siedział drżąc cały; przez głowę
przemykały mu gorączkowe, okropne myśli. Wreszcie wstał, owinął się
płaszczem
elfów, i żeby odpędzić strach, zaczął przechadzać się tam i
sam po izbie,
zaglądając we wszystkie kąty swego więzienia.
W
trwodze każda minuta dłużyła się jak godzina, ale wkrótce
doczekał się powrotu
Sama, który z korytarza zawołał z cicha:
„Elbereth,
Elbereth!” Frodo spuścił lekką drabinę. sam
wygramolił się zasapany, niósł na głowie spory tobołek. Z
łoskotem cisnął go na
podłogę.
- A teraz prędko,
panie Frodo - powiedział. - Straciłem
trochę czasu, zanim znalazłem rzeczy jako tako odpowiednie na naszą
miarę.
Musimy się tym zadowolić w barku czegoś lepszego. Trzeba się bardzo
spieszyć.
Nie spotkałem żywej duszy, nic nie widziałem alarmującego, ale jestem
niespokojny. Mam wrażenie, że ktoś to miejsce śledzi. Nie umiem tego
wytłumaczyć, po prostu czuję, że gdzieś w pobliżu, może na ciemnym
niebie,
gdzie choć oko wykol nic nie można dostrzec, kręci się jeden z tych
okropnych
latających jeźdźców.
Rozwinął tobołek,
Frodo z obrzydzeniem patrzał na jego
zawartość, ale nie było rady, musiał albo ubrać się w te wstrętne
rzeczy, albo
chodzić nago. Sam przyniósł długie, kosmate spodnie zrobione
z futra jakiegoś
wstrętnego zwierzaka i brudną skórzaną kurtkę. Frodo włożył
to wszystko, a na
wierzch kolczugę z mocnych metalowych obrączek, krótką
zapewne na rosłym orku,
lecz dla hobbita za długą i ciężką. Ściągnął ją pasem, u
którego w krótkiej
pochwie wisiał sztylet o szerokim ostrzu. Sam dostarczył
również do wyboru
kilka hełmów. jeden z nich jako tako pasował na Froda; była
to czarna czapka z
żelaznym rondem i żelazną obciągniętą skórą przepaską, a nad
sterczącym niby
dziób drapieżnego ptaka nanośnikiem widniało czerwone godło
potwornego Oka.
- Rzeczy z
godłami Morgulu, należące do żołnierzy
Gorbaga, są mniejsze i porządniejsze - powiedział Sam - ale po tej
bójce, która
się tutaj odbyła, nie byłoby bezpiecznie paradować w nich po Mordorze.
Niech
się panu przyjrzę, panie Frodo. Istny młody ork, za przeproszeniem, a
raczej
wyglądałby pan na prawdziwego orka, gdyby panu twarz zasłonić maską,
przysztukować ręce i wykoślawić nogi. Dla pewności niech pan jeszcze
się tym
okryje - dodał podając mu suty czarny płaszcz. - Teraz
pan gotów. Po drodze weźmiemy jeszcze jakąś
tarczę.
- A ty, Samie? -
spytał Frodo. - Miałeś się przebrać ze
mną do pary.
- Wie pan,
zastanowiłem się, że byłoby nieostrożnie
zostawiać tu moje własne łachy, a zniszczyć ich nie ma sposobu - odparł
Sam. -
Nie mogę na to wszystko włożyć orkowej kolczugi, po prostu zawinę się w
jakiś
płaszcz.
Przykląkł i
starannie złożył płaszcz elfów. Paczuszka
okazała się zdumiewająco mała. Wsunął ją do tobołka leżącego na
podłodze.
Wstał, zarzucił tobołek na plecy, włożył na głowę hełm orka, okrył się
cały
czarnym płaszczem.
- Tak! -
powiedział. - Teraz do siebie mniej więcej pasujemy.
Trzeba ruszać w drogę.
- Nie będę miał
siły, żeby biec długo - rzekł Frodo z
markotnym uśmiechem. - Mam nadzieję, że rozpytałeś o najlepsze gospody
na
szlaku? Czy też zapomniałeś o jadle i napoju?
- Niech mnie kule
biją, zapomniałem rzeczywiście! -
odparł Sam. Gwizdnął z desperacji. - teraz, kiedy pan o tym
przypomniał, głód
mi kiszki skręca i gardło pali z pragnienia. Nie wiem, kiedy ostatni
raz miałem
coś w ustach. Przez to szukanie pana wszystko inne wyleciało mi z
głowy. Zaraz,
zaraz... Niedawno przecież sprawdzałem, że lembasy i to, co nam dał na
drogę
Faramir, przy oszczędnej gospodarce utrzymają mnie na nogach przez parę
tygodni. W manierce za to ledwie kropelka została na dnie. Dla
dwóch nie
starczy, mowy nie ma. Czy te orki nie jedzą ani nie piją? Czy karmią
się tylko
cuchnącym powietrzem i trucizną?
- Jedzą i piją,
Samie - odparł Frodo. - Cień, który ich
wyhodował, może tylko przedrzeźniać, ale nie stwarzać; wśród
jego dzieł nie ma
nic naprawdę nowego. Myślę, że orków także nie powołał do
życia, on tylko ich
zatruł i zaprawił do nikczemności. Skoro żyją, muszą jeść tak jak
wszelkie żywe
istoty. Zadowalają się brudną wodą i wstrętnym jadłem, lecz nie
znieśliby
trucizny. Karmili mnie, toteż jestem lepiej odżywiony niż ty. Na pewno
są
jakieś zapasy w Wieży.
- Ale czasu nie
ma na szukanie - stwierdził Sam.
- Sprawa
przedstawia się lepiej, niż myślisz -
powiedział Frodo. - Podczas twej nieobecności zrobiłem pomyślne
odkrycie.
Rzeczywiście nie zabrali mi wszystkiego. Między szmatami na podłodze
znalazłem
swój chlebak. Oczywiście przetrząśnięty, ale orkowie
nienawidzą widoku i
zapachu lembasów jeszcze serdeczniej niż Gollum. Rozsypali
mój zapas, podeptali
częściowo i pokruszyli, trochę jednak zebrałem. Niewiele jestem od
ciebie
biedniejszy pod tym względem. Żywność od Faramira zrabowali i rozbili
moją
manierkę.
- No, to nie ma
co dłużej dyskutować - rzekł Sam. - Mamy
dość jadła na początek. Gorzej będzie z wodą. Chodźmy. Jeśli będziemy
marudzili, nie pomoże nam nawet jezioro przy drodze.
- Musisz najpierw
posilić się chociaż trochę - odparł
Frodo. - Inaczej nie ruszę się z miejsca. Masz tu kawałek chleba
elfów, popij
go resztką wody ze swej manierki. Cała sprawa jest beznadziejna, nie ma
sensu
troszczyć się o jutro. Prawdopodobnie jutra w ogóle nie
będzie.
W |
reszcie
wyruszyli. Spuścili się po drabinie, którą Sam
ściągnął i położył w korytarzu obok skulonego ciała zabitego orka. Na
schodach
było ciemno, lecz płaski dach oświetlała jeszcze wciąż łuna Ognistej
Góry,
chociaż już teraz dogasająca w ponurej, brudnej czerwieni. Hobbici
wybrali
jeszcze dwie tarcze i uzupełniwszy w ten sposób przebrania
poszli dalej.
Mozolnie
zeszli schodami. Górna izba Wieży, w której się
odnaleźli i którą zostawili za
sobą, wydawała im się niemal przytulnym schronieniem. Teraz bowiem
znowu byli
ze wszystkich stron odsłonięci, wśród murów
tchnących okropną grozą. Wszystko
wymarło w Wieży na Kirith Ungol, lecz pozostał w niej żywy strach i
przyczajona
wroga siła.
W końcu
dotarli do drzwi prowadzących na zewnętrzny dziedziniec i tu zatrzymali
się na
chwilę. Nawet z tej odległości obezwładniał ich zły czar
Wartowników, dwóch
czarnych milczących postaci, które czuwały po obu stronach
Bramy na tle
widocznej w jej wylocie, przyćmionej łuny Mordoru. Torując sobie drogę
przez
usłany ohydnymi trupami orków dziedziniec, z każdym krokiem
musieli pokonywać
większy opór. Zanim jeszcze osiągnęli sklepiony tunel Bramy,
stanęli
wyczerpani. Posunięcie się bodaj o cal dalej wymagało przezwyciężenia
nieznośnego bólu we wszystkich członkach i wytężenia
osłabłej woli. Frodo nie
miał sił do takiej walki. Osunął się na ziemię.
- Nie mogę iść
dalej, Samie - szepnął. - Zdaje się, że
zemdleję. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
- Ale ja wiem,
proszę pana. Niech pan się trzyma! Brama
przed nami. To z niej biją jakieś diabelskie czary. A jednak tamtędy
dostałem
się do twierdzy i tamtędy teraz wyjdziemy. Nie może to być bardziej
niebezpieczne, niż było przed godziną. Naprzód!
Dobył zza pazuchy
szkiełko Galadrieli. Jakby w nagrodę
za męstwo Sama i na chwałę tej wiernej, śniadej hobbickiej ręki,
która dokonała
tylu niezwykłych czynów, kryształowy flakonik zajaśniał
natychmiast i cały
mroczny dziedziniec zalało światło olśniewające i nagłe jak błyskawica,
lecz
trwalsze od niej.
- Gilthoniel, A
Elbereth! - krzyknął Sam. Nie wiedział
dlaczego, ale w tym momencie stanęły mu przed oczyma elfy spotkane w
lasach
Shire'u i zabrzmiała w uszach pieśń, która spłoszyła kiedyś
Czarnego Jeźdźca.
- Aiya elenion
ankalima! - zawołał Frodo podążając znów
za nim.
Wola
Wartowników załamała się tak gwałtownie, jak pęka
czasem naciągnięta struna; Frodo i Sam szli, a potem nawet biegli
naprzód.
Minęli Bramę i dwie siedzące w niej postacie z roziskrzonymi oczyma.
Rozległ
się huk. Niemal tuż za ich plecami zwornik sklepienia runął i cała
Brama
rozsypała się w gruzy. Śmierć niemal musnęła hobbitów.
Odezwał się dzwon.
Wartownicy wydali przeraźliwy, wysoki w tonie jęk. Z ciemności
kłębiących się w
górze nadeszła odpowiedź. Z czarnego nieba jak pocisk spadł
Skrzydlaty Cień z
upiornym krzykiem rozdzierając chmury.
S |
am zachował tyle
przytomności umysłu, że prędko wsunął
flakonik pod kurtkę na piersi.
- Biegiem, panie
Frodo! - krzyknął. - Nie, nie tędy. Tam
zaraz za murem przepaść. Za mną!
Pomknęli drogą
spod Bramy. O pięćdziesiąt kroków od niej
droga zataczała łuk wokół wystającego, wzniesionego na
urwisku bastionu, dzięki
czemu znaleźli się poza polem widzenia z Wieży. Na razie byli ocaleni.
Lgnąc do
skał zatrzymali się, by zaczerpnąć tchu, i nagle serca w nich znowu
zamarły. Z
muru obok zburzonej Bramy Nazgul wysłał w świat swój
morderczy sygnał. Echo
odbiło się od gór.
Hobbici
odrętwiali z przerażenia powlekli się dalej. Nowy ostry skręt drogi ku
wschodowi wydał ich z powrotem na pastwę wrogich oczu z Wieży. Przez tę
straszliwą chwilę, gdy biegli bez osłony, zdążyli obejrzeć się i
zobaczyć
ogromną czarną sylwetkę nad blankami murów; wpadli
znów między wysokie skalne
ściany żlebu, opadającego stromo ku drodze do Morgulu. Dotarli do
skrzyżowania
dróg. Nigdzie nie natknęli się na ślad orków,
nikt nie odpowiedział na krzyk
Nazgula; mimo to wiedzieli, że cisza nie potrwa długo i że lada moment
ruszy za
nimi pościg.
- To na nic,
Samie - rzekł Frodo. - Gdybyśmy naprawdę
byli orkami, pędzilibyśmy w stronę Wieży zamiast od niej uciekać.
Pierwszy
napotkany nieprzyjaciel pozna nas. Musimy zejść z tej drogi.
- Ale nie możemy
tego zrobić - odparł Sam. - Chyba
żebyśmy mieli skrzydła.
Wschodnie
ściany Efel Duathu opadały niemal prostopadle nagimi skałami,
wśród urwisk i
przepaści, ku czarnemu wąwozowi, który je oddzielał od
następnego łańcucha
górskiego. Za skrzyżowaniem dróg i
krótką stromizną natknęli się na mostek
przerzucony nad otchłanią i skrótem prowadzący ku groźnym
grzbietom i dolinom
Morgai. Frodo i Sam z odwagą rozpaczy puścili się na ten most, ledwie
jednak
dosięgnęli drugiego brzegu, gdy wrzaski i wycia rozdarły powietrze.
Wieża
Kirith Ungol majaczyła już daleko za nimi i wysoko ponad zboczem, na
którym się
znaleźli. Jej kamienne ściany lśniły ponuro. Dzwon jęknął ochryple i
głos jego
rozsypał się drżącym echem. Zagrały rogi. Zza mostu buchnęły w
odpowiedzi
okrzyki. Do ciemnego wąwozu nie dochodził gasnący już blask Orodruiny,
hobbici
nie mogli więc nic dostrzec przed sobą, lecz słyszeli tupot podkutych
żelazem
butów i szczęk podków wybijających spieszny rytm
na kamiennej drodze.
- Prędko!
Skaczemy! - zawołał Frodo. Przeleźli przez
niską barierę mostu. Na szczęście nie mieli pod stopami przepaści, bo
zbocza
Morgai w tym miejscu wznosiły się prawie do poziomu drogi. Było jednak
tak
ciemno, że nie mogli się zorientować, jak daleko wylądują skacząc.
- No, to już mnie
nie ma! - odkrzyknął Sam. - Do
widzenia, panie Frodo.
Skoczył pierwszy.
Frodo za nim. Padając słyszeli grzmot
kopyt pędzących po moście, a potem kroki pieszego oddziału
orków. Mimo to Sam z
trudem powstrzymał się od śmiechu. Ryzykując bowiem złamanie karku na
nieznanych skałach, hobbici doznali miłej niespodzianki, gdy zaledwie o
kilkanaście stóp niżej z głuchym łoskotem i chrzęstem
łamanych gałązek wpadli w
gęstą kępę kolczastych krzaków. Sam leżał w nich teraz ssąc
podrapaną rękę. Po
chwili, gdy ucichł tętent i tupot, ośmielił się szepnąć:
- A to dopiero,
panie Frodo! Nigdy bym się nie
spodziewał, że w Mordorze jest jakaś roślinność. Gdybyśmy celowali, nie
moglibyśmy lepiej trafić. Ale te ciernie mają chyba po stopie długości,
sądząc
ze skutków. Przebiły na wylot wszystkie łachy,
które na siebie powkładałem.
Szkoda, że nie pożyczyłem od orków kolczugi.
- Na te ciernie
kolczuga orków też by ci nie pomogła -
odparł Frodo. - nawet skórzany kaftan od nich nie chroni.
Z |
trudem
wyplątali
się z gąszczu. Ciernie i kolczaste gałęzie były twarde jak druty i
czepiały się
wszystkiego jak szpony. Hobbici podarli w strzępy płaszcze, zanim się
wreszcie
uwolnili.
- Teraz idziemy w
dół - szepnął Frodo. - Co prędzej w
dolinę, a potem ile sił w nogach na północ.
Na
jasnym świecie wstawał nowy dzień i gdzieś daleko, poza ciemnościami
Mordoru,
słońce podnosiło się nad wschodnią krawędź Śródziemia, ale
tutaj panowała noc.
Góra dymiła, ognie jej wygasły. czerwony odblask przybladł
na urwistych
ścianach skał. Wschodni wiatr, który dął nieustannie, odkąd
opuścili Ithilien,
ucichł zupełnie. Powoli, mozolnie złazili w dół; podpierając
się na rękach,
potykając, klucząc wśród głazów, kłujących
zarośli i zwalonych pni, na oślep w
mroku wymacując drogę, schodzili coraz niżej, aż do wyczerpania
ostatnich sił.
Wreszcie
zatrzymali się i usiedli obok siebie, plecami oparci o wielki kamień.
Obaj byli
mokrzy od potu.
- Nawet gdyby sam
Szagrat poczęstował mnie szklanką
wody, przyjąłbym z ukłonem - westchnął Sam.
- Nie
mów o wodzie - odparł Frodo. - Na samo wspomnienie
jeszcze gorzej pić się zachciewa. - Wyciągnął się na ziemi; oszołomiony
i
zmęczony, przez długą chwilę milczał. Potem z wysiłkiem dźwignął się na
nogi.
Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że Sam śpi. - Zbudź się, Samie -
powiedział. -
Wstawaj! Trzeba iść dalej!
Sam
podniósł się ciężko.
- No wiecie
państwo! - rzekł. - Zdrzemnąłem się chyba.
Prawdę mówiąc od dawna już nie spałem jak należy; oczy same
musiały mi się
skleić.
T |
eraz prowadził
Frodo, starając się kierować możliwie
wprost na północ pośród kamieni i złomisk
zaścielających gęsto dno wielkiego
jaru. Nagle stanął.
- Nic z tego nie
będzie - rzekł. - Nie dam rady. Nie
wytrzymam w tej kolczudze. Zanadto osłabłem. nawet moja własna kolczuga
z
mithrilu ciążyła mi bardzo, kiedy byłem zmęczony. A ta jest o wiele
cięższa.
Zresztą, co mi po niej? Na zwycięstwo w walce i tak nie możemy liczyć.
- Ale możemy
liczyć, że do walki dojdzie - odparł Sam. -
Nie zapominajmy też o sztyletach i zabłąkanych strzałach. No i ten
łajdak
Gollum chodzi jeszcze po świecie. Nie mógłbym być spokojny,
gdzyby między
pańską skórą i zdradzieckim ciosem nie było nic
prócz tej cienkiej łosiowej
kurty.
- Zrozum, Samie,
kochany przyjacielu - odparł Frodo. -
Jestem zmęczony, wyniszczony, straciłem nadzieję. Ale dopóki
się mogę poruszać,
będę usiłował dotrzeć do Góry. Brzemię Pierścienia
wystarcza. Każde dodatkowe
obciążenie jest zabójcze. Muszę je zrzucić. Nie posądzaj
mnie o niewdzięczność.
nie mogę bez drżenia myśleć, że podjąłeś tak odrażającą robotę,
obdzierając
trupy, byle mi dostarczyć tych rzeczy.
- Nie
mówmy o tym, proszę pana. Przecież ja bym chętnie
poniósł pana na plecach, gdyby to było możliwe. Dobrze więc,
niech pan zdejmie
z siebie, co chce.
Frodo zdjął
płaszcz, a potem kolczugę, którą odrzucił
daleko. Drżał trochę.
- Przydałoby mi
się natomiast coś ciepłego - powiedział.
- Albo zrobiło się tu zimno, albo ja mam dreszcze.
- Proszę, niech
pan weźmie mój płaszcz - rzekł Sam
rozwijając tobołek i wyciągając z niego płaszcz elfów. - jak
się panu podoba?
Może pan ten orkowy łach ścisnąć paskiem, a ten płaszcz włożyć na
wierzch. Nie
bardzo pasuje do orkowego stroju, za to ogrzeje pana z pewnością, a
spodziewam
się też, że lepiej niż wszystkie zbroje ochroni od złej przygody.
Przecież
utkała go Pani ze Złotego Lasu.
Frodo owinął się
płaszczem i spiął go pod brodą klamrą.
- Teraz znacznie
mi lepiej - oświadczył. - Czuję się
dużo lżejszy. Mogę iść dalej. Ale te okropne ciemności jakby wdzierały
się do
mojego serca. W więzieniu próbowałem przypomnieć sobie
Brandywinę, Leśny
Zakątek i rzekę płynącą pod młynem w Hobbitonie. Nie mogę jednak teraz
wyobrazić sobie tamtych widoków.
- No, proszę, i
kto tym razem zaczął mówić o wodzie? -
spytał Sam. - Gdyby Galadriela mogła nas widzieć i słyszeć,
powiedziałbym jej:
"Pani! O nic nie prosimy, tylko o światło i wodę, czystą wodę i zwykłe
światło dzienne, cenniejsze niż klejnoty, jeśli mi wolno mieć o tym
własne
zdanie". Niestety, Lorien zostało tam, daleko stąd.
Sam westchnął i
machnął ręką w stronę szczytów Efel
Duathu, które na tle czarnego nieba majaczyły jeszcze
czarniejszą plamą.
R |
uszyli
znów w drogę. Wkrótce jednak Frodo przystanął.
- Czarny Jeździec
jest gdzieś nad nami – powiedział. – Czuję
go. Lepiej przeczekajmy chwilę.
Skuleni pod
wielkim głazem siedzieli patrząc ku
zachodowi i milcząc dość długo. Wreszcie Frodo odetchnął z ulgą.
- Odleciał!
– rzekł.
Wstali i nagle
obaj osłupieli ze zdumienia. Po lewej
stronie, od południa, niebo szarzało, a szczyty i grzbiety ogromnego
łańcucha
górskiego rysowały się na nim czarną, wyraźną sylwetą. Na
wschodzie rozwidniało
się, światło dnia z wolna pełzło ku północy. Gdzieś wysoko w
przestworzach
toczyła się bitwa. Skłębione chmury Mordoru były w odwrocie, brzegi ich
strzępiły się pod tchnieniem wiatru, który wiał z żywego
świata wypierając dymy
i ciężkie opary w głąb czarnego kraju. Ponury strop ciemności podnosił
się z
wolna, a zza niego przezierało nikłe światło sącząc się do Mordoru jak
blady
poranek przez mętne okno więzienia.
- Widzi pan,
panie Frodo? – rzekł Sam. – Widzi pan?
Wiatr się odmienił. Coś się dzieje. Nie wszystko idzie po myśli
Nieprzyjaciela.
Ciemności rozpraszają się nad światem. Ach, żeby tak wiedzieć, co się
tam
dzieje!
Był to
poranek piętnastego marca, nad doliną Anduiny wstawało słońce,
przezwyciężając
noc Mordoru, i wiatr dął od południo-zachodu. Theoden konał na polach
Pelennoru.
Na oczach
hobbitów rąbek światła rozciągnął się nad całą linią Efel
Duathu i nagle
ujrzeli jakiś kształt mknący w powietrzu od zachodu; zrazu widzieli
tylko
czarny punkcik na tle świetlistej wstążki nieba rozpiętej ponad
górskim
łańcuchem, lecz punkcik ten rósł z każdą sekundą, aż wpadł
jak pocisk w czarne
kłębowisko chmur i przeleciał wysoko nad głowami wędrowców.
W locie wydał długi
przenikliwy okrzyk, okrzyk Nazgula, lecz teraz głos ten nie przejął ich
grozą,
bo brzmiała w nim rozpacz i skarga, złowieszcze nowiny dla Czarnej
Wieży. Wódz
Upiornych Jeźdźców wracał pokonany.
- A co, nie
mówiłem! – wykrzyknął Sam. – Coś się
stało.
Szagrat twierdził, że na wojnie powodzi im się znakomicie, ale Gorbag
miał co
do tego wątpliwości. I słusznie! Karta się odwróciła, panie
Frodo. Czy wciąż
nie ma pan ani źdźbła nadziei?
- Nie mam jej
wiele – westchnął Frodo. – Może dzieje się
coś pomyślnego, ale daleko stąd, za górami. My natomiast
idziemy na wschód, nie
na zachód. Jestem też okropnie zmęczony. A Pierścień bardzo
mi ciąży, Samie.
Teraz wciąż stoi mi przed oczyma jak ogromne ogniste koło.
Radość Sama
zgasła natychmiast. Z niepokojem przyjrzał
się swemu panu i wziął go za rękę.
- Głowa do
góry, panie Frodo – rzekł. – Jedną z
tych
rzeczy, do których tęskniliśmy, już mamy: odrobinę światła.
Dość, żeby nam
ułatwić wędrówkę, ale pewnie też dość, żeby narazić nas na
niebezpieczeństwo.
Spróbujmy jeszcze trochę dalej się posunąć, a potem położymy
się i odpoczniemy.
Niech pan jednak zje najpierw kęs chleba elfów, może to pana
pokrzepi.
P |
odzielili się
kawałkiem lembasa i żując go z trudem w
zaschniętych ustach, powlekli się dalej. Nie było jaśniej, niż bywa o
chmurnym
zmierzchu, bądź co bądź mogli zorientować się, że są w głębokiej
dolinie między
górami. Dolina wznosiła się łagodnie ku północy,
a jej dno stanowiło łożysko
wyschłego już strumienia. Wzdłuż kamienistego koryta biegła, wijąc się
u
podnóży zachodnich urwisk, wydeptana ścieżka. Gdyby o niej
wiedzieli, mogliby
wcześniej już do niej dotrzeć, bo skręcała z głównego
gościńca do Morgulu przy
zachodnim krańcu mostu i prowadziła wykutymi w skale długimi schodami w
dolinę.
Służyła patrolom i gońcom spieszącym do mniejszych strażnic i twierdz
na
północy, wznoszących się między Kirith Ungol a przesmykiem
Isen, czyli Żelazną
Paszczą, zwaną Karach Angren.
Hobbici
wiele ryzykowali zapuszczając się na tę ścieżkę, lecz zależało im na
pośpiechu,
a Frodo czuł, że nie starczyłoby mu sił, żeby wspinać się mozolnie
wśród głazów
albo bezdrożami brnąć przez dolinki Morgai. Zdawało mu się też, że
prześladowcy
będą go szukali raczej na innych szlakach niż na tym, który
wiódł wprost ku północy.
Zapewne przede wszystkim tropią go na drodze po wschodniej stronie
równiny albo
na przełęczy otwierającej drogę ku zachodowi. Toteż zamierzał najpierw
posunąć
się daleko na północ od Wieży i dopiero potem szukać drogi,
która by go
zaprowadziła na wschód, i rozpocząć ostatni beznadziejny
etap wyprawy. Przeszli
więc na drugi brzeg suchego koryta i ruszyli dalej ścieżką
orków, której
trzymali się przez czas jakiś. Od lewej strony nawisy skalne osłaniały
hobbitów
przed oczyma tych, którzy by mogli ich tropić z
góry, lecz ścieżka miała wiele
ostrych zakrętów, a przed każdym wędrowcy zaciskali ręce na
głowniach mieczy i
skradali się jak najostrożniej.
Dzień
nie rozwidniał się bardziej, bo Orodruina wciąż ziała gęstym dymem,
który,
odpychany przez nieprzychylny mu wiatr, wzbijał się coraz wyżej, aż
dosięgnął
strefy bezwietrznej i tam rozpostarł się niby olbrzymi strop podparty w
środku
niedostrzegalnym w ciemnej dali filarem. Szli dobrą godzinę, gdy
usłyszeli
dziwny szmer, który przykuł ich do miejsca. Nie do wiary, a
jednak słuch nie
mógł ich mylić. Gdzieś w pobliżu pluskała woda. Ze żlebu w
prawej ścianie, tak
wąskiego i ostrego, jak gdyby ktoś olbrzymim toporem rozłupał czarne
urwisko,
sączyła się woda, może ostatnie krople jakiegoś ożywczego deszczu,
który trafił
nieszczęśliwie do skalistego Kraju Ciemności, żeby po daremnej
wędrówce
wsiąknąć w jałowe popioły. Tutaj ściekał spomiędzy skał wąskim
strumykiem,
przecinając ścieżkę zawracał na południe i prędko umykał ginąc
wśród martwych
głazów. Sam skoczył ku niemu.
Jeśli kiedyś
jeszcze spotkam panią Galadrielę,
podziękuję jej! – krzyknął. – Światło, a teraz
woda! – Nagle zatrzymał się w
biegu. – Niech pan pozwoli, że ja napiję się pierwszy
– powiedział.
- Dobrze, ale
miejsca jest dość dla dwóch.
- Nie o to mi
chodzi – odparł Sam. – Myślę, że może być
zatruta albo coś w tym rodzaju i że to się od razu pokaże. Lepiej, żeby
na
padło niż na pana, chyba mnie pan rozumie.
- Rozumiem. Sądzę
jednak, że powinniśmy obaj zaufać
naszemu szczęściu czy może zesłanemu darowi. Uważaj tylko, czy nie za
zimna.
Woda była świeża,
lecz nie lodowata i smak miała
nieprzyjemny, jednocześnie gorzki i oleisty. Tak by ją ocenili w Shire.
Tu
wszakże nie znajdowali dla niej dość pochwał i zapomnieli o wszelkiej
ostrożności. Ugasili pragnienie i napełnili manierkę Sama. Frodo poczuł
się
zaraz lepiej, toteż maszerowali kilka mil bez odpoczynku, aż wreszcie
ścieżka
rozszerzyła się, a na krawędzi ścian ponad nią ukazał się początek
surowego
muru – znak ostrzegawczy, że w pobliżu jest jakaś warownia
orków.
- Tu więc
skręcimy ze ścieżki – powiedział Frodo. – I
trzeba skręcić na wschód! – Westchnął spoglądając
na posępne urwiska spiętrzone
po drugiej stronie doliny. – Wystarczy mi jeszcze sił, żeby
tam, na górze,
poszukać jakiejś nory. Potem muszę trochę odpocząć.
K |
oryto rzeki
leżało w tym miejscu nieco poniżej ścieżki.
Zleźli w nie i zaczęli przecinać w poprzek. Ku swemu zdumieniu
natrafili na
ciemne kałuże zasilane strużkami wody, która ciekła z
jakiegoś źródła
tryskającego w górnej części doliny. Skraj Mordoru pod
zachodnią ścianą
granicznych gór był krainą zamierającą, lecz jeszcze
niezupełnie martwą. Rosły
tu jakieś trawy i krzewy, szorstkie, poskręcane, gorzkie, ciężko
walczące o
życie. W dolinkach Morgai po drugiej stronie doliny niskie, rozłożyste
drzewa
czepiały się ziemi, kępy szarej, ostrej trawy wyzierały spomiędzy
głazów, na
których plenił się suchy mech, wszędzie zaś rozpełzały się
wśród kamieni
kolczaste, splątane zarośla. Niektóre krzaki miały długie,
spiczaste ciernie,
inne zakrzywione jak haczyki i tnące jak sztylety kolce. Zwiędłe,
skurczone,
zeszłoroczne liście chrzęściły i szeleściły smutno, nowe pączki, już
zżarte
przez robactwo, właśnie się otwierały. Szare, bure i czarne muchy
naznaczone
jak orkowie plamą podobną do czerwonego Oka brzęczały wkoło i kłuły
boleśnie;
nad gęstwiną cierni tańczyły rozbrzęczane chmary wygłodniałych
komarów.
- Zbroja
orków na nic się nie zda – rzekł Sam opędzając
się rękami. – Szkoda, że nie mamy orkowej skóry.
W końcu Frodowi
zabrakło sił. Wspięli się już wysoko
wąskim żlebem, ale długi, mozolny marsz dzielił ich jeszcze od miejsca,
z
którego mogliby chociaż dostrzec ostatni postrzępiony
grzbiet górski.
- Muszę odpocząć,
Samie, i przespać się, jeśli to będzie
możliwe – powiedział Frodo. Rozejrzał się, lecz na tym
okropnym pustkowiu nie
było przytulnego schronienia czy bodaj jamki, do której
mógłby wpełznąć zwierz.
Wreszcie hobbici, wyczerpani, wśliznęli się pod zasłonę splątanych
cierni,
zwisających niby mata z niskiego występu skalnego.
Siedząc
tam pożywili się ze swych skąpych zapasów. Odkładając cenne
lembasy na
przewidywane najcięższe dni, zjedli połowę zachowanych w chlebaku Sama
resztek
prowiantów od Faramira: po garstce suszonych
owoców i po małym plasterku
wędzonego mięsa, popijając to wodą. W drodze przez dolinę pili
parokrotnie,
lecz pragnienie ciągle im dokuczało. Powietrze Mordoru miało gorzki
posmak
wysuszający gardło. Na myśl o wodzie nawet optymizm Sama przygasał. Za
górami
Morgai czekał ich przecież marsz przez straszliwą równinę
Gorgoroth.
- Niech pan się
prześpi pierwszy, panie Frodo – rzekł
Sam. – Znowu się robi ciemno. Pewnie to już
wieczór.
Frodo westchnął i
usnął, zanim Sam zakończył to zdanie.
Wierny giermek usiłował przezwyciężyć własną senność i siedząc tuż obok
swego
pana trzymał go za rękę; wytrwał tak, dopóki noc nie zapadła
na dobre. Wtedy
wreszcie, by się nieco otrzeźwić, wypełznął z kryjówki i
rozejrzał się wkoło. W
ciemności ustawicznie rozlegały się jakieś szelesty, trzaski i szmery,
lecz nie
było słychać głosów ani kroków. W oddali na
zachodzie nad Efel Duath nocne
niebo wciąż jeszcze szarzało blado. W tej stronie, wysoko nad
sterczącym
szczytem górskim biała gwiazda wyjrzała właśnie
spośród rozdartych chmur. Gdy
ją tak ujrzał zagubiony w przeklętym wrogim kraju, wzruszyło go jej
piękno, a
nadzieja wstąpiła znów w jego serce. Jak chłodny, jasny
promień olśniła go
bowiem nagle myśl, że bądź co bądź Cień jest czymś małym i
przemijającym;
istnieje światło i piękno, którego nigdy nie dosięgnie.
Jeśli Sam śpiewał w
Wieży na Kirith Ungol, to pieśń jego raczej oznaczała wyzwanie niż
nadzieję,
ponieważ wtedy myślał o sobie. Teraz na chwilę przestał się troszczyć o
własny
los, a nawet o los ukochanego pana. Wczołgał się z powrotem pod zasłonę
cierni
i wolny od wszelkich strachów zasnął głębokim, spokojnym
snem.
Z |
budzili się obaj
jednocześnie, złączeni uściskiem dłoni.
Sam czuł się niemal rześki, gotów na trudy nowego dnia, lecz
Frodo wzdychał.
Noc spędził niespokojnie, we śnie wciąż widział ogień, a przebudzenie
też nie
przyniosło mu ukojenia. Mimo wszystko sen zawsze krzepi, Frodo odzyskał
nieco
sił i zdolności do podjęcia brzemienia na następnym etapie
wędrówki. Nie
orientowali się w porze dnia i nie wiedzieli, jak długo spali;
przegryźli coś,
wypili łyk wody i ruszyli dalej w górę żlebem,
który doprowadził ich wreszcie
do stromego zbocza zasypanego piargiem i osuwającym się spod
nóg żwirem. Tu już
nawet najbardziej uparte życie nie mogło się ostać; ogołocone z
krzewów i trawy
szczyty Morgai były nagie, poszarpane i martwe.
Po dość
długim błądzeniu i poszukiwaniach znaleźli możliwe wejście, chociaż
ostatnie
sto stóp wzniesienia pokonali z trudem, czepiając się rękami
skały. Znaleźli
się w szczerbie dzielącej dwie czarne turnie, a kiedy ją przebyli,
stanęli na
krawędzi ostatniego obronnego wału Mordoru. Przed nimi o jakieś tysiąc
pięćset
stóp niżej, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się wewnętrzna
równina i
roztapiała się na widnokręgu we mgle i mroku. Wiatr wiał teraz ze
świata od
zachodu, olbrzymie chmury płynęły wysoko w górze ku
wschodowi, ale do ponurych
pól Gorgorothu docierało wciąż tylko mętne, szarawe
półświatło. Dymy snuły się
przy ziemi i zbierały w zagłębieniach terenu, a ze szczelin i rozpadlin
biły
opary.
Wciąż
jeszcze daleka, o czterdzieści co najmniej mil odległa, ukazała się
hobbitom
Góra Przeznaczenia; podnóża jej grzęzły w
usypisku popiołów, ogromy stożek
piętrzył się pod niebo, szczyt tonął w obłoku cuchnących
wyziewów. Ogień w tej
chwili przygasł, góra tliła się ledwie, groźna jednak i
podstępna jak uśpiona
bestia. Za nią niby złowroga chmura burzowa rozlewał się szeroko cień,
przesłaniając Barad-Dur, Czarną Wieżę wzniesioną tam, w dali, na
długiej
ostrodze Gór Popielnych, wysuniętej z północy ku
środkowi równiny. Władca
Ciemności pogrążony był w myślach, przymknął Oko, rozważając nowiny
zagadkowe i
niebezpieczne; skupił wzrok na obrazie lśniącego miecza i surowego,
królewskiego oblicza; wszystko w potężnej warowni Mordoru,
niezliczone bramy i
wieże, spowijał posępny, senny mrok.
Frodo i
Sam patrzyli ze wstrętem i zarazem z podziwem na ten znienawidzony
kraj. Między
sobą a dymiącą górą, a także wszędzie na północy
i południu nie widzieli nic
prócz ruin i martwoty, pustkowia wypalonego i dusznego od
dymów. Zastanawiali
się, jakim sposobem Władca tego królestwa utrzymuje i żywi
swych niewolników
oraz swoje armie. Bo miał armie wszędzie; gdziekolwiek
zwrócili oczy, wzdłuż
łańcucha Morgai i dalej na południu, dostrzegali obozy wojskowe,
niektóre pod
namiotami, inne zabudowane porządnie jak miasteczka. Jeden z
największych mieli
tuż u swoich stóp. O milę niespełna oddalony od ściany
gór, podobny był do
ogromnego gniazda owadów, przecięty regularnymi monotonnymi
ulicami, przy
których ciągnęły się szeregi bud i długich, niskich,
brzydkich domów. Na polach
wokół niego panował ożywiony ruch i krzątały się jakieś
postacie; szeroka droga
biegła stąd na południo-wschód ku głównemu
gościńcowi, prowadzącemu do Morgulu,
i ciągnęły po niej spiesznie liczne kolumny czarnych, drobnych w oddali
figurek.
- Wcale mi się to
nie podoba – rzekł Sam. – Sprawa
wygląda beznadziejnie, choć z drugiej strony trzeba się spodziewać, że
gdzie
tyle wojska, tam muszą być źródła lub studnie, nie
mówiąc już o żywności. Jeśli
mnie wzrok nie myli, to nie orkowie, ale ludzie.
Hobbici nic nie
wiedzieli o rozległych uprawianych przez
niewolników polach w południowej części ogromnego państwa,
ukrytych za dymiącą
górą nad smutnymi ciemnymi wodami jeziora Nurnen; nie
wiedzieli też o szerokich
bitych drogach łączących Mordor z krajami hołdowniczymi na wschodzie i
południu,
skąd żołdacy Czarnej Wieży sprowadzali całe karawany wozów
naładowanych
rozmaitym dobrem i łupami, a ponadto coraz to nowe zastępy
niewolników. W
północnych prowincjach znajdowały się kopalnie i kuźnie; tu
także ćwiczono
pułki do z dawna przygotowywanej wojny; tu Czarny Władca, przesuwając
całe
armie niby pionki na szachownicy, gromadził swoje siły zbrojne.
Pierwsze ich
ruchy, pierwsze posunięcia mające na celu wypróbowanie
sprawności, trafiły na
opór całej linii zachodniej, na północy
zarówno, jak na południu. Wycofał się
więc je chwilowo i ściągnął nowe armie skupiając je wszystkie w pobliżu
Kirith
Gorgor, aby stąd rzucić do następnej, odwetowej kampanii. Nawet gdyby
działał
celowo, nie mógłby lepiej zagrodzić przeciwnikom dostępu do
Góry Ognistej.
- Co prawda,
choćby mieli tam najwspanialsze zapasy
jadła i trunków, my tych smakołyków nie
skosztujemy. Nie widzę sposobu, żeby
stąd zejść na dół. A zresztą nawet gdybyśmy jakoś zleźli,
nie moglibyśmy
maszerować przez otwarte pola rojące się od nieprzyjaciół.
- A jednak musimy
tego spróbować – odparł Frodo. –
Sytuacja nie jest gorsza, niż przewidywałem. Nigdy nie miałem nadziei,
że się
przez ten kraj przedrę. Nie mam jej również teraz. Mimo to
muszę zrobić
wszystko, co w mojej mocy. W tej chwili najważniejsze zadanie, to
wymigiwać się
możliwie jak najdłużej z ich łap. Trzeba więc, jak mi się zdaje, iść
dalej na
północ i zbadać, jak rzecz wygląda tam, gdzie otwarta
równina jest najwęższa.
- Domyślam się z
góry – powiedział Sam. – Gdzie
równina
jest najwęższa, tam ścisk orków i ludzi będzie najgorszy.
Przekona się pan,
panie Frodo.
- Z pewnością,
jeżeli w ogóle dojdziemy tak daleko –
odparł Frodo i zawrócił ku północy.
Wkrótce
stwierdzili, że nie sposób iść granią Morgai ani
nawet pod nią, bo wyższe stoki gór były niedostępne,
najeżona skałami i
poprzerzynane głębokimi szczelinami. Hobbibi musieli ostatecznie zejść
z
powrotem tym samym żlebem, którym wspięli się przedtem i
szukać drogi wzdłuż
doliny. Brnęli bezdrożem, nie śmieli bowiem przeprawiać się na drugą
stronę, ku
ścieżce pod zachodnimi zboczami. O milę mniej więcej na
północ zobaczyli
przyczajoną forteczkę orków, której istnienia w
pobliżu przedtem już się
domyślali. Mur i kamienne szałasy otaczały czarny wylot pieczary. Nie
zauważyli
żadnego ruchu, mimo to czołgali się bardzo ostrożnie i nie wychylali z
gąszcza
cierni, które tu rosły bujnie na obu brzegach wyschłego
strumienia. Tak
posuwali się o następnych parę mil i forteczka orków
zniknęła za nimi z pola
widzenia. Już zaczęli znów swobodniej oddychać, gdy nagle
dobiegły ich uszu
chrapliwe, donośne głosy. W okamgnieniu obaj hobbici dali nura w
brunatne
karłowate zarośla. Głosy przybliżały się szybko. Po chwili ukazali się
dwaj
orkowie. Jeden w obszarpanej burej kurcie, uzbrojony w łuk, drobnej
budowy, ciemnoskóry,
z szerokimi, rozdętymi nozdrzami; niewątpliwie tropiciel. Drugi z
roślejszej
rasy wojowników, jak podwładni Szagrata, z godłem Oka na
hełmie. Ten również
miał przez plecy przewieszony łuk, a w ręku krótką dzidę z
szerokim ostrzem.
Jak zwykle kłócili się, a że należeli do dwóch
różnych szczepów, porozumiewali
się Wspólną Mową.
O
niespełna dwadzieścia kroków od kryjówki
hobbitów mniejszy ork przystanął.
- Dość!
– warknął. – Wracam do domu! – wskazał w
głąb
doliny, ku forteczce. – Nie myślę dłużej obijać nosa o
kamienie. Powiadam ci,
że trop się urwał. Straciłem go przez ciebie, dlatego że ci ustąpiłem.
Trop
prowadzi w góry, nie wzdłuż doliny, ja miałem rację, a nie
ty.
- Niewielki
pożytek z takich pętaków węszycieli – odciął
się drugi. – Więcej warte nasze oczy niż te wasze zasmarkane
nochale.
- A
cóżeś ty wypatrzył tymi swoimi ślepiami? – odparł
pierwszy. – Nawet nie wiesz, czego szukasz.
- Czyja to wina?
– spytał wojownik. – Nie moja przecież.
Z dowództwa dostałem bałamutne rozkazy. Najpierw
mówili o wielkim elfie w
błyszczącej zbroi, potem o karłowatym człowieczku, a w końcu o bandzie
zbuntowanych Uruk-hai czy może o wszystkich naraz.
- W
dowództwie potracili głowy – rzekł tropiciel.
– A
niektórzy dowódcy pewnie je stracą naprawdę,
jeżeli potwierdzą się pogłoski,
które krążą, że nieprzyjaciel wtargnął do Wieży, że setki
twoich kamratów
poległy i że jeniec uciekł. Skoro tak się sprawiacie, wy, bojowi
orkowie, nic
dziwnego, że z pola bitwy nadchodzą złe nowiny.
- Kto powiedział,
że nowiny są złe? – ryknął wojownik.
- A kto
mówi, że są dobre?
- To są plotko
szerzone przez buntowników! Przestań
pyskować, bo cię nożem dźgnę. Zrozumiano?
- Zrozumiano,
zrozumiano. Pary z gęby nie puszczę, ale
co myślę, to myślę. Ciekawe, co wspólnego z tą całą hecą ma
tamten mały
krętacz. Ten żarłok z łapami jak płetwy.
- Nie wiem. Może
nic. Ale na pewno coś knuje, bo kręci
się i nos wścibia, gdzie nie trzeba. Niech go zaraza udusi! Ledwie nam
się z
rąk wyśliznął i umknął, natychmiast przyszedł rozkaz, żeby go żywcem
złapać, i
to prędko.
- Mam nadzieję,
że go złapią, i że dostanie nauczkę –
mruknął tropiciel. – To on zmylił ślady, bo ubrał się w
kolczugę, którą znalazł
porzuconą, i zadeptał całe to miejsce, zanim przyszliśmy.
- Kolczuga tę
pokrakę uratowała – powiedział bojowy ork.
– Jeszcze nie miałem rozkazu, żeby brać jeńca żywcem, i
postrzeliłem go z
odległości pięćdziesięciu kroków w plecy, ale nie upadł i
pobiegł dalej.
- Boś spudłował
– odparł tropiciel. – Strzelasz źle,
ruszasz się za wolno, a potem ściągasz biednego tropiciela na pomoc.
Mam tego
wyżej uszu.
Obrócił
się na pięcie i puścił biegiem w drugą stronę.
- Wracaj!
– wrzasnął bojowy ork. – Bo zamelduję, żeś
zdezerterował!
- Komu? Chyba nie
twojemu sławnemu Szagratowi. Ten już
nie będzie nami dowodził.
- Podam twoje
imię i numer Nazgulom – odpowiedział
bojownik zniżając głos do syczącego szeptu. – Jeden z nich
objął komendę na
Wieży.
Mniejszy ork
zatrzymał się. Głos mu drżał z wściekłości
i strachu.
- Ty łajdaku,
zdrajco, donosicielu! – krzyknął. – Nie
znasz swego rzemiosła, a tak jesteś podły, że własne plemię byś
zaprzedał.
Dobrze, idź do tych krzykaczy, niech ci zmrożą krew w żyłach. Jeżeli
przedtem
tamci ich nie sprzątną. Pierwszego, jak słyszałem, sprzątnęli. Mam
nadzieję, że
to prawdziwa pogłoska.
Duży ork z dzidą
w ręku rzucił się za nim w pogoń. Lecz
tropiciel uskoczył kryjąc się za jakimś głazem, podniósł
błyskawicznie łuk i
puścił strzałę prosto w oko przeciwnika, który zwalił się
ciężko na ziemię.
Mniejszy ork umknął i zniknął w głębi doliny.
P |
rzez chwilę
hobbici siedzieli w milczeniu. Wreszcie Sam
ocknął się pierwszy.
- Ano, bardzo
pięknie - rzekł. - Jeśli takie przyjazne
stosunki panują powszechnie w Mordorze, będziemy mieli sprawę znacznie
ułatwioną.
- Bądź cicho,
Samie! - szepnął Frodo. - Mogą się tu kręcić
inni w okolicy. Mało brakowało, a byłoby po nas; pościg jest na tropie
i
bliżej, niż przypuszczaliśmy. Ale tak, taki w Mordorze duch panuje, że
do
każdego zakątka tego kraju wciska się niezgoda. Jeśli wierzyć starym
legendom,
orkowie zawsze mieli takie zwyczaje, nawet gdy sami rządzili jeszcze u
siebie.
Nie należy jednak w tym pokładać wielkich nadziei. Nade wszystko
nienawidzą
nas, i to także od wieków. Gdyby ci dwaj nas dostrzegli,
przestaliby się
kłócić, dopóki by nas nie zabili.
Znowu zapadło
milczenie. Przerwał je tym razem także
Sam, ale już szeptem.
- Słyszał pan, co
gadali o tym żarłoku, panie Frodo?
Mówiłem panu, że Gollum żyje.
- Pamiętam.
Dziwiłem się, żeś to odgadł - rzekł Frodo. -
Nie powinniśmy stąd wychylać się przed nocą. Mamy więc trochę czasu i
możesz mi
wreszcie opowiedzieć, skąd wiesz o Gollumie i co się z tobą działo, gdy
byliśmy
rozłączeni. Ale nie narób hałasu!
- Postaram się -
odparł Sam. - Co prawda, gdy myślę o
tym śmierdzielu, krew mnie zalewa i mam ochotę krzyczeć.
Przesiedzieli
więc pod osłoną kolczastych krzaków
czekając, by mętne światło dnia zamieniło się z wolna w czarną i
bezgwiezdną
noc Mordoru; Sam opowiedział na ucho Frodowi wszystko, co zdołał w
słowach
wyrazić, o zdradzieckiej napaści Golluma, o potwornej Szelobie i o
własnych
przygodach z orkami. Gdy skończył, Frodo w milczeniu uścisnął jego
rękę.
Dopiero po chwili rzekł:
- Teraz chyba
pora wyruszyć. Ciekaw jestem, jak długo
uda nam się wymykać, kiedy skończy się wreszcie to skradanie i
prześlizgiwanie
się chyłkiem, cała ta męka, w dodatku daremna! - Wstał. - Ciemno
okropnie, a
szkiełka Galadrieli nie możemy użyć. Przechowuj je dla mnie, Samie. Ja
nie
miałbym gdzie go teraz ukryć, chyba w garści, a będę potrzebował obu
rąk, żeby
drogę macać po nocy. Co do Żądła, to daję ci je na zawsze. Mam miecz
orków, ale
myślę, że nie wypadnie mi już nigdy walczyć taką bronią.
T |
rudno było i
niebezpiecznie wędrować po bezdrożach, z
wolna jednak, potykając się często, hobbici brnęli godzinę za godziną
coraz
dalej na północ, wzdłuż wschodniego brzegu kamiennej doliny.
Kiedy blade, szare
światło rozpełzło się po zachodnich zboczach w górze, w parę
godzin po wzejściu
dnia nad innymi krajami, wędrowcy znów przycupnęli w ukryciu
i przespali się
kolejno, czuwając na zmianę. Podczas swojej warty Sam rozmyślał o
sprawach
aprowizacji. Gdy Frodo zbudził się i powiedział, że trzeba coś
przegryźć i
przygotować się do dalszych trudów, Sam zadał mu pytanie,
które go od dawna
mocno niepokoiło:
- Za
przeproszeniem pańskim, czy pan ma chociaż jakieś
pojęcie, jak długo jeszcze musimy maszerować?
- Bardzo
niedokładne - odparł Frodo. - W Rivendell,
zanim ruszyliśmy na wyprawę, pokazano mi mapę Mordoru, sporządzoną
przed
powrotem Nieprzyjaciela do tego kraju, ale nie zapamiętałem jej dobrze.
To
jedno wiem, że jest takie miejsce, gdzie oba górskie
łańcuchy, zachodni i
północny, wysuwają ku środkowi równiny ramiona,
które się niemal z sobą
stykają. Miejsce to musi być odległe co najmniej o dwadzieścia staj od
mostu
pod Wieżą. Tam chyba najlepiej próbować przeprawy przez
równiny. Oczywiście, w
ten sposób oddalimy się znacznie od Góry
Ognistej, pewnie o jakieś
sześćdziesiąt mil. Liczę, że od mostu uszliśmy ze dwanaście staj na
północ.
Nawet gdyby wszystko układało się pomyślnie, prędzej niż za tydzień nie
dotrę
do Góry. Obawiam się, mój Samie, że brzemię
stanie się bardzo ciężkie, a ja
będę się wlókł coraz wolniej w miarę zbliżania się do celu.
Sam westchnął.
- Tego się
właśnie bałem - rzekł. - Ano, nie mówiąc już
o wodzie, musimy, proszę pana, albo jeść odtąd jeszcze mniej, albo
przyspieszyć
kroku; w każdym razie teraz, póki idziemy doliną. Jedna
przekąska i zapasy się
skończą, zostanie tylko trochę chleba elfów.
- Będę się starał
iść trochę prędzej - odparł Frodo
nabierając tchu w płuca. - A teraz, w drogę. Zaczynamy nowy marsz.
W |
yruszyli, choć
nie było jeszcze całkiem ciemno. Szli do
późna w noc. Godziny mijały, a dwaj hobbici wlekli się
wytrwale, z rzadka
pozwalając sobie na krótkie wytchnienie. Kiedy pierwszy
nikły ślad szarego
brzasku pojawił się na skraju ciemnego stropu nieba, zapadli
znów w jakąś norę
pod występem skalnym.
Rozwidniało
się powoli i dzień wstawał jaśniejszy niż wszystkie poprzednie. Silny
zachodni
wiatr zmiatał dymy Mordoru nawet z górnych warstw nieba.
Wkrótce hobbici mogli
już rozróżnić zarysy krajobrazu na kilka mil wkoło.
Parów, dzielący graniczny
łańcuch od pasma Morgai, wspinał się coraz wyżej i stopniowo
zacieśniał, aż
wreszcie wewnętrzny grzbiet górski przeobraził się w
półkę skalną na stromym
zboczu Efel Duathu; od wschodu opadał jednak ku płaszczyźnie Gorgoroth
niemal
prostopadłą ścianą. Łożysko potoku kończyło się w górze pod
spękanymi stopniami
skalnymi, tu bowiem od głównego masywu gór
wysoka, naga ostroga wybiegała niby
mur obronny ku wschodowi. Szary zamglony łańcuch północny,
Ered Lithui,
wyciągał na jej spotkanie długie, potężne ramię tak, że pozostawał
między nimi
tylko wąski przesmyk - Karach Angren, Żelazna Paszcza; za tą bramą
skalną
leżała głęboka Dolina Udun. Tutaj, za Morannonem, kryły się podziemne
zbrojownie, przygotowane przez służalców Mordoru dla obrony
Czarnej Bramy,
otwierającej dostęp do ich kraju. Tutaj też Czarny Władca gromadził
obecnie w
pośpiechu wielkie siły, by odeprzeć najazd wodzów Zachodu.
Na wysuniętych
ostrogach górskich wzniesiono forty i wieże, rozpalono ognie
strażnicze, a
przesmyk zagrodzono wałem ziemnym i przepaścistą fosą, nad
którą przerzucono
jeden tylko most.
O parę
mil dalej na północ, w załomie, gdzie od głównego
łańcucha odgałęziała się
zachodnia ostroga, stał wysoko wśród szczytów
dawny zamek Durthang, zamieniony
teraz na jedną z trzech twierdz strzegących Doliny Udun. Z miejsca, na
którym
znaleźli się hobbici, widać już było w potęgującym się świetle poranka
drogę
wijącą się od zamku w dół; o jakąś milę lub dwie stąd droga
ta skręcała na
wschód i biegła po wykutej w zboczu ostrogi
półce, zniżając się stopniowo ku
równinie, a potem przez nią zmierzając do Żelaznej Paszczy.
Hobbici,
rozglądając się z ukrycia, musieli dojść do wniosku, że całą tę
uciążliwą
wędrówkę na północ odbyli daremnie. Dolina,
rozścielająca się na prawo od nich,
była mroczna i zadymiona, nie dostrzegali w niej obozów ani
też ruchu wojsk,
lecz górująca nad nią forteca Karach Angren dobrze jej
strzegła.
- Zabłądziliśmy w
ślepą uliczkę, Samie - rzekł Frodo. -
Jeśli pójdziemy dalej pod górę, trafimy prosto do
twierdzy orków; w dół nie
można zejść inaczej niż drogą, która spod tej twierdzy
biegnie. Nie pozostaje
nam nic, tylko zawrócić, skąd przyszliśmy. Stąd nie zdołamy
wspiąć się na
zachodni grzbiet ani też zejść z wschodniego.
- W takim razie
trzeba iść drogą - odparł Sam. - Musimy
zaryzykować i liczyć na szczęście, jeśli w Mordorze szczęście w
ogóle mieszka!
Nie sposób błąkać się dłużej ani też próbować
odwrotu; to już lepiej byłoby od
razu się poddać. Prowiant nam się kończy. Skoro innej rady nie ma,
idziemy
naprzód, i to biegiem!
- Zgoda, Samie -
rzekł Frodo. - Prowadź! Dopóki masz
bodaj odrobinę nadziei... Mnie już jej zabrakło. Ale biec naprawdę nie
mogę.
Będę się w najlepszym razie wlókł za tobą.
- Nawet żeby się
wlec, potrzeba panu najpierw trochę snu
i jedzenia. Skorzystamy z jednego i drugiego w miarę możności.
Oddał Frodowi
manierkę z wodą i dodatkowy kawałek chleba
elfów, a potem zwinął swój płaszcz i wsunął go
pod głowę ukochanemu panu. Frodo
był zanadto zmęczony, żeby protestować; zresztą nie zorientował się, że
wypił
ostatnią kroplę wody i zjadł, prócz swojej, porcję wiernego
giermka. Gdy Frodo
usnął, Sam pochylony nad nim wsłuchiwał się w jego oddech i wpatrywał w
jego
twarz; mimo wychudzenia i głębokich bruzd wydała mu się pogodna i
nieustraszona. "Ano, nie ma rady, mój panie! - szepnął w
duchu Sam. -
Muszę cię na chwilkę opuścić i spróbować szczęścia. Bez wody
nie zajdziemy
nigdzie".
Wymknął
się i skacząc z kamienia na kamień z ostrożnością nawet dla hobbita
niezwykłą,
zbiegł w dół ku wyschłemu łożysku strumienia, potem zaś
zaczął wspinać się jego
brzegiem na północ, aż pod stopnie skalne, po
których niewątpliwie musiała ongi
spływać kaskadą tryskająca ze źródła woda. Teraz miejsce to
zdawało się suche i
martwe. Sam jednak nie dając za wygraną schylił się i przytknął niemal
ucho do
skał; ku swej wielkiej radości usłyszał nikły szmer kropel. Wdrapał się
jeszcze
trochę wyżej i trafił na wąską strużkę ciemnej wody ściekającą ze
zbocza do
małego zagłębienia, skąd rozlewała się znowu ginąc pod kamieniami. Sam
skosztował wody. Wydała mu się wcale niezła. Napił się do syta i
napełnił
manierkę, lecz w momencie, gdy odwracał się od źródła,
mignęła mu wśród skał
opodal kryjówki Froda jakaś czarna postać czy może cień.
Stłumił okrzyk, który
mu się rwał na usta, jednym susem znalazł się u stóp
skalnego progu i sadząc w
skokach przez kamienie pomknął ile sił w nogach. Stwór był
czujny, krył się
zręcznie, ale Sam rozpoznał go niemal na pewno i ręce go świerzbiły,
żeby je zacisnąć
na gardle zdrajcy. Tamten jednak usłyszał kroki hobbita i wyśliznął się
zręcznie. Sam miał wrażenie, że raz jeszcze dostrzegł wytkniętą nad
krawędzią
wschodniej przepaści głowę, która natychmiast znikła.
- Ano, szczęście
mnie nie opuściło - mruknął Sam - ale
mało brakowało! Nie dość, że tysiące orków mamy na karku,
jeszcze ten
śmierdziel przyszedł tutaj węszyć. Że też łajdaka jeszcze ziemia nosi!
Usiadł obok
Froda, lecz nie zaalarmował go od razu. Bał
się jednak usnąć, a kiedy w końcu zrozumiał, że dłużej się od snu nie
obroni,
bo oczy same się kleją, zbudził łagodnie przyjaciela.
- Gollum się
znowu koło nas kręci, proszę pana - rzekł.
- A jeśli to nie on, to widać ma sobowtóra. Poszedłem szukać
wody i na mgnienie
oka dostrzegłem odwracając się od źródła, jak się czaił i
podglądał nas.
Uważam, że nie byłoby bezpiecznie, gdybyśmy obaj spali, a z
przeproszeniem
pańskim oczy mi się już kleją okropnie.
- Samie kochany!
Połóż się i prześpij, należy ci się to
od dawna - odparł Frodo. - Z dwojga złego wolę Golluma niż
orków. Bądź co bądź
on teraz nie wyda nas w ich łapy, chyba żeby sam w nie wpadł.
- Ale własną łapą
może się dopuścić grabieży, a nawet
morderstwa - mruknął Sam. - Niech pan ma oczy otwarte! Proszę, tu jest
manierka
pełna wody. Może pan pić śmiało. Zanim stąd ruszymy, napełnię ją na
nowo.
I z tymi słowy
Sam zasnął.
K |
iedy się zbudził,
zapadał znowu mrok. Frodo siedział
oparty plecami o skałę i spał. Manierka była pusta. Gollum się nie
pokazał.
Ciemności Mordoru powróciły, tylko ognie strażnicze na
szczytach świeciły
jaskrawą czerwienią, gdy hobbici rozpoczynali ostatni, najgroźniejszy
etap
wędrówki. Najpierw poszli do źródła, a potem,
mozolnie pnąc się pod górę,
dotarli do drogi w miejscu, gdzie zakręcała na wschód ku
odległemu o
dwadzieścia mil przesmykowi Żelaznej Paszczy. Droga była niezbyt
szeroka, nie
zabezpieczona murem ani poręczą, chociaż biegła skrajem przepaści,
pogłębiającej się z każdą chwilą. Hobbici nasłuchiwali chwilę, lecz nie
słysząc
żadnych podejrzanych szmerów, puścili się energicznym
krokiem w kierunku
wschodnim.
Dopiero
po dwunastu mniej więcej milach przystanęli. Przed chwilą minęli zakręt
drogi,
która tu zbaczała nieco ku północy, toteż nie
mogli obserwować przebytego już
odcinka. Okazało się to dla nich zgubne. Ledwie bowiem odpoczęli kilka
minut,
gdy nagle w ciszy nocnej dobiegł ich uszu odgłos, którego
najbardziej się w
głębi serc lękali: tupot maszerujących żołnierzy. Przeciwnicy byli
jeszcze dość
daleko, ale o milę niespełna zza zakrętu błyskały już światła pochodni
i zbliżały
się szybko, tak szybko, że Frodo nie miał szansy uciec przed nimi
biegnąc
naprzód drogą.
- Tego się
właśnie bałem - powiedział. - Zaufaliśmy
szczęściu i szczęście nas zawiodło. Jesteśmy w pułapce! - Rozejrzał się
gorączkowo po niedostępnej ścianie skalnej, którą dawni
budowniczowie ociosali
i wygładzili na wiele sążni w górę ponad drogą. Przebiegł na
drugą stronę i
wyjrzał poza krawędź w głąb ciemnej przepaści. - Jesteśmy w pułapce! -
powtórzył. Osunął się na skałę i zwiesił głowę na piersi.
- Zdaje się, że
tak - powiedział Sam. - Ano, trzeba
czekać. Zobaczymy, co dalej się stanie.
Siadł obok Froda
w cieniu urwiska.
Nie czekali
długo. Orkowie maszerowali bardzo szybko.
Żołnierze z pierwszych szeregów nieśli zapalone łuczywa.
Zbliżali się, czerwone
płomienie rosły w ciemnościach z każdą sekundą. Teraz już Sam także
zwiesił
głowę, w nadziei, że w ten sposób ukryje twarz, gdy padnie
na nich blask
pochodni. tarcze ustawili oparte o kolana tak, by zasłaniały hobbickie
stopy.
"Może w pośpiechu
zostawią dwóch zmęczonych
maruderów w spokoju" - myślał.
Rzeczywiście
zdawało się to możliwe. Pierwsi żołnierze
minęli ich zdyszani, ze spuszczonymi głowami. Była to banda mniejszych
orków
pędzonych wbrew ich woli do walki za sprawę Czarnego Władcy; tych nic
nie
obchodziło, myśleli tylko o tym, żeby wreszcie skończył się ten marsz i
żeby
uniknąć chłosty. Wzdłuż kolumny uwijali się dwaj ogromni dzicy Uruk-hai
wymachując nahajami i pokrzykując. szereg za szeregiem sunął drogą,
niebezpieczne łuczywa już znalazły się dość daleko na przedzie. Sam
wstrzymał
oddech. Połowa kolumny już przeszła. nagle jeden z poganiaczy zauważył
dwie
postacie przytulone do skalnej ściany. Świsnął nahajem nad nimi i
wrzasnął:
- Hej, wstawać,
pokurcze!
Nie
odpowiedzieli. Ork krzyknął komendę i zatrzymał
oddział.
- Ruszcie się,
lenie przeklęte! - wrzasnął. - Teraz nie
pora spać. - Przysunął się o krok bliżej i mimo mroku rozpoznał godła
na
tarczach. - Dezerterzy, co? - warknął. - Zachciało wam się wiać?
Wszyscy z
waszego szczepu powinni już od wczorajszego wieczora być w Dolinie
Udun. Wiecie
to dobrze. Dalejże, wstawać! Do szeregu! Prędzej, bo podam wasze numery
dowódcy.
Dźwignęli się
ciężko, zgarbieni, i kulejąc jak znużeni
forsownym marszem żołnierze powlekli się do ostatniego szeregu.
- Nie tam! -
huknął poganiacz. - W trzecim szeregu od
końca! A nie próbujcie wiać, bo będę miał na was oko.
Długa nahajka
świsnęła nad ich głowami, potem strzeliła
drugi raz, gdy Uruk-hai krzykiem ponaglał cały oddział do biegu. Nawet
Sam,
nieborak, wyczerpany długą podróżą, z trudem nadążał, ale
Frodo cierpiał męki,
które wkrótce spotęgowały się w istną torturę.
Zaciął żeby, usiłował stłumić
wszelkie myśli, rozpaczliwie parł naprzód. Dusił się od
wstrętnego smrodu
spoconych orków, omdlewał niemal z pragnienia. Biegli,
biegli wciąż; Frodo z
największym wysiłkiem chwytał dech w płuca, zmuszał nogi do marszu; nie
śmiał
odgadywać, do jakiego strasznego celu tak się spieszy. Nie było
nadziei, żeby
udało im się wymknąć. Poganiacz co chwila podbiegał do tylnych
szeregów i sprawdzał,
jak się zachowują.
- Biegiem! -
wrzeszczał śmiejąc się i smagając ich
nahajem przez łydki. - Pod batem każdy siły znajdzie. Prędzej,
pokurcze! Dałbym
wam lepszą nauczkę, ale i tak dostaniecie za swoje, jak się stawicie z
opóźnieniem do obozu. Dobrze wam to zrobi. Nie wiecie może,
że jest wojna?
Przebiegli kilka
mil. Frodo już gonił ostatkiem sił i
wola w nim słabła, gdy wreszcie droga zaczęła opadać wydłużonym stokiem
ku
równinie. Frodo zataczał się i potykał. Sam zrozpaczony
starał się pomagać mu,
podtrzymywał go, chociaż jemu także brakło już tchu i nogi się pod nim
uginały.
Przeczuwał, że lada chwila nastąpi katastrofa, Frodo zemdleje albo
upadnie,
wszystko się wyda, a cały morderczy wysiłek okaże się daremny. "Ale z
tym
drabem poganiaczem jeszcze się przedtem porachuję" - myślał.
Już sięgał do
rękojeści mieczyka, kiedy zjawił się
nieoczekiwany ratunek. Byli już na równinie i dość blisko
wejścia do Udunu.
Nieco przed nimi, przed bramą i przyczółkiem mostu, droga
wschodnia łączyła się
z innymi, prowadzącymi z południa i od Barad-Duru. Wszystkimi tymi
drogami
ciągnęły wojska, bo zastępy Gondoru posuwały się naprzód i
Władca Ciemności
pchał swoje armie na północ. Zdarzyło się właśnie, że u
zbiegu dróg, w
ciemnościach, gdzie nie dochodziło światło rozpalonych na skałach
ognisk,
spotkało się kilka oddziałów. Powstał zamęt i zgiełk,
rozległy się wrzaski i
klątwy, bo każdy oddział chciał pierwszy dotrzeć do celu odpychając
inne. na
próżno poganiacze krzyczeli i wymachiwali nahajkami; między
orkami wybuchły bójki,
ten i ów wyciągnął nawet miecz z pochwy. Pułk uzbrojonych po
zęby ciężkich
Uruk-hai z Barad-Duru natarł na maszerującą spod zamku Durthang
kolumnę.
Szeregi załamały się i rozpierzchły pod tym naporem.
Oszołomiony
bólem i zmęczeniem Sam ocknął się i błyskawicznie
wykorzystując okazję rzucił
się na ziemię; pociągnął Froda za sobą. Orkowie wśród
przekleństw i wrzasków
potykali się o nich, przewracali jedni na drugich. Hobbici czołgając
się na
czworakach zdołali z wolna wydostać się z tłoku i niepostrzeżenie
dotarli
wreszcie na skraj drogi. Ułożono na jej brzegu wysoki krawężnik, żeby
dowódcom
ułatwić orientację w ciemne noce lub we mgle, a równina
ciągnęła się pod nim o
kilka zaledwie stóp niżej.
Chwilę
leżeli nieruchomo. Za ciemno było, żeby rozglądać się za
kryjówką, a zresztą
pewnie by jej w tych okolicach nie znaleźli. Sam jednak rozumiał, że
trzeba
odsunąć się jak najdalej od szlaku i poza krąg światła pochodni.
-
Naprzód, panie Frodo - szepnął. - Podpełznijmy choć
parę kroków, a potem pan będzie mógł odpocząć.
Frodo ostatnim
desperackim wysiłkiem przeczołgał się o
jakieś dwadzieścia kroków w bok od drogi i nagle natrafił na
płytki dół,
nieoczekiwanie ziejący pośród pola. Zapadł weń i legł na
dnie, śmiertelnie
wyczerpany.
Rozdział
3
Góra
Przeznaczenia
S |
am wsunął
swój podarty czarny płaszcz orków pod głowę
pana i nakrył się z nim razem szarym płaszczem elfów, a gdy
to robił, myśli
jego pobiegły do pięknego Lorien i do jego mieszkańców, a w
serce wstąpiła
otucha, że tkanina ich rękami usnuta osłoni wędrowców w
beznadziejnym
położeniu, w tym okropnym kraju. Zgiełk i wrzask przycichał stopniowo,
pułki
orków przeszły za Żelazną Paszczę. Można było pocieszać się,
że w zamęcie i
przemieszaniu różnych oddziałów nie zauważono
braku dwóch maruderów, przynajmniej
na razie.
Sam
wypił ledwie jeden łyk wody, lecz swojego pana napoił obficie, a gdy
Frodo
wreszcie odzyskał trochę sił, nakłonił go do zjedzenia całego kawałka
nieocenionego chleba elfów. Potem, tak wyczerpani, że nawet
nie czuli strachu,
wyciągnęli się na ziemi. Spali czas jakiś, ale niespokojnie, budząc się
często
i drżąc, bo obsychający na ciałach pot przejmował ich chłodem, a na
twardych
kamieniach bolały wszystkie kości. Z północy, od Czarnej
Bramy przez Kirith
Ungol ciągnął przy ziemi mroźny powiew.
Rankiem
znów zajaśniało szare półświatło, gdyż
górą po niebie wciąż jeszcze dął
zachodni wiatr, niżej wszakże, w wewnętrznym kręgu gór, na
kamiennej równinie
Kraju Ciemności powietrze zdawało się niemal martwe, jednocześnie
duszne i
zimne. Sam wyjrzał z jamy. Otaczały ich posępne, płaskie, szarobure
pola. Na
pobliskiej drodze wszelki ruch ustał, lecz Sam lękał się czujnych oczu
wypatrujących ze strażnic nad Żelazną Paszczą, która
otwierała się nie dalej
niż o ćwierć mili na północ stąd. Na
południo-wschód w oddali Góra Ognista
majaczyła niby ogromny wzniesiony nad horyzontem cień. Biły znad jej
wierzchołka dymy, których część, uniesiona wzwyż, płynęła ku
wschodowi, część
zaś skłębionymi zwałami osuwała się po stokach i rozpełzała po okolicy.
O kilka
mil na północo-wschód ciemniały szare
podnóża Gór Popielnych, a za nimi omglona
północna grań niby odległa chmura wisiała w powietrzu,
ledwie trochę
ciemniejsza na tle niskiego pułapu nieba.
Sam
usiłował zorientować się w odległościach i wybrać właściwą drogę.
- Co najmniej
pięćdziesiąt mil - mruczał zatroskany,
patrząc na złowrogą Górę - czyli dobry tydzień marszu, wobec
stanu biednego
pana Froda.
Tak kalkulując
potrząsał z powątpiewaniem głową, którą z
wolna opanowywały czarne myśli. W jego dzielnym sercu nadzieja nie
zamierała
nigdy i dotychczas zawsze mimo wszystko troszczył się o drogę powrotną.
Dopiero
w tej chwili uprzytomnił sobie jasno gorzką prawdę: zapasy starczą z
trudem na
dojście do celu. Potem, po spełnieniu misji, muszą obaj z Frodem
zginąć, samotni,
bezdomni, głodni pośród okrutnego pustkowia. Nie ma dla nich
powrotu.
"A więc na tym
polega zadanie, które wziąłem na
siebie wyruszając w tę drogę - myślał Sam. - Mam wspomagać pana Froda
do
ostatka, a potem umrzeć razem z nim. Ano trudno, jeśli tak jest, muszę
zrobić,
co do mnie należy. Ale bardzo bym chciał zobaczyć jeszcze w życiu Dom
Nad Wodą,
Różyczkę Cotton i jej braci, i Dziadunia, i Marigold, i
wszystkich sąsiadów z
Hobbitonu. Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby Gandalf wyprawił pana Froda w
tę podróż,
gdyby nie było odrobiny nadziei, że z niej powróci. Cała
sprawa przybrała zły
obrót, odkąd Gandalf zginął w Morii. Szkoda! On by nas z
pewnością
wyratował".
Ale nawet teraz,
gdy nadzieja naprawdę, czy może tylko
pozornie, zgasła, przeobraziła się w jego duszy w nowe męstwo.
Pospolita twarz
Sama przybrała wyraz surowy, niemal posępny. Obudziła się w hobbicie
zawziętość, dreszcz przebiegł jego ciało, jak gdyby zmieniał się w
istotę,
której ani rozpacz, ani zmęczenie, ani ciągnąca się bez
końca wędrówka przez
pustkowia nie może pokonać.
Z nowym
poczuciem odpowiedzialności zwrócił teraz oczy na otaczającą
ich bliższą
okolicę zastanawiając się nad następnym krokiem. Tymczasem rozwidniło
się
trochę i Sam ku swemu zdziwieniu stwierdził, że okolica,
która z daleka
wydawała się monotonną, wielką płaszczyzną, jest w rzeczywistości
pokryta
wybojami, rumowiskiem i usypiskami. Cała rozległa równina
Gorgoroth zryta była
ogromnymi jamami, można by pomyśleć, że niegdyś zalegał ją miękki muł,
na który
spadł z procy olbrzymów grad kamiennych pocisków.
Największe zapadliska otaczał
wał gruzów skalnych i we wszystkie strony rozbiegały się od
nich promieniście
szerokie szczeliny. W takim terenie można było przekradać się od
kryjówki do
kryjówki bez obawy wytropienia przez najczujniejsze nawet
oczy; można było, co
prawda pod warunkiem, że miało się na to dość sił i dużo czasu. Dla
wędrowców
zgłodniałych i znużonych, którzy musieli odbyć daleką drogę,
zanim wyczerpią
resztkę zapasów i sił, zadanie przedstawiało się niemal
beznadziejnie.
Rozważając
te sprawy Sam wrócił do Froda. Nie potrzebował go budzić.
Frodo leżał na wznak
z otwartymi oczyma i wpatrywał się w chmurne niebo.
- Ano, proszę
pana - rzekł Sam - rozejrzałem się trochę
i namyśliłem. na drogach cisza, trzeba ruszać, póki to
możliwe. Da pan radę?
- Dam - odparł
Frodo. - Muszę.
Znowu więc
ruszyli naprzód, pełznąc od jamy do jamy,
wykorzystując każdą osłonę, jaka się nastręczała, i wciąż kierując się
na
przełaj ku podnóżom północnego łańcucha
gór. najdalej na wschód wysunięta droga
biegła zrazu równolegle do szlaku hobbitów, aż
wreszcie tuląc się do podnóży
gór zanurzyła się w ich cieniu. Na jej płaskiej szarej
taśmie pusto było i
cicho, bo przemarsze armii Mordoru już się niemal całkowicie skończyły,
a przy
tym Władca Ciemności nawet w obrębie swego warownego państwa wolał
przesuwać
pułki pod osłoną nocy, obawiając się wichrów ze świata,
które obróciły się
przeciw niemu i rozdzierały dymy; niepokoiły też Saurona pogłoski o
zuchwałych
szpiegach, którzy przedarli się przez granice.
Po
kilku w trudzie przebytych milach hobbici zatrzymali się, żeby
wytchnąć. Frodo
był u kresu sił. sam rozumiał, że wiele dalej nie zajdą w ten
sposób, to
czołgając się, to zgięci wpół, to wlokąc się i niepewnie
wymacując drogę, to
biegnąc wśród wybojów.
- Wracajmy na
drogę, póki jest jasno, proszę pana -
rzekł. - Zaufajmy raz jeszcze szczęściu. Omal nas nie opuściło w
ostatniej
przygodzie, a jednak nie zawiodło. Kilka mil dobrego marszu i będziemy
mogli
odpocząć.
Ryzyko było
większe, niż przypuszczał, lecz Frodo,
zajęty brzemieniem, które dźwigał, i wewnętrzną rozterką,
przy tym ostatecznie
już zdesperowany, zgadzał się na wszystko. Wspięli się na nasyp i
poszli dalej
twardą, okrutną drogą, wiodącą wprost do Czarnej Wieży. Szczęście
jednak nadal im
sprzyjało, bo do wieczora nie spotkali żywego ducha, a w nocy skryły
ich
Ciemności. Cały kraj przyczaił się w ciszy jak przed srogą burzą;
wodzowie
Zachodu minęli już Rozstaje Dróg i płomień wojny szerzył się
na strasznych
polach Imlad Morgul.
Tak
trwała rozpaczliwa wędrówka, Pierścień dążył na południe, a
sztandary
królewskie na północ. Każdy dzień i każda mila
potęgowały udrękę hobbitów, siły
bowiem wyczerpywały się, a wrogi kraj stawał się coraz groźniejszy. Za
dnia nie
spotykali nieprzyjaciół. W nocy, kryjąc się i drzemiąc
niespokojnie w jakiejś
jamie opodal drogi, słyszeli wrzaski i tupot wielu stóp albo
spieszny tętent
bezlitośnie poganianych koni. Gorsza jednak od tych niebezpieczeństw
była groza
tego miejsca, do którego zmierzali, groza tej potęgi,
zatopionej w swych
myślach, bezsennie knującej przewrotne plany w okrytej zasłoną
ciemności
stolicy. Im bliżej do niej podchodzili, tym bardziej złowrogi wydawał
się jej
czarny cień jak ściana nocy na ostatniej granicy świata.
Nadszedł
wreszcie najstraszniejszy wieczór; w tej samej chwili, gdy
armie Gondoru
dotarła do kresu żywych ziem, dwaj wędrowcy przeżywali czarną godzinę
rozpaczy.
Cztery dni minęły, odkąd uciekli z szeregów
orków, lecz ten cały okres zdawał
im się stopniowym pogrążaniem w głąb koszmarnego snu. Czwartego dnia
Frodo
prawie się nie odzywał, szedł zgarbiony wpół i potykał się
często, jak gdyby
nie widząc już drogi pod stopami. Sam domyślał się, że wśród
wspólnie
znoszonych cierpień Frodowi przypadło najdotkliwsze: rosnący
ustawicznie ciężar
Pierścienia, nieznośne brzemię dla ciała i udręka dla duszy. Z
niepokojem
wierny giermek obserwował, że Frodo często podnosi lewą rękę, jakby
broniąc się
od ciosu, lub osłania przerażone oczy przed okrutnym, szukającym go
spojrzeniem
złego Oka. Czasem też prawa ręka Froda skradała się do zawieszonego na
piersiach Pierścienia, sięgała chciwie po niego i w ostatnim momencie
opadała,
ulegając nakazowi woli.
Gdy
teraz wróciły nocne ciemności, Frodo siadł z głową wtuloną
między kolana, ręce
zwiesił bezwładnie ku ziemi, tylko palce drżały mu lekko. Sam czuwał
patrząc na
niego, póki noc nie ogarnęła ich tak, że nie mogli widzieć
się nawzajem. Sam
nie znajdował już słów pociechy, pogrążył się więc we
własnych niewesołych
myślach. On też był zmęczony i drżał z lęku, ale zachował trochę sił.
Lembasy
miały niezwykłą moc krzepiącą, gdyby nie to, obaj hobbici dawno już
ustaliby w
drodze i poddali się śmierci. Lembasy nie zaspokajały jednak apetytu,
toteż Sam
nieraz wspominał tęsknie różne potrawy i marzył o zwykłym
chlebie i mięsie.
Mimo to chleb elfów miał potężne działanie, tym
potężniejsze, że wędrowcy
posilali się nim teraz wyłącznie, obywając się bez innego jadła. Żywił
ich,
dawał siłę do przetrwania, krzepił do wysiłku, na jaki żadna śmiertelna
istota
nie zdobyłaby się bez takiej pomocy. W tej chwili jednak musieli
powziąć nową
decyzję. Nie mogli dłużej iść tą drogą, wiodła bowiem na
wschód w samo serce
ciemności, podczas gdy Góra Ognista, do której
powinni zmierzać, wznosiła się
na prawo od nich, niemal wprost na południe. Dzieliła ich od niej
jeszcze
rozległa przestrzeń martwego, dymiącego, pociętego rozpadlinami i
zasypanego
popiołem kraju.
-
Wody! Wody! - szepnął Sam. Skąpił sobie każdej kropli, w
zaschniętych ustach język stwardniał mu i spuchł z pragnienia; mimo tej
oszczędności zostało im ledwie pół manierki, a mieli przed
sobą jeszcze kilka
dni wędrówki. Dawno wyczerpaliby skromne zapasy, gdyby nie
ośmielili się pójść
drogą orków. Przy niej bowiem w dość znacznych odstępach
były zbiorniki,
przygotowane dla wojska na wypadek spiesznego marszu przez bezwodne
pustkowia.
W jednym z nich Sam zaczerpnął trochę wody, zatęchłej, zmąconej, ale
bądź co
bądź zdatnej do użycia w ostatniej potrzebie. Zdarzyło się to jednak
przed
dwoma dniami. W przyszłości nie mogli liczyć na podobne szczęście.
W końcu
zmęczony posępnymi rozmyślaniami Sam zdrzemnął się, rezygnując z troski
o
jutro, skoro nie mógł na razie i tak nic przedsięwziąć. Sen
i jawa mieszały się
w jego zgorączkowanej głowie. Widział światła, jak gdyby rozjarzone
ślepia, i
skradające się cienie; słyszał głosy jak gdyby dzikich zwierząt i
okropne
krzyki torturowanych, ale gdy zrywał się ze snu, stwierdzał, że otacza
go
ciemność, pustka i cisza. Raz tylko stojąc i rozglądając się pilnie
dokoła,
miał wrażenie, chociaż na pewno w tym momencie nie spał, że dostrzega
blady
błysk dwojga oczu, które jednak natychmiast przygasły i
zniknęły.
Okropna noc wlokła się nieznośnie.
Świt nastał mętny, bo w pobliżu Góry Ognistej panował zawsze
mrok i sięgały
tutaj macki ciemności, które Sauron rozsnuwał
wokół swojej Czarnej Wieży. Frodo
leżał bez ruchu na wznak, Sam stał nad nim; niechętnie zabierał głos,
ale
rozumiał, że teraz jest to jego obowiązkiem i że musi skłonić swego
pana do
nowego wysiłku. Pochylił się i głaszcząc czoło Froda szepnął mu do ucha:
-
Panie Frodo, proszę wstawać! Pora ruszać w drogę!
Frodo
podniósł się zaraz, jakby zbudzony nagłym dźwiękiem dzwonka,
i spojrzał w
stronę południa. Gdy wszakże zobaczył Górę i pustkowie,
cofnął się i skulił.
-
Nie mogę, Samie – rzekł. – Nie udźwignę tego
ciężaru, to nad moje siły.
Sam
wiedział, że to, co powie, będzie daremne i że słowa te więcej wyrządzą
szkody,
niż pomogą, lecz zdjęty litością nie mógł ich przemilczeć.
-
Niech pan pozwoli, żebym ja go teraz chwilę dźwigał –
powiedział. – Pan
przecież wie, że zrobię wszystko, dopóki tej resztki sił mi
starczy.
Oczy
Froda rozbłysły gwałtownym gniewem.
-
Nie zbliżaj się do mnie! Nie dotykaj mnie! – krzyknął.
– On jest mój. Precz! –
Ręką szukał głowicy miecza. Nagle głos mu złagodniał: - Ach, nie, Samie
– rzekł
ze smutkiem. – Staraj się mnie zrozumieć. To moje brzemię,
nikt inny nie może
go nieść. Za późno już, Samie, przyjacielu kochany. W ten
sposób nie możesz mi
teraz pomóc. Jestem już niemal całkowicie w jego władzy. Nie
mogę oddać Pierścienia
nikomu, a gdybyś chciał mi go odebrać, oszalałbym chyba.
Sam
skinął głową.
-
Rozumiem – odparł. – Ale myślę, proszę pana, że
możemy się pozbyć innych
ciężarów. Czemuż by nie ulżyć sobie choć trochę?
Pójdziemy stąd możliwie
najprostszą drogą do celu. – Wskazał Górę.
– Nie warto brać rzeczy, które
zapewne nie będą nam potrzebne.
Frodo
spojrzał znów w stronę Góry.
-
Słusznie – rzekł. – Niewielu rzeczy będziemy odtąd
potrzebowali w drodze. U
celu nic już nam nie będzie potrzebne. – Chwycił tarczę
orków, odrzucił ją
daleko od siebie, a potem cisnął też za nią hełm. Zdjął płaszcz,
rozpiął ciężki
pas i pozwolił mu opaść na ziemię razem z mieczem, ukrytym w pochwie.
Czarny
płaszcz podarł na strzępy i rozsypał je wkoło.
-
Nie będę udawał orka! – zawołał. – Pójdę
dalej bez broni, czy to szlachetnej,
czy to nikczemnej. Niech mnie zabiją, jeśli chcą.
Sam
poszedł za jego przykładem, pozbył się orkowego przebrania i oręża;
wyciągnął
też z tobołka własne rzeczy. Dziwnie stały mu się miłe, może po prostu
dlatego,
że dźwigał je z tak daleka w niemałym trudzie. Najboleśniej było mu
rozstać się
z przyborami kuchennymi. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy je odrzucał.
-
Pamięta pan tę potrawkę z królika, panie Frodo? –
spytał. – Ten zakątek z
nagrzaną od słońca skarpą w kraju Faramira w dniu, kiedy zobaczyliśmy
olifanta?
-
Niestety, Samie – odparł Frodo – nic już nie
pamiętam, a raczej wiem, że to
przeżyłem, ale nie widzę tego oczyma pamięci. Nie zostało mi nic,
zgubiłem smak
jadła, świeżość wody, szum wiatru, wspomnienie drzew, trawy i
kwiatów, obraz
księżyca i gwiazd. Jestem nagi wśród ciemności, żadna
zasłona nie dzieli mnie
od ognistego koła. Widzę je teraz już nawet na jawie, otwartymi oczyma,
a
wszystko inne zanika we mgle.
Sam
pocałował jego rękę.
-
A więc trzeba się spieszyć, im prędzej pozbędziemy się brzemienia, tym
prędzej
będzie pan mógł odpocząć – mówił rwącym
się głosem, nie znajdując lepszych słów
pociechy. „Gadaniem nic tu nie pomogę – myślał
zbierając porzucone rzeczy. Nie
chciał ich zostawiać na pustkowiu, w miejscu otwartym, gdzie łatwo
mógłby je
ktoś zauważyć. – Śmierdziel znalazł kolczugę, jak się zdaje,
nie trzeba, żeby
na dodatek uzbroił się w miecz. Z gołymi łapami dość jest
niebezpieczny. I
niedoczekanie jego, żeby miał dotykać moich rondli!”
Zaniósł wszystko nad jedną
z licznych szczelin, ziejących w ziemi, i cisnął w głąb. Brzęk cennych
rondli
spadających w czarną czeluść zabrzmiał w uszach Sama jak dzwony
pogrzebowe.
Wrócił do Froda, odciął kawałek liny
elfów, opasał nią swego pana i owiązał na nim ciasno szary
płaszcz. Resztę liny
zwinął starannie i schował do swego tobołka. Zatrzymał prócz
niej tylko resztki
lembasów, manierkę i Żądło, nadal wiszące mu u pasa. Głęboko
w kieszeni na
piersiach miał też schowany kryształowy flakonik Galadrieli i małą
szkatułkę,
którą od niej dostał w darze.
W |
reszcie
ruszyli, twarzami zwróceni ku Górze, nie kryjąc
się już teraz, walcząc ze
zmęczeniem i skupiając słabnącą wolę na jednym zadaniu, byle iść
naprzód. W
mroku posępnego dnia nawet w tym dobrze strzeżonym kraju trudno byłoby
szpiegom
wypatrzyć hobbitów, chyba z bliska. Spośród
wszystkich niewolników Czarnego
Władcy tylko Nazgule mogłyby go ostrzec o tych niebezpiecznych
wędrowcach,
małych, lecz nieugiętych, wlokących się wytrwale w głąb obronnego
Królestwa Ciemności.
Nazgule jednak poszybowały na swych czarnych skrzydłach daleko stąd, bo
wyznaczono im inną służbę: śledziły marsz armii królewskiej
ciągnącej z zachodu
pod bramy Mordoru; w tamtą stronę zwróciła się też cała
uwaga Czarnej Wieży.
Tego dnia Samowi zdawało się, że
Frodo odżył, i dziwiło go to, bo przecież ujął swemu panu tylko drobną
część
ciężaru. Zrazu więc szli znacznie
szybciej, niż Sam przewidział. Teren był trudny, okolica wroga, mimo to
posunęli się na pierwszym etapie marszu tak, że Góra
wyłaniała się przed nimi
dość już bliska. Ale dzień minął; wcześnie, za wcześnie zmierzchło
mętne
światło dzienne, Frodo znów się zgarbił i zaczął się chwiać
na nogach, jakby w
tym ostatnim zrywie zużył resztki sił. Gdy zatrzymali się na popas,
osunął się
na ziemię mówiąc:
-
Pić mi się chce, Samie.
Potem
umilkł. Sam dał mu łyk wody. W manierce zostało tylko kilka kropel,
wierny
giermek odmówił ich sobie. Toteż gdy raz noc Mordoru
zamknęła się wokół
wędrowców, Sam nie mógł myśleć o niczym innym,
prócz wody; wszystkie rzeki,
strumienie i potoki, jakie w życiu widział, jedne błyszczące w słońcu,
inne
ocienione liśćmi wierzb, ze szmerem i pluskiem przepływały przed jego
udręczonymi oczyma. Czuł pod stopami chłodny piasek na dnie stawu nad
Wodą,
gdzie brodził w dzieciństwie z Jollym Cottonem i Tomem, i Nibsem, i
małą ich
siostrą, Różyczką. „Ale to było dawno –
westchnął – i daleko! Droga powrotna,
jeśli w ogóle istnieje, prowadzi przez tę
Górę”.
Nie
mógł zasnąć i dyskutował sam z sobą.
„Ano
przyznaj, że jak dotąd lepiej nam się powiodło, niż się spodziewałeś
–
pocieszał się w duchu. – Bądź co bądź początek wcale niezły.
Chyba przeszliśmy
połowę drogi, znim ustaliśmy w końcu. Jeszcze jeden dzień i będzie po
wszystkim”.
„Nie
bądź głupi, Samie Gamgee – zareplikował po chwili namysłu.
– Frodo drugiego
dnia takiego marszu nie wytrzyma, a może nie będzie mógł
nawet wyruszyć z
miejsca. Ty także nie zajdziesz daleko, jeżeli będziesz mu odstępował
swoje
porcje chleba i wody”.
„Mogę
jeszcze iść dalej i zajdę”.
„Dokąd?”
„Na
Górę, oczywiście”.
„A
co potem, Samie Gamgee? Co potem? Co zrobisz, jeśli nawet sam
dojdziesz? Frodo
o własnych siłach niczego nie zdziała”.
Z
rozpaczą Sam stwierdził, że na to nie znajduje odpowiedzi. Nie miał
pojęcia, co
należy zrobić. Frodo niewiele mówił mu o swojej misji, Sam
wiedział tylko tyle,
że Pierścień trzeba w jakiś sposób wrzucić w ogień.
„Szczeliny Zagłady –
mruknął, bo nazwa ta wypłynęła nagle z głębi jego pamięci. –
Pan Frodo pewnie
wie, jak je znaleźć, ale ja nie wiem”.
„A
widzisz! – odpowiedział sobie. – Wszystko na nic.
Frodo też tak mówił. Jesteś
głupi, że łudzisz się nadzieją i nie przestajesz się tak męczyć
daremnie. Żeby
nie twój upór, od dawna już położylibyście się
obaj w jakiejś dziurze i zasnęli
na dobre. Śmierć was i tak nie minie albo spotka was coś gorszego od
śmierci.
Lepiej dać za wygraną i nie wstawać już więcej. Nigdy nie zdołacie
wedrzeć się
na ten szczyt”.
„Dojdę
na szczyt, choćbym miał tam tylko własne kości dowlec –
odparł. – I zaniosę
pana Froda, choćby mi grzbiet miał od tego pęknąć razem z sercem.
Przestań mi
się sprzeciwiać, bo nie ustąpię”.
W
tej chwili Sam poczuł pod swymi plecami drżenie ziemi i usłyszał jakby
daleki
grzmot przetaczający się w jej głębi. Pod chmurami błysnął czerwony
płomień i
zaraz przygasł. Góra Ognista także miała sen niespokojny.
Z |
aczął
się ostatni etap wędrówki i okazał się tak uciążliwy, że Sam
nie mógł pojąć,
jakim cudem znosi tę mękę. Wyczerpany, obolały, cierpiał okropne
pragnienie i
przez zaschnięte gardło nie mógł już przepchnąć ani kęsa
chleba. Było ciemno,
nie tylko z powodu bijących znad Góry dymów;
zbierało się na burzę, a w oddali
na południo-wschodzie błyskawice migotały po czarnym niebie. Co
najgorsze,
powietrze tak było przesycone oparami, że hobbici z trudem chwytali
oddech; w
głowach im się kręciło, zataczali się i przewracali coraz częściej. A
jednak z
niezachwianą wolą brnęli dalej.
Góra z wolna przybliżała się, aż w
pewnym momencie, gdy dźwignęli ociężałe głowy, ujrzeli ją tuż nad sobą;
ogromny
jej masyw przesłonił im świat. Piętrzyła się usypana z popiołu, żużlu i
przepalonej skały, stromy jej stożek ginął w chmurach. Zanim dogasł
półmrok
dzienny i zapadła prawdziwa noc, hobbici dowlekli się na chwiejnych
nogach aż
do samego jej podnóża.
Frodo z jękiem padł na ziemię. Sam
usiadł przy nim. Ku swemu zdumieniu mimo zmęczenia czuł się jakby
lżejszy i
myśli rozjaśniły mu się w głowie. Nie nękała go już rozterka. Znał
wszystkie
argumenty rozpaczy i nie chciał ich słuchać. Zawziął się, tylko śmierć
mogła
złamać jego wolę. Otrząsnął się z senności, rozumiał, że musi czuwać.
Wiedział,
że wszystkie groźby i niebezpieczeństwa skupiają się teraz w jednym
punkcie:
następny dzień będzie rozstrzygający, jutro dopełni się los, jutro
czeka ich
ostatni wysiłek albo klęska i kres.
Ale kiedy nadejdzie to jutro? Noc
wlokła się w nieskończoność, jakby czas zastygł; minuty upływały w
martwocie i
składały się na martwe godziny, nie przynoszące żadnej zmiany. Sam już
zaczął
przypuszczać, że rozpoczęła się nowa era ciemności i dzień nie zaświta
nigdy.
Po omacku poszukał ręki Froda. Była zimna i drżała. Frodo dygotał
wstrząsany
dreszczami.
-
Źle zrobiłem, że wyrzuciłem swój koc – mruknął Sam
i położył się obok Froda,
objął biedaka usiłując rozgrzać go własnym ciepłem. W końcu Sama
zmorzył sen, a
mętny brzask ostatniego dnia wędrówki zastał obu
hobbitów śpiących ramię przy
ramieniu. Wiatr, który poprzedniego dnia ucichł, wzmagał się
teraz i wiał już
nie z zachodu, lecz z północy; z wolna światło niewidocznego
słońca przedarło
się przez cienie do legowiska wędrowców.
- W |
drogę!
Do ostatniego skoku! – zawołał Sam
dźwigając się z ziemi. Łagodnie zbudził swego pana. Frodo jęknął;
ogromnym
wysiłkiem woli zdołał wstać, lecz natychmiast padł znowu na kolana.
Podniósł z
trudem oczy na czarne stoki Góry Przeznaczenia,
która piętrzyła się nad nimi, i
zaczął rozpaczliwie czołgać się na czworakach naprzód.
Samowi, gdy patrzał na to, serce
pękało z żalu, lecz ani jedna łza nie spłynęła z suchych, przekrwionych
oczu.
„Powiedziałem, że go zaniosę na grzbiecie, choćby mi grzbiet
miał pęknąć –
pomyślał. – Tak też i zrobię”.
-
Nie mogę przejąć pańskiego brzemienia, ale pana mogę przecież nieść z
nim
razem! – krzyknął. – Niech pan włazi mi na plecy,
mój panie Frodo kochany, Sam
posłuży panu za konika. Powie pan tylko, dokąd iść, i zajedzie pan,
gdzie pan
zechce.
Frodo
przylgnął do pleców Sama, rękami lekko obejmując go
za szyję, a Sam mocno przycisnął ramionami nogi Froda do swych
boków i przez
chwilę stał bardzo niepewnie; brzemię okazało się jednak zdumiewająco
lekkie.
Sam trochę wątpił, czy mu starczy sił, żeby dźwignąć Froda, bojąc się,
że
odczuje dodatkowy, przytłaczający ciężar przeklętego Pierścienia. Stało
się
inaczej. Może Frodo był tak wyniszczony przez długotrwałe trudy, ranę
zadaną
sztyletem, jad wsączony przez Szelobę, smutki, trwogę i bezdomne,
wędrowne
życie, a może Sam w tej chwili otrzymał w darze wyjątkową siłę, dość że
podniósł swego pana tak swobodnie, jakby wziął „na
barana” jakieś hobbiciątko
bawiąc się z dziećmi na zielonym trawniku albo na łące w Shire. Nabrał
tchu i
pomaszerował przed siebie.
Podeszli do Góry od północnego
zbocza, w jego zachodniej części; wydłużony, szary skłon, chociaż
poszarpany,
nie był zbyt stromy. Frodo milczał, więc Sam, zdany na własną
orientację,
kierował się tylko jedną myślą: chciał jak najprędzej dojść jak
najwyżej, zanim
go siły opuszczą lub wola zawiedzie. Szedł uparcie pod górę,
zakosami, by
złagodzić stromiznę, często potykając się, padając na kolana, w końcu
pełznąc
jak ślimak z ciężką muszlą na grzbiecie. Wreszcie wola w nim omdlała,
mięśnie
odmówiły posłuszeństwa i Sam zatrzymał się składając Froda
ostrożnie na ziemi.
Frodo otworzył oczy i westchnął. Tu,
na wysokości, łatwiej było oddychać, bo cuchnące opary spływały po
zboczach i
gromadziły się u podnóży Góry.
-
Dziękuję ci, Samie – szepnął ochryple. – Czy stąd
daleko jeszcze mam iść?
-
Nie wiem – odparł Sam – bo nie mam pojęcia, dokąd
idziemy.
S |
pojrzał
w dół, spojrzał w górę i zdziwił się, że ten
ostatni wysiłek tak wysoko ich doprowadził. Orodruina, odosobniona i
groźna,
zdawała się z dołu bardziej wyniosła, niż była w rzeczywistości. Sam
przekonał
się dopiero teraz, że jest niższa od przełęczy w łańcuchu Efel Duath,
którą
przedtem z Frodem pokonali. Nieregularne, rozłożyste ramiona ogromnej
podstawy
wznosiły się na jakieś trzy tysiące stóp ponad
równinę, a wyrastający z nich
smukły główny szczyt w kształcie stożka miał ledwie połowę
tej wysokości i
przypominał olbrzymi komin chmielarni z otwartym pośrodku kraterem o
poszarpanych brzegach. Hobbici przebyli już więcej niż pół
drogi na zboczu
podstawy; równina Gorgoroth niknęła we mgle u ich
stóp, spowita w dymy i
cienie. Spoglądając w górę Sam omal nie krzyknął; z
zaschniętego gardła nie
mógł jednak dobyć głosu. Zobaczył wyraźnie biegnącą między
garbami i
zapadliskami stoku ścieżkę. Wspinała się od zachodu i w skrętach wiła
po
zboczu, dosięgała od wschodu podnóży stożka i potem ginęła z
oczu okrążając go
z drugiej strony.
Sam nie
widział tego odcinka, który przebiegał tuż nad miejscem,
gdzie stał w tym
momencie, ponieważ stromy tutaj stok zasłaniał mu widok; domyślał się
jednak,
że gdyby wydostali się nieco wyżej, trafiliby na dogodną drogę. Znowu
odżyła
iskierka nadziei. Zdobycie szczytu wydało się możliwe. „Jakby
ktoś umyślnie
podsunął nam ścieżkę – powiedział sobie Sam. –
Gdyby jej tutaj nie było,
musiałbym uznać, że u kresu podróży zostaliśmy
pokonani”. Ale ścieżki tej nie
zbudowano umyślnie dla Sama. Nic o tym nie wiedząc hobbit oglądał drogę
Saurona
łączącą Barad-Dur z Sammath Naur – Komorami Ognia. Z ogromnej
zachodniej bramy
Czarnej Wieży biegła ta ścieżka po żelaznym moście ponad głęboką
przepaścią, a
dalej po równinie między dwiema dymiącymi otchłaniami ku
długiej, pochyłej
grobli wspinającej się na wschodnie zbocze Ognistej Góry.
Wijąc się od południa
na północ opasywała potężne jej podnóża i
docierała wysoko na wieńczący ją
stożek, lecz nie sięgała do dyszącego ogniem szczytu, zmierzając ku
ciemnemu
otwartemu w stoku wylotowi, zwróconemu na wschód,
wprost ku temu oknu spowitej
w cień twierdzy, z którego patrzało straszne Oko Saurona.
Wybuchy Ognistej Góry
często zasypywały i niszczyły ścieżkę kamiennymi pociskami, lecz
niezliczone
zastępy roboczych orków naprawiały ją prędzej i utrzymywały
stale w porządku.
Sam nabrał
tchu w płuca. A więc istniała ścieżka; nie wiedział jednak, jak się na
nią
dostać. Przede wszystkim musiał dać trochę odpoczynku obolałym plecom.
Leżał
czas jakiś obok Froda. Żaden z nich się nie odzywał. Tymczasem
rozwidniało się
z wolna. Nagle Sam, nie rozumiejąc dlaczego, poczuł, że trzeba się
spieszyć.
Jakby mu ktoś krzyknął nad uchem: „Naprzód!
Prędko! Za chwilę będzie za późno!”
Zebrał siły i wstał. Frodo chyba także usłyszał wezwanie, bo dźwignął
się na
klęczki.
-
Poczołgam się dalej, Samie – szepnął.
Niby
szare mrówki pełzli stokiem pod górę. Dotarli na
ścieżkę; była szeroka, wybrukowana tłuczonym kamieniem i pokryta ubitym
popiołem. Frodo stanął na niej i jakby pod przymusem z wolna
obrócił twarz ku
wschodowi. W dali snuły się w powietrzu cienie Saurona, lecz rozdarta
pod
tchnieniem wiatru z innych krain zasłona otwarła się na chwilę: Frodo
zobaczył
czarne, ciemniejsze niż otaczające ją ogromne ciemności, groźne iglice
i
żelazną koronę na szczycie najwyższej wieży Barad-Duru. Trwało to
ledwie
chwilę, lecz z jakiegoś wielkiego okna górującego na
niewiarygodnej wysokości
mignęła lecąc na północ czerwona błyskawica, płomienne
przeszywające spojrzenie
okrutnego Oka. Potem cienie znowu się zwarły i przesłoniły ten
straszliwy
widok. Oko nie było zwrócone na hobbitów,
patrzało na północ, gdzie u bram Królestwa
Ciemności stanęli wodzowie Zachodu; tam także kierowały się wszystkie
nienawistne myśli Saurona, zamierzającego właśnie zadać przeciwnikom
śmiertelny
cios. Mimo to Frodo, jakby porażony płomienną wizją, padł na ziemię.
Ręka jego
szarpała zwisający u szyi łańcuszek.
Sam ukląkł
przy nim. Słabym, prawie niedosłyszalnym głosem Frodo szepnął:
-
Pomóż, Samie! Pomóż! Zatrzymaj moją rękę. Ja już
nie
mogę...
Sam
ujął obie ręce swego pana, złożył je razem, dłoń na
dłoni i ucałował, a potem łagodnie przytrzymał. Nagle zaświtała mu w
głowie
myśl: „Wytropił nas! Wszystko przepadło albo przepadnie za
chwilę. Teraz, Samie
Gamgee, koniec z wami!” Znowu więc wziął swego pana na plecy,
lecz pozwolił już
nogom Froda zwisać bez podpory, bo rękoma przyciskał jego złożone
dłonie do
swojej piersi. Z pochyloną głową wspinał się mozolnie ścieżką pod
górę. Nie
było to tak łatwe, jak się spodziewał. Szczęściem wybuch,
który Sam obserwował
niedawno z przełęczy Kirith Ungol, wyrzucił swoje ogniste potoki
głównie na
południowe i zachodnie zbocze, ścieżka więc z tej strony nie została
zniszczona. W wielu wszakże miejscach zapadła się albo przecinały ją
rozwarte
szczeliny. Czas jakiś prowadziła wprost na wschód, po czym
zawracała pod ostrym
kątem z powrotem na zachód. Na zakręcie zagradzał ją do
połowy ogromny
zmurszały głaz, wypluty ongi z krateru podczas jakiejś gwałtownej
eksplozji.
Zgięty pod brzemieniem Sam właśnie znalazł się w tym miejscu, gdy nagle
kątem
oka dostrzegł, że z głazu spada coś, jak gdyby czarny kamyk; zdążył
pomyśleć,
że to on go pewnie strącił przechodząc, lecz w tym okamgnieniu silne
uderzenie
zwaliło go z nóg. Sam runął na twarz kalecząc sobie ręce, z
których nie
wypuścił dłoni Froda. Wtedy dopiero zrozumiał, co się stało, bo tuż nad
uchem
usłyszał znajomy, znienawidzony głos.
-
Zły hobbit! – syczał ten głos. – Zły! Oszukał
nasss!
Oszukał Smeagola, glum, glum! Nie wolno iść tam. Nie wolno gubić
skarbu. Oddaj
go Smeagolowi, oddaj, oddaj...
Sam
gwałtownym ruchem zdołał się poderwać z ziemi.
Błyskawicznie wyciągnął miecz. Nie mógł jednak go użyć.
Gollum i Frodo byli
spleceni z sobą. Gollum szarpał Froda usiłując chwycić łańcuszek i
Pierścień.
Nic innego nie wskrzesiłoby tak zamierającej w sercu Froda woli i nie
zbudziłoby w nim resztek sił; bronił się z furią, która
zdziwiła nie tylko
Sama, ale także Golluma. Mimo to walka przybrałaby pewnie inny
obrót, gdyby
Gollum również nie zmienił się tak bardzo w ostatnich
czasach; niewiadome
ścieżki, po których od tak dawna błąkał się samotny, bez
jadła i wody, trawiony
pożądliwością i nękany strachem, wycisnęły na nieszczęśniku żałosne
piętno. Był
teraz chudym, zagłodzonym, wynędzniałym stworzeniem, pod zwiotczałą
żółtawą
skórą zostały mu tylko kości. Oczy błyszczały dziko, ale
złość i chytrość nie
miały już do rozporządzenia dawnej siły chwytliwych rąk. Frodo strącił
go z
siebie i wstał, cały drżący.
-
Precz! Precz! – krzyknął rwącym się głosem i rękę
zacisnął na piersi, poprzez skórzany kaftan zamykając z
dłoni Pierścień. –
Precz, podstępny gadzie, precz z mojej drogi! Skończyły się twoje
czasy. Teraz
nie możesz już mnie zdradzić ani zabić!
Nagle
znów, jak kiedyś pod ścianą Emyn Muil, ukazała się
Samowi inna zupełnie wizja tych dwóch rywali. Jeden, skulony
na ziemi, był
ledwie cieniem żywej istoty, wyniszczonej do cna i pokonanej, a jednak
dyszącej
pożądaniem i wściekłością; drugi stał nad nim, niedostępny teraz
litości,
spowity białym płaszczem, ale przyciskał do piersi ogniste koło. Z
płomieni
dobywał się rozkazujący głos:
-
Idź precz i nie waż się przeszkadzać mi dłużej. Jeżeli
mnie chociaż raz jeszcze spróbujesz tknąć, ciebie także
pochłonie ogień
zagłady.
Skulony
stwór cofał się mrużąc przerażone oczy, w których
jednak paliła się wciąż gorączka pożądania.
Wizja
zgasła. Sam znowu widział Froda stojącego z ręką na piersi, dyszącego
ciężko, a
Golluma u jego stóp na kolanach, wspartego szeroko
rozstawionymi płaskimi
dłońmi o ziemię.
-
Uwaga! – krzyknął Sam. – On skoczy! –
Zrobił krok naprzód
z mieczem podniesionym do ciosu. – Panie Frodo, prędko!
– jęknął. – Naprzód,
naprzód! Nie ma chwili do stracenia. Ja się z nim rozprawię.
Naprzód!
Frodo
spojrzał na niego jakby z wielkiej dali.
-
Tak, trzeba iść naprzód – powiedział. –
Żegnaj, Samie. To
już nareszcie koniec wszystkiego. Na Górze Przeznaczenia los
się dopełni.
Żegnaj!
Odwrócił
się i z wolna, lecz wyprostowany, odszedł ścieżką
pod górę.
-
T |
eraz
wreszcie mogę porachować się z tobą! – rzekł Sam i z
obnażonym mieczem natarł na Golluma. Ale Gollum nie skoczył mu do
gardła. Leżał
rozpłaszczony na ziemi i płakał.
-
Nie zabijaj nas! – chlipał. – Nie rań nas tym
wstrętnym,
okrutnym żelazem. Pozwól nam żyć jeszcze trochę, chociaż
trochę dłużej.
Zgubieni, jesteśmy zgubieni! Jeżeli skarb przepadnie, umrzemy, tak,
umrzemy,
rozsypiemy się w proch! – Długimi kościstymi palcami
rozdrapywał na ścieżce
popiół. – Proch! – syczał.
Samowi
ręka zadrżała. Hobbit kipiał gniewem, rozjątrzony
wspomnieniem doznanych od Golluma krzywd. Postąpiłby sprawiedliwie
zabijając tę
zdradziecką pokrakę, tego mordercę, który po stokroć na
śmierć zasłużył;
rozsądek mówił mu, że powinien to zrobić dla bezpieczeństwa
Froda i we własnej
obronie. Lecz w głębi, na dnie serca tkwiło coś, co go powstrzymywało:
nie mógł
uderzyć leżącego w prochu, zabłąkanego, pokonanego nędzarza.
Niósł na piersi,
jakkolwiek przez bardzo krótki okres, brzemię Froda i
niejasno rozumiał mękę
znikczemniałej duszy i zabiedzonego ciała Golluma, niewolnika
Pierścienia, tak
opętanego przez zły czar, że nie było już dla niego spokoju ani życia
na ziemi.
Sam jednak nie umiał swoich uczuć wyrażać w słowach.
-
A niech cię licho porwie, śmierdzielu – rzekł. –
Jazda
stąd! Niech cię nie widzę. Nie ufam ci, brzydziłbym się dotknąć cię,
choćby po
to, żeby ci dać kopniaka. Jazda! Bo cię połaskoczę tym brzydkim,
okrutnym
żelazem!
Gollum
na czworakach wycofał się na odległość kilku kroków,
a potem odwrócił się i widząc, że Sam ma zamiar pożegnać go
jednak kopniakiem,
umknął ścieżką w dół. Sam przestał się nim interesować.
Przypomniał sobie nagle
o swoim panu. Spojrzał w górę, ale nie dostrzegł na ścieżce
Froda. Ile sił w
nogach puścił się w stronę szczytu. Gdyby się obejrzał, pewnie by
zauważył, że
Gollum o parę stóp niżej zawrócił i z
rozpłomienionymi szaleństwem oczyma
wspina się ostrożnie, lecz bardzo szybko na stożek Orodruiny,
przemykając niby
cień pośród kamieni.
Ś |
cieżka
pięła się wzwyż. Wkrótce znów skręcała na
wschód i
stąd już prosto, przecinając zbocze stożka, biegła ku ciemnym wrotom
góry, ku
drzwiom do Sammath Naur. W oddali słońce wznosząc się już ku zenitowi
przebijało się przez dymy i opary złowrogim blaskiem zaczerwienionej,
przyćmionej tarczy. Wokół Orodruiny rozpościerał się kraj
martwy, milczący,
osnuty cieniem, przyczajony do straszliwego ciosu.
Sam
podszedł do ziejącej jamy i zajrzał. Głąb jej była ciemna i gorąca;
głuchy
podziemny grzmot wstrząsnął powietrzem.
-
Panie Frodo! Frodo! – zawołał Sam. Nikt mu nie
odpowiedział. Sam stał chwilę, serce waliło mu w piersi, oszalałe ze
strachu;
potem wszedł. Cień pomknął jego śladem.
Zrazu nie
widział nic. W tej ciężkiej potrzebie zdecydował się wyciągnąć
znów szkiełko
Galadrieli, lecz pozostało blade i zimne w jego drżących rękach i nie
rozświetliło dusznych ciemności. Sam znalazł się w samym sercu
królestwa
Saurona, w kuźni jego dawnej potęgi, panującej nad całym
Śródziemiem, nad
wszystkimi innymi ujarzmionymi krajami. Posunął się lękliwie o parę
kroków
dalej wśród mroków, gdy nagle czerwona błyskawica
trysnęła z dołu pod wysoki
czarny pułap. W jej świetle Sam zorientował się, że jest w długiej
pieczarze
czy może w tunelu wydrążonym w trzonie Góry i prowadzącym do
jej dymiącego
stożka. Nieco dalej dno i ściany z obu stron przecinała głęboka
szczelina, z
której bił czerwony żar, to wystrzelający płomieniem, to
zapadający w głąb
ciemności; a przez cały czas z dołu dochodził jakby warkot i drganie
tętniących
ruchem wielkich machin.
Znów
błysnęło światło i Sam ujrzał wreszcie Froda; na samej krawędzi
otchłani
rysowała się jego czarna sylwetka, wyraźnie odcięta na tle łuny,
wyprostowana,
napięta, ale nieruchoma, jakby skamieniała.
-
Panie Frodo! – krzyknął Sam.
Frodo
drgnął. Gdy się odezwał, głos jego wydał się Samowi
tak dźwięczny i donośny jak nigdy; poprzez zgiełk i zamęt Orodruiny
słowa
rozbrzmiewały wyraźnie pod stropem i między ścianami tunelu.
-
Przyszedłem – powiedział Frodo. – Ale nie spełnię
tego,
po co tu dążyłem. Nie zrobię tego. Pierścień należy do mnie.
I
nagle wsunął Pierścień na palec niknąc Samowi sprzed
oczu. Sam otworzył usta i nabrał tchu, lecz nie zdążył krzyknąć, bo w
tym
momencie stało się coś dziwnego i wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Sam poczuł
gwałtowne uderzenie w plecy, ktoś podciął mu nogi i
przewrócił, potem odepchnął
na bok tak, że hobbit głową rąbnął o kamienną podłogę. Jakiś cień
przeskoczył
przez niego. Sam na krótką chwilę zapadł w czarną noc.
W tej
samej sekundzie, gdy Frodo stojąc w sercu Królestwa
Ciemności włożył na palec
Pierścień oznajmiając, że przejmuje go na własność, daleko w
Barad-Durze
zakołysała się ziemia i Czarna Wieża zadrżała od posad aż po dumną i
straszną
koronę. Teraz Sauron zrozumiał wszystko; jego Oko przebijając cienie
spojrzało
ponad równinę na drzwi, które sam przecież
stworzył. W błyskawicznym olśnieniu
ujrzał ogrom własnego błędu i jasny stał się dla niego podstęp
przeciwników.
Gniew jego zapłonął niszczycielskim ogniem, ale strach wzbił się
olbrzymią
czarną chmurą dymu i zaparł mu dech w piersi. Władca wiedział, że grozi
mu
ostateczne niebezpieczeństwo i że los jego zawisł na wątłej niteczce.
Umysł
kierujący potęgą ciemności otrząsnął z siebie w tej chwili wszystkie
plany
wojenne, całą sieć uplecioną chytrze z postrachu i zdrady; dreszcz
przebiegł
przez królestwo Mordoru, niewolnicy zadrżeli,
dowódcy nagle zbici z tropu
zachwiali się bezwolni, ogarnięci rozpaczą. Władca bowiem zapomniał o
nich.
Myśl i wola, potęga, która nimi władała, odbiegła ich, by
skupić się na
szczycie Ognistej Góry. Na jej wezwanie Nazgule, Upiory
Pierścienia,
poszybowały z szumem skrzydeł, z rozdzierającym krzykiem na południe,
prześcigając wiatr w ostatniej, desperackiej gonitwie.
S |
am
dźwignął się na nogi. Był ogłuszony, krew z rozbitej
głowy ściekała mu do oczu. Po omacku brnął przed siebie i wreszcie
zobaczył
dziwną i okropną scenę. Na skraju otchłani Gollum walczył jak opętaniec
z
niewidzialnym przeciwnikiem. Chwiał się to w przód, to w
tył, niekiedy tak
blisko krawędzi, że jeden krok tylko dzielił go od zguby, niekiedy
odsuwając
się od niej, padając na ziemię, wstając, padając znów. I
przez cały czas
syczał, chociaż nie wymawiał żadnych słów.
Podziemne
ognie rozbudziły się gniewne, czerwony żar buchnął wypełniając pieczarę
blaskiem i gorącem. Nagle Sam spostrzegł, że Gollum podnosi swoje
długie ręce
do ust; błysnęły białe kły i zwarły się ze szczękiem. Frodo krzyknął.
Sam
zobaczył go znów, klęczącego na krawędzi otchłani. Gollum
wirując w szaleńczym
tańcu trzymał we wzniesionej ręce Pierścień, razem z palcem Froda,
tkwiącym
jeszcze z złotej obrączce. Pierścień lśnił jak żywy płomień.
-
Mój skarb, mój skarb, mój skarb!
– wykrzykiwał Gollum. –
Mój skarb! Och, mój skarb!
Tak
krzycząc, wpatrzony chciwie w swoją zdobycz, zrobił o
jeden krok za wiele, potknął się, przez sekundę chwiał się na krawędzi,
potem z
przeraźliwym wrzaskiem runął w ognistą czeluść. Ostatni przeciągły jęk:
„Mój
skarb!” – dobiegł z otchłani. Gollum zniknął.
Rozległ się grzmot, straszliwy
zgiełk rozpętał się wkoło. Ognie wystrzelając z głębi lizały pułap
jaskini.
Drżenie ziemi wzmogło się gwałtownie, Góra zatrzęsła się w
posadach. Sam
podbiegł do Froda, chwycił go w ramiona, wywlókł za drzwi. I
tutaj, u progu
ciemności Sammath Naur, wysoko ponad równinami Mordoru,
ogarnął hobbita taki
podziw i taka groza, ze zapominając o wszystkim stanął osłupiały.
Ujrzał
bowiem na mgnienie oka wielką wirującą chmurę, a pośrodku niej wieże i
fortece,
potężne jak góry, wzniesione jak na wspaniałym cokole ponad
niezgłębionymi przepaściami;
dziedzińce i bastiony, więzienia o murach nagich i ślepych jak skały,
otwarte
na oścież stalowe, niezdobyte bramy. Potem wszystko znikło. Wieże
runęły, góry
się zapadły, ściany rozsypały się w proch i pył; ogromne spirale
dymów i słupy
pary skłębiły się w powietrzu i wzbijały się coraz wyżej i wyżej, aż
spiętrzona
olbrzymia fala z postrzępioną dziko grzywą przewaliła się nagle i
opadła z
powrotem na ziemię. Wtedy dopiero przez cały ogromy obszar przetoczył
się
głuchy pomruk potężniejąc do ogłuszającego huku i grzmotu. Ziemia
drżała,
równina wzdymała się i pękała, Orodruina chwiała się jakby
podcięta u korzeni.
Ogień tryskał z jej rozłupanego wierzchołka. Pioruny błyskawicami
przeszywały
niebo. Czarne strugi deszczu jak bicze smagały ziemię. I w to serce
nawałnicy z
krzykiem, który wzbijał się ponad cały ten zgiełk,
rozdzierając skrzydłami
chmury wtargnęły jak ogniste pociski Nazgule, aż porwane w wir walących
się gór
i rozszalałego nieba one także rozprysły się, spopieliły, zginęły.
-
K |
oniec,
Samie Gamgee – odezwał się głos tuż obok niego.
Frodo, blady i zmęczony, był jednak znowu sobą. W oczach miał
spokój; napięcie
woli, szaleństwo i strach zniknęły z nich wreszcie. Frodo uwolnił się
od
brzemienia. U boku Sama stał jego ukochany pan z dawnych, miłych dni w
Hobbitonie.
-
O mój panie kochany! – ryknął Sam padając na
kolana.
Pośród ruin świata przeżywał w tej chwili najczystszą,
wielką radość. Zadanie
zostało wykonane, Frodo ocalony, taki jak dawniej, wolny. Lecz potem
wzrok Sama
padł na jego okaleczoną i krwawiącą rękę.
-
Pan jest ranny – powiedział. – A ja nic nie mam
tutaj,
żeby ranę przewiązać i opatrzyć! Wolałbym temu łajdakowi swoją łapę
podarować
aż po ramię. Ale już po nim, nie zobaczymy go nigdy.
-
Tak – odparł Frodo. – Czy pamiętasz sława Gandalfa:
„Nawet Gollum może jeszcze przyczynić się do naszej
sprawy”. Gdyby nie on, nie
mógłbym zniszczyć Pierścienia. Cała wyprawa byłaby daremna,
mimo że doszliśmy
do celu z taki trudem. Przebaczmy więc Gollumowi. Zadanie wykonane,
wszystko
skończone. Cieszę się, że jesteś tutaj ze mną, Samie. Tutaj, w
ostatniej
godzinie świata.
Rozdział
4
Na
polach Kormallen
W |
szędzie
wokół pagórków roiło się od wojsk
Mordoru.
Wzbierające morze nieprzyjacielskiej armii niemal zalewało
wodzów Gondoru.
Słońce świeciło czerwono, a spod skrzydeł Nazgulów czarne
cienie śmierci padały
na ziemię. Aragorn stojąc pod sztandarem, milczący i surowy, zdawał się
zatopiony w myślach o sprawach bardzo dawnych lub dalekich, lecz oczy
mu
błyszczały jak gwiazdy, tym bardziej promienne, im noc głębsza. Gandalf
na
samym szczycie wzgórza jaśniał bielą i złotem; jego cień nie
dosięgał. Ataki
rozbijały się niby fale o zbocza obleganych
pagórków, pośród walki i szczęku
oręża zgiełk głosów huczał jak morze w godzinie przypływu.
Gandalf drgnął,
jakby oczom jego objawił się nagle niezwykły widok; obrócił
się ku północy,
gdzie niebo było blade i czyste. Potem uniósł ręce i
donośnym głosem
przekrzykując wrzawę bitwy zawołał: - Orły nadlatują! –
Natychmiast inni
podjęli ten okrzyk: „Orły, orły nadlatują!”
Żołnierze Mordoru patrzyli w niebo
zaskoczeni, nie wiedząc, co może znaczyć ten znak z nieba. Lecieli ku
nim
Gwaihir, Władca Wichrów, i brat jego, Landrowal,
najwspanialsze z orłów
północy, szlachetnych potomków starego
Thorondora, który gniazda swe zbudował
na szczytach gór w zaraniu Śródziemia. Za nim
gnane wzmagającym się wiatrem
mknęły szeregi ich wasali z gór północnych. Orły
nagle zniżając lot spadły z
wysoka na kark Nazgulom, ogromne ich skrzydła jak huragan zamiotły
powietrze.
Lecz Nazgule słysząc w tym momencie
straszliwy głos, który ich wzywał z Czarnej Wieży, pierzchły
i zniknęły w
cieniu Mordoru, jednocześnie dreszcz przebiegł przez wszystkie szeregi
armii
ciemności, zwątpienie ogarnęło serca, dziki śmiech zamarł na ustach, z
trzęsących się rąk wypadła broń, kolana ugięły się pod niewolnikami
Saurona.
Władca, którego moc pchała ich do walki, który
natchnął ich nienawiścią i
furią, zawahał się, przestał ich wspierać swoją wolą. Toteż patrząc w
oczy
przeciwnikowi zobaczyli teraz zabójczą światłość i zlękli
się jej.
Wodzowie Zachodu krzyknęli
tryumfalnie, bo wśród mroków nowa nadzieja
zaświtała im w sercach. Rycerze
Gondoru, jeźdźcy Rohanu, Dunedainowie północy w zwartych
szeregach ruszyli z
oblężonych pagórków do ataku na oszołomione
zastępy wroga, ostrzem włóczni
torując sobie drogę wśród tłumu. Lecz Gandalf
podniósł ramiona i znów krzyknął
wielkim głosem:
-
Stójcie! Stójcie i czekajcie! Wybiła godzina
przeznaczenia!
Nim
przebrzmiało to wołanie, grunt zakołysał się pod ich stopami. W oddali,
za
wieżami Czarnej Bramy, wysoko ponad szczyty gór wystrzeliła
ku niebu olbrzymia
ciemna chmura iskrząca się od płomieni. Ziemia jęczała i drżała. Zębate
wieże
Morannonu zachwiały się, zatrzęsły i runęły; potężny mur rozsypał się w
gruzy,
Czarna Brama legła w prochu; z większej jeszcze dali, to cichszy, to
głośniejszy, to wzbijający się aż pod obłoki dobiegł łoskot, huk,
zwielokrotniony przez echo grzmot jakby kamiennej lawiny.
- O |
to
koniec królestwa Saurona! – rzekł Gandalf.
– Powiernik Pierścienia spełnił
swoją misję!
A
kiedy patrzyli na południe, na krainę Mordoru, wydało im się, że widzą,
jak na
tle bladego obłoku wznosi się ogromny kształt ciemny, nieprzenikniony,
uwieńczony koroną błyskawic, wypełniający całe niebo. Zawisł nad
światem
olbrzymi i potworny, wyciągnął ku nim długą rękę, jak gdyby grożąc,
złowrogi,
ale bezsilny; w chwili bowiem gdy się nad nimi zniżył, silny podmuch
wiatru
porwał go i uniósł gdzieś w dal. Potem wszystko ucichło.
W |
odzowie
Gondoru pochylili czoła, a gdy je znów podnieśli, zdumieli
się, bo oto wroga
armia uciekała w rozsypce, a potęga Ciemności rozwiała się jak kurz na
wietrze.
Kiedy śmierć porazi obrzmiałą, płodną istotę, zamieszkującą pośrodku
mrowiska i
rządzącą całym rojem, mrówki rozbiegają się bezradne i
niedołężne, słabną i
mrą; tak też i słudzy Saurona – orkowie, trolle i ujarzmione
złym czarem
zwierzęta – rozpierzchli się ogłupiali nagle i kręcili się
bez sensu to tu, to
tam. Niektórzy sami sobie zadawali śmierć, rzucając się na
ostrza własnych dzid
lub w przepaście, inni z wrzaskiem uciekali, by skryć się w norach i
ciemnych
podziemiach, gdzie nie sięga światło ani nadzieja. Lecz ludzie z Rhun i
z
Haradu, Easterlingowie i południowcy ujrzeli jasno klęskę swego władcy
i wielki
majestat wodzów Gondoru. Ci spośród nich,
którzy najdłużej służyli Sauronowi i
do głębi byli zatruci nienawiścią, a mimo to zachowali dumę i odwagę,
zebrali
się razem, aby stoczyć ostatnią, rozpaczliwą bitwę. Większość wszakże
uciekała
w panice na wschód, a było wielu takich, którzy
porzucając oręż błagali o
łaskę.
Wówczas Gandalf, pozostawiając
wszystkie sprawy wojenne i dowództwo Aragornowi oraz jego
sprzymierzeńcom,
stanął na szczycie pagórka i krzyknął głośno; spod nieba
spłynął na to wezwanie
wspaniały orzeł, Gwaihir, Władca Wichrów.
-
Dwakroć nosiłeś mnie, Gwaihirze, mój przyjacielu –
rzekł Gandalf. – Trzeci raz
ukoronujesz swoją przyjaźń, jeśli zechcesz mi usłużyć. Przekonasz się,
że nie
jestem o wiele cięższy niż wtedy, gdy mnie zabrałeś z
Zirak–zigil, gdzie
przepaliło się w płomieniach moje dawne życie.
-
Poniosę cię, dokąd chcesz, choćbyś był ciężki jak kamień –
odparł Gwaihir.
-
A więc lećmy! Weź też z sobą brata i kilku swoich najlotniejszych
współplemieńców, Gwaihirze. Musimy prześcignąć
nie tylko wiatr, ale także
skrzydła Nazgulów.
-
Wiatr wieje z północy, ale my go prześcigniemy –
odparł Gwaihir.
Uniósł
Gandalfa i pomknął na południe, a z nim Landrowal i Meneldor, orzeł
młody i
chyży. Kiedy lecieli nad Doliną Udun i nad równinami
Gorgorothu, mieli pod sobą
cały kraj w gruzach i w zamęcie, przed sobą zaś Górę
Przeznaczenia ziejącą
ogniem.
- C |
ieszę
się, że jesteś tutaj ze mną, Samie – powiedział Frodo.
– Tutaj, w ostatniej
godzinie świata.
-
Tak, jestem z panem, panie Frodo – odparł Sam kładąc
okaleczoną rękę Froda
ostrożnie na swojej piersi. – I pan jest ze mną.
Wędrówka skończona. Ale skoro
doszliśmy tak daleko, nie mam ochoty dawać teraz za wygraną. To do mnie
niepodobne, proszę pana, pan mnie przecież zna.
-
Może to do ciebie niepodobne, ale tak właśnie jest na tym świecie
– rzekł
Frodo. – Nadzieje zawodzą. Wszystko ma swój kres.
Teraz już nie będziemy długo
czekać. Zabłąkaliśmy się między ruiny i świat się wkoło nas wali, nie
ma dla
nas ratunku.
-
Bądź co bądź, proszę pana, moglibyśmy trochę oddalić się z tego
niebezpiecznego
miejsca, od tej Szczeliny Zagłady, jak ją podobno nazywają. Tyle
przecież
możemy zrobić, prawda? Zejdźmy przynajmniej ścieżką w dół.
-
Dobrze, Samie. Jeśli chcesz, pójdę z tobą.
Zaczęli
z wolna schodzić krętą dróżką, a w momencie kiedy znaleźli
się wreszcie u
rozedrganych podnóży Góry, nagle z
wrót Sammath Naur buchnął dym i para, zbocze
stożka pękło na dwoje, rzygnęła z niego ognista struga,
która grzmiącą kaskadą
stoczyła się po wschodnim stoku Orodruiny.
Frodo i Sam nie byli zdolni do
dalszego marszu. Resztki sił ducha i ciała topniały w nich szybko.
Dotarli na
niski, usypany z popiołu wzgórek u stóp
Orodruiny, ale stąd nie widzieli drogi
ratunku. Byli jak gdyby na wyspie, która nie mogła długo
oprzeć się atakom
rozszalałej burzy. Wszędzie dokoła ziemia pękała, z rozwartych
głębokich
szczelin i lejów ziały dymy i opary. Za nimi Góra
dygotała w konwulsjach, na
zboczach otwierały się rozpadliny, po wydłużonych stokach spełzły
leniwie rzeki
ognia zmierzając w stronę ich schronienia. Rozumieli, że
wkrótce zaleje ich ta
fala. Na głowy sypał się gorący deszcz popiołu.
Stali na pagórku; Sam wciąż tulił
rękę Froda do piersi. Westchnął.
-
Trzeba przyznać, że wzięliśmy udział w bardzo pięknej historii, prawda,
proszę
pana? – rzekł. – Szkoda, że nie usłyszę, jak ją
będą sobie na świecie
opowiadali. Pewnie ktoś zapowie: „A teraz kolej na historię
Froda
Dziewięciopalcego i Pierścienia Władzy”. Wszyscy ucichną jak
my w Rivendell,
kiedy czekaliśmy na opowieść o Berenie Jednorękim i Klejnocie.
Chciałbym to
usłyszeć. I bardzo jestem ciekawy następnego rozdziału, już bez nas.
Mówił
to, starając się do ostatka bronić przed strachem, lecz jednocześnie
wzrok
kierował na północ, pod wiatr, gdzie niebo nad widnokręgiem
było czyste, bo
zimny podmuch, urastający do huraganowej siły, odpychał ciemność i
kłęby
wzburzonych chmur.
T |
ak
hobbitów dostrzegły bystre oczy Gwaihira; zniżył lot i mimo
wichury, nie
zważając na groźne burzliwe niebo, okrążył w powietrzu
pagórek: dwie drobne,
ciemne i osamotnione postacie stały trzymając się za ręce na niewielkim
wzniesieniu; ziemia drżała pod ich stopami ziejąc dymem, rzeki ogniste
zbliżały
się ku nim. W chwili gdy orzeł wypatrzył ich i opuszczał się już na
skrzydłach
w dół, obaj zachwiali się i upadli, może mdlejąc z
wyczerpania, a może dusząc się
od oparów i gorąca albo poddając się w końcu rozpaczy i nie
chcąc spojrzeć w
oczy nieuchronnej śmierci. Leżeli obok siebie. A tymczasem spłynął na
ziemię
Gwaihir i Landrowal, i chyży Meneldor; we śnie, nieświadomych swego
losu, orły
uniosły hobbitów wysoko w przestworza, daleko od Krainy
Ciemności i ognia.
S |
am
zbudził się na miękkim posłaniu. Nad nim kołysały się łagodnie grube
gałęzie
buku, przez młode liście przeświecał blask słońca, zielony i złoty,
powietrze
pachniało słodkim, złożonym z wielu woni zapachem.
Sam poznał ten zapach, zapach łąk
Ithilien. „A to śpioch ze mnie – pomyślał. _ jak
też długo spałem?” Zdawało mu
się bowiem, że trwa jeszcze tamten dzień, kiedy to rozniecił małe
ognisko pod
ciepłą od słońca skarpą; wszystko, co się potem zdarzyło, uleciało na
razie z
jego nie całkiem jeszcze rozbudzonej pamięci. Przeciągnął się i
odetchnął
głęboko. „Ale też miałem sen! – myślał. –
Dobrze, żem się wreszcie zbudził”.
Usiadł i wtedy dopiero spostrzegł Froda leżącego obok i śpiącego
spokojnie, z
jedną ręką zarzuconą nad głową, z drugą złożoną na kołdrze. Była to
prawa ręka
i brakowało u niej serdecznego palca.
Samowi nagle wróciła pamięć.
Krzyknął głośno:
-
To nie był sen! Ale w takim razie gdzie jesteśmy?
Ktoś
stojąc za jego plecami odpowiedział uprzejmie:
-
W Ithilien, pod opieką króla, który na was czeka.
– Gandalf ukazał się w białym
płaszczu, z brodą świecącą jak czysty śnieg w przesianym przez liście
słońcu. –
Jak się czujesz, Samie Gamgee? – spytał.
Ale
Sam opadł na posłanie i dość długo leżał z otwartymi ustami, oniemiały,
zanadto
zdumiony i zarazem szczęśliwy, by przemówić. W końcu szepnął:
-
Gandalf! A ja myślałem, że nie żyjesz. Co prawda o sobie też byłem tego
zdania.
Czy wszystkie zmartwienia okażą się pomyłką? Co się stało?
-
Wielki Cień zniknął – odparł Gandalf i zaśmiał się, a
zabrzmiało to jak muzyka.
Albo jak szmer wody na wyschłym pustkowiu; Sam uprzytomnił sobie, że od
niezliczonych dni nie słyszał śmiechu, tej czystej melodii wesela.
Dźwięczała
mu teraz w uszach echem wszystkich radości, jakich w życiu zaznał. Ale
niespodzianie w odpowiedzi na nią zapłakał. Dopiero po chwili
– tak jak po
ciepłym deszczu wiatr wiosenny rozpędza chmury i słońce obmyte tym
jaśniej
świeci – łzy wyschły, a w piersi Sama wezbrał śmiech. Ze
śmiechem hobbit zerwał
się z łóżka.
-
Jak się czuję? – zawołał. – Nie, tego się nie da
powiedzieć! Czuję się...
czuję... – Rozgarnął ramionami powietrze. – Czuję
się jak wiosna po zimie, jak
słońce wśród liści, jak fanfara trąb, jak śpiew harfy, jak
wszystkie pieśni
świata... – Urwał i zwrócił się do swego pana.
– Ale jak czuje się pan Frodo? –
spytał. – Żal tej jego biednej ręki. Mam nadzieję, że poza
tym jest zdrów i
cały. Okropne rzeczy musiał przecierpieć.
-
Tak, poza tym jestem zdrów – oznajmił Frodo
podnosząc się i także wybuchając
śmiechem. – Usnąłem po raz drugi czekając na ciebie, Samie,
niepoprawny
śpiochu. Zbudziłem się o świcie, a teraz pewnie już blisko południe.
-
Południe? – powtórzył Sam usiłując obliczyć czas.
– Południe, ale którego dnia?
-
Czternastego po Nowym Roku – odparł Gandalf – albo,
jeśli wolisz, ósmy kwietnia
według Kalendarza Shire’u[1].
W
Gondorze zawsze odtąd Nowy Rok będzie zaczynał się dwudziestego piątego
marca,
na pamiątkę dnia, w którym załamała się potęga Saurona, a wy
dwaj zostaliście
uratowani z ognia i przyniesieni do króla. On to was
pielęgnował, a teraz wzywa
przed swoje oblicze. Z nim razem siądziecie do stołu. Zaprowadzę was,
gdy
będziecie gotowi.
-
Król? – spytał Sam. – Co za
król? Kto?
-
Król Gondoru, władca wszystkich krain zachodnich –
rzekł Gandalf – który objął
z powrotem we władanie swoje dawne królestwo.
Wkrótce pojedzie do stolicy na
koronację, ale czekał na was.
-
W czym mu się pokażemy? – zapytał Sam, nie widząc nic
prócz starych i podartych
łachów, w których odbyli wędrówkę i
które leżały złożone obok ich łóżek.
-
W tych ubraniach, w których wędrowaliście do Mordoru
– odparł Gandalf. – nawet
te łachy orka, które musiałeś, Frodo, przywdziać w Krainie
Ciemności,
przechowamy z szacunkiem. Jedwab ani płótno, zbroja ani
herby nie mogłyby wam
przynieść więcej zaszczytu. A potem oczywiście pomyślimy o innych
strojach.
Wyciągnął
do nich ręce i zobaczyli, że z dłoni jego promieniuje światło.
-
Co ty tam masz, Gandalfie?! – krzyknął Frodo. – Czy
możliwe, że...
-
Przyniosłem wam dwa skarby. Znaleźliśmy je ukryte pod kurtką Sama, gdy
orły was
uratowały. Dary pani Galadrieli, flakonik Froda i szkatułka Sama. Miło
wam
chyba je odzyskać.
Umyli
się, przyodziali, zjedli lekki posiłek i wreszcie poszli za Gandalfem.
Wyprowadził ich z bukowego lasku, gdzie odpoczywali, przez długi pas
zielonej,
zalanej słońcem łąki ku grupie majestatycznych drzew o ciemnych
liściach i
czerwonych kwiatach. Gdzieś za sobą hobbici słyszeli szum wodospadu,
strumień
spływał między kwitnącymi brzegami dążąc do lasu zamykającego łąkę w
głębi i
wpadał pod strop gałęzi i liści, lecz daleko pomiędzy drzewami
przebłyskiwała
znów wstążka wody.
Hobbici znaleźli się na polanie i ze
zdumieniem ujrzeli tu rycerzy w lśniących zbrojach, rosłych
gwardzistów w
czerni i srebrze, oczekujących, by powitać wędrowców z
honorami, nisko
kłaniając się przed nimi. Potem zagrała przeciągle trąbka i ruszyli
dalej
wyciętą wśród lasu aleją, wzdłuż rozśpiewanego strumienia.
Tak doszli na
rozległe zielone pole; dalej widać było szeroką rzekę w srebrzystej
mgiełce,
nad którą wyrastała długa, zalesiona wyspa, i przy brzegu
stojące liczne
statki. Na polu wyciągnięte w szeregach stały w blasku słońca pułki
wielkiej
armii. Kiedy hobbici zbliżyli się, rozbłysły wyciągnięte miecze,
szczęknęły
włócznie, zagrały rogi i trąby, a chór
wielogłosowy i różnojęzyczny zakrzyknął
na powitanie:
Niech żyją
niziołki! Chwała im!
Kuio i Feriain
anann! Aglar’ni
Feriannath!
Sława Frodowi i
Samowi!
Daur a Berhael,
Konin en Annun!
Eglerio!
Chwała im!
Eglerio!
A laita te, laita
te! Andave
laituvalmet!
Chwała!
Kormakolindor, a
laita tarienna!
Chwała im!
Powiernikom Pierścienia
sława na wieki!
Tak
Frodo i Sam, oszołomieni, w rumieńcach bijących im na
policzki, z błyszczącymi oczyma, szli pośród wiwatujących
wojsk ku trzem siedziskom
wzniesionym z darni. Nad fotelem z prawego brzegu powiewał sztandar z
białym
koniem na zielonym polu; z lewej zaś strony – ze srebrnym
okrętem, o
wyrzeźbionym w kształt łabędzia dziobie, na błękitnym morzu; lecz nad
najwyższym tronem pośrodku rozpostarty na wietrze ogromny czarny
sztandar
rozkwitał białym drzewem z koroną i siedmiu roziskrzonymi gwiazdami. Na
tronie
siedział mąż w kolczudze, z wielkim mieczem złożonym na kolanach, bez
hełmu.
Wstał, gdy podeszli. Wtedy poznali go, chociaż bardzo się zmienił;
zdawał się
wspaniały ten władca ludzi, ciemnowłosy z siwymi oczyma, z twarzą
promienną,
prawdziwie królewską.
Frodo puścił się ku niemu biegiem,
Sam za nim.
-
To już szczyt wszystkiego! – zawołał. –
Obieżyświat, jeśli mnie oczy nie mylą!
-
Tak, Samie, Obieżyświat – odparł Aragorn. – Daleką
drogę odbyliśmy z Bree,
gdzie w gospodzie przy pierwszym spotkaniu wcale ci się nie spodobałem,
prawda?
Dla wszystkich była to droga daleka, ale najcięższa dla was
dwóch.
Ku
zdumieniu i wielkiemu zmieszaniu Sama, król zgiął przed nimi
kolano; ujął ich
za ręce, poprowadził do tronu i usadowił Froda po prawej, a Sama po
lewej jego
stronie; po czym zwrócił się do zebranych
dowódców i rycerzy, wołając głosem
donośnym, tak by wszyscy na polu go usłyszeli:
-
Chwała niziołkom! Sława!
Gromki
okrzyk wzbił się z tysięcy piersi, a kiedy ucichł, wystąpił ku
wielkiemu
zadowoleniu i najczystszej radości Sama minstrel Gondoru, przyklęknął i
poprosił o zezwolenie na odśpiewanie pieśni. Oto, jak zaczął:
-
Wzywam was, rycerze i wojownicy o nieulękłych sercach,
królowie i książęta,
szlachetni mężowie Gondoru, jeźdźcy Rohanu, i wy, synowie Elronda, i
Dunedainowie północy, elfie i krasnoludzie, i dzielni
synowie Shire’u.
Wszystkie wolne ludy, słuchajcie mojej pieśni! Albowiem śpiewać będę o
sławnych
czynach Froda Dziewięciopalcego i o Pierścieniu Władzy.
Słysząc
to Sam wybuchnął śmiechem uszczęśliwiony i zrywając się z miejsca
krzyknął:
-
Jak to wspaniale, jak pięknie! Wszystkie moje życzenia spełniły się
teraz.
I
rozpłakał się nagle. A z nim razem śmiało się i płakało całe wojsko i
dopiero
gdy wśród śmiechu i łez czysty głos minstrela wzbił się
dźwiękiem złota i
srebra, ucichli wszyscy. Minstrel śpiewał to w języku elfów,
to we Wspólnej
Mowie, aż serca słuchaczy poruszone słodyczą słów wypełniły
się radością ostrą
jak miecze i myśl ich uleciała w krainę, gdzie ból i
szczęście stapiają się w
jedno, a łzy poją weselem jak wino.
Wreszcie, kiedy już słońce zaczęło
się zniżać, a cienie drzew wydłużyły się, minstrel zakończył pieśń.
– Chwała im!
– rzekł przyklękając. Wówczas Aragorn wstał, całe
wojsko ruszyło z pola i
wszyscy podążyli do zastawionych pod namiotami stołów, aby
jeść, pić i weselić
się, póki dnia starczyło.
Froda i Sama zaprowadzono do
namiotu, gdzie zdjęli stare ubrania, lecz usługujący im ludzie złożyli
je
starannie i zachowali z szacunkiem; hobbici dostali czystą bieliznę, po
czym
zjawił się Gandalf przynosząc, ku zdumieniu Froda, miecz, płaszcz
elfów i
kolczugę z mithrilu – rzeczy zrabowane jeńcowi Mordoru. Dla
Sama znalazła się
kolczuga ze złoconej siatki, a płaszcz jego, naprawiony i oczyszczony,
znów
wyglądał jak nowy.
Wreszcie położył przed nimi dwa
miecze.
-
Nie, nie chcę miecza – rzekł Frodo.
-
Jednakże dziś powinieneś go mieć u boku – odparł Gandalf.
Frodo
wziął więc krótki mieczyk, który należał do Sama
i który wierny giermek
zostawił swemu panu odchodząc z Kirith Ungol.
-
Żądło darowałem Samowi – powiedział.
-
Och nie, panie Frodo! Pan Bilbo dał go panu razem z kolczugą. Z
pewnością nie
chciał, żeby ktokolwiek inny nosił tę broń!
Frodo
ustąpił, a Gandalf, klęknąwszy jak giermek, przypasał im broń, po czym
powstał
i nałożył im na skronie srebrne przepaski.
Kiedy hobbici byli gotowi, udali się
na królewską ucztę, gdzie za stołem zasiedli wraz z nimi,
prócz króla Aragorna,
Gandalf, Eomer, król Rohanu, książę Imrahil, najdostojniejsi
spośród dowódców,
a także Gimli i Legolas.
Gdy po chwili uroczystego milczenia
napełniano kielichy winem, Sam spostrzegł dwóch
giermków, którzy, jak sądził,
przyszli posługiwać swym władcom; jeden nosił czarno-srebrne barwy
gwardii z
Minas Tirith, drugi – białe i zielone. Sam w pierwszej chwili
zdziwił się, że
takich młodzieniaszków przyjęto do służby w armii, pomiędzy
rosłych mężów. Gdy
się jednak zbliżyli i przyjrzał im się lepiej, wykrzyknął:
-
Panie Frodo, niech no pan patrzy! Przecież to Pippin! Czyli pan
Peregrin Tuk,
chciałem powiedzieć, i pan Meriadok. Jak wyrośli! A niechże to! Widzę,
że nie
my jedni mamy ciekawą historię do opowiadania.
-
Rzeczywiście – odparł Pippin odwracając się do niego.
– I chętnie ją opowiemy
zaraz po uczcie. Tymczasem spróbuj pociągnąć za język
Gandalfa. Nie jest już
teraz taki skryty jak dawniej, chociaż więcej się śmieje, niż
mówi. Na razie
obaj z Meriadokiem mamy pełne ręce roboty. Ja jestem giermkiem Gondoru,
a Merry
– Rohanu, jak już pewnie się domyśliłeś.
S |
kończył się
wreszcie ten szczęśliwy dzień, a gdy słońce
zaszło i pyzaty księżyc z wolna wypłynął z mgieł nad Anduiną siejąc
przez
liście srebrną poświatę, Frodo i Sam siedzieli pod szeleszczącymi
drzewami
ciesząc się wonnym powietrzem pięknej ziemi Ithilien. Do
późnej nocy gawędzili
z Meriadokiem, Pippinem i Gandalfem, a wkrótce przyłączyli
się do nich Gimli i
Legolas. Frodo i Sam dowiedzieli się wielu rzeczy o losach Drużyny po
jej
rozproszeniu w pamiętnym, nieszczęsnym dniu na wybrzeżu Parth Galen u
wodogrzmotów Rauros, lecz pytań i odpowiedzi nie mogli wciąż
jeszcze wyczerpać.
Orkowie,
gadające drzewa, mile stepu, jeźdźcy w galopie, błyszczące od
klejnotów groty,
białe wieże i złote pałace, bitwy, smukłe statki z rozpiętymi żaglami,
wszystko
to przesuwało się przed oczyma wyobraźni Sama i wprawiało go w
oszołomienie.
Wśród tylu dziwów wracał uparcie do jednego, nie
mogąc pojąć, jakim sposobem
Merry i Pippin tak wyrośli. Ustawiał ich plecy w plecy to z Frodem, to
z sobą,
mierzył, drapał się w głowę.
- Nie rozumiem,
jak to się w waszym wieku mogło zdarzyć
- rzekł w końcu. - Ale fakt: mierzycie o trzy cale więcej, niż się
hobbitom
należy, albo też ja jestem krasnolud.
- Na pewno nie -
odparł Gimli. - Czy nie mówiłem?
Śmiertelnik nie może pić wody entów i łudzić się, że nie
wyniknie z tego nic
innego niż z wychylenia kufla piwa.
- Woda
entów? - spytał Sam. - Wciąż wspominacie o jakiś
entach, ale niech mnie zabiją, jeśli wiem, co to za jedni. Będzie
trzeba kilka
tygodni przegadać, zanim wszystko sobie nawzajem wyjaśnimy.
- Co najmniej
kilka tygodni - przyznał Pippin. - A Froda
zamkniemy chyba w wieży w Minas Tirith, żeby wszystkie swoje przygody
opisał.
Inaczej gotów połowę zapomnieć i zrobiłby ogromny
zawód biednemu Bilbowi.
W |
końcu
Gandalf
wstał.
- Ręce
króla mają moc uzdrawiania - rzekł - ale wy, moi
przyjaciele, staliście na progu śmierci, zanim was przywołał z
powrotem,
używając całej swojej władzy, i obdarzył słodkim zapomnieniem snu.
Spaliście
wprawdzie długo i spokojnie, przyda wam się jednak teraz znowu trochę
odpoczynku.
- Nie tylko
Frodowi i Samowi, tobie także, Pippinie -
powiedział Gimli. - Pokochałem cię, choćby za to, żeś mnie wiele fatygi
kosztował, czego ci nie zapomnę nigdy. Tak samo jak nie zapomnę chwili,
kiedy
cię znalazłem na wzgórzu po ostatniej bitwie. Gdyby nie
Gimli, zginąłbyś
niechybnie. Nauczyłem się przy tej sposobności, jak wygląda stopa
hobbita, gdy
z z całej jego osoby tylko ona sterczy spod zwału trupów. A
kiedy ściągnąłem
wreszcie z ciebie cielsko trolla, byłem pewny, że już nie żyjesz. O
mało sobie
brody nie wyrwałem z rozpaczy. Ledwie dzień minął, odkąd się dźwignąłeś
z
łóżka. Pora, żebyś do niego wrócił na chwilkę. Ja
też chętnie to zrobię.
- A ja - odezwał
się Legolas - przejdę się trochę po
lasach tej pięknej krainy; to będzie najlepszy dla mnie odpoczynek. W
przyszłości, jeśli król nasz się zgodzi, ściągnę tutaj część
naszego plemienia,
a wtedy Ithilien stanie się krajem szczęśliwym... na czas jakiś... może
na
miesiąc, może na okres pokolenia, może na sto człowieczych lat. Anduina
blisko,
Anduina, która jest drogą do Morza. Do Morza!
Na Morze, na
Morze! Krzyczą mewy białe,
Dmie wicher i
pianę rozpryskują fale.
Na
zachód, gdzie
krągłe zapada się słońce!
Statku, o szary
statku, słyszysz wołające
Głosy tych, co
odeszli, których jestem bratem?
Nasze dni już
się kończą, już nam ciążą lata,
Odejdę i
opuszczę las, który mnie zrodził.
Przepłynę
wielkie wody w mej samotnej łodzi.
Na Brzeg Ostatni
fale szeroko się niosą,
Brzmią słodko na
Utraconej Wyspie głosy
W Eressei, w
Kraju Elfów dla ludzi nie znanym,
Gdzie liść z
drzewa nie spada, gdzie lud mój kochany!
Ze śpiewem
Legolas zszedł ze wzgórza w las.
Potem
rozeszli się też inni, a Frodo i Sam zasnęli na swoich posłaniach.
Nazajutrz zbudzili
się pełni nadziei i spokoju. Tak spędzili w Ithilien wiele dni. Pola
Kormallen,
gdzie obozowało wojsko, leżały w pobliżu Henneth Annun; nocą słychać tu
było
szum strumienia, który spływał kaskadą z jej wysokości,
przez skalne wrota ku
kwitnącym łąkom, by koło wyspy Kair Andros wpaść do Anduiny. Hobbici
błąkali
się po okolicy odwiedzając miejsca, które przedtem w swej
wędrówce poznali. Sam
nie tracił nadziei, że gdzieś w cieniu lasu albo w ukrytej dolince
mignie mu
może znów olbrzymi olifant. A gdy się dowiedział, że podczas
oblężenia Gondoru
wiele tych bestii przyprowadzili nieprzyjaciele pod mury grodu, lecz
wszystkie
wyginęły w bitwie - bardzo się zmartwił.
- Nie można być
wszędzie jednocześnie - westchnął. -
Ale, jak widać, straciłem wiele na tym, że mnie tu wtedy nie było.
T |
ymczasem wojsko
gotowe już było powracać do stolicy.
Znużenie minęło, rany się zagoiły. Niektóre bowiem oddziały
bardzo były
utrudzone zawziętą walką z najupartszymi niedobitkami armii Saurona,
których
ostatecznie wszystkich pokonano. Najpóźniej ściągnęli do
obozu ci, którzy
zapędzili się aż w głąb Mordoru, żeby zburzyć fortece w
północnej części
Sauronowego państwa.
W końcu
kwietnia wodzowie dali wreszcie rozkaz odwrotu i statki uniosły ich z
Kair
Andros nurtem Anduiny do Osgiliath; tam popasano dzień jeden, a
następnego
wieczora cała armia wraz ze świtą królewską dotarła na
zielone pola Pelennoru i
ujrzała znów białe wieże pod szczytem wyniosłej Mindolluiny,
gród Gondoru,
ostatnią placówkę ludzi z Westernesse, która po
przejściu przez noc i ogień
doczekała świtu nowych dni.
Pośród pól
rozbito namioty, by spędzić noc pod nimi; nazajutrz bowiem był pierwszy
dzień
maja i wraz ze wschodem słońca król miał przekroczyć bramę
swojej stolicy.
Rozdział
5
Namiestnik
i król
W |
mieście
panowało
zwątpienie i trwoga. Piękna pogoda i jasne słońce zdawały się ludziom
drwiną z
ich losu w owych dniach, gdy nadziei nie mieli wiele, oczekując lada
godzina
wieści o klęsce. Władca ich umarł, ciało jego spłonęło; w sali na Wieży
spoczywały śmiertelne szczątki króla Rohanu, a nowy
król, który zjawił im się
nocą, odszedł znów na wojnę z potęgą tak straszną i złą, że
daremne zdawały się
przeciw niej wysiłki najmężniejszych nawet rycerzy. Wieści nie
nadchodziły.
Odkąd wojska Gondoru opuściły Dolinę Morgul i ruszyły dalej na
północ w cień
gór, nie przybył do grodu żaden goniec i nie dotarła żadna
pogłoska o losach
wojny toczącej się w dalekim kraju.
W dwa
dni po wyruszeniu armii księżniczka Eowina kazała przynieść sobie szaty
i nie
słuchając perswazji pielęgnujących ją kobiet wstała z łóżka;
ubrana, z ręką na
temblaku z płótna, udała się do Głównego Opiekuna
mającego nadzór nad Domami
Uzdrowień.
- Dręczy mnie
wielki niepokój - oznajmiła mu - i nie
mogę dłużej leżeć bezczynnie.
- Nie jesteś
zdrowa, księżniczko - odparł. - Polecono mi
otoczyć cię szczególną opieką. Nie powinnaś wstawać przez
tydzień jeszcze, tak
mi nakazano. Proszę cię, wróć do łóżka.
- Jestem już
zdrowa - powiedziała. - Przynajmniej na
ciele, z wyjątkiem lewej ręki, w której jednak też czuję
dużą poprawę. Ale
rozchoruję się na nowo, jeśli nie będę mogła w niczym przyczynić się do
naszej
sprawy. Czy nie ma wieści z pola? Kobiety nic nie umieją mi o tym
powiedzieć.
- Wieści nie ma -
odparł Opiekun - prócz tej, że wojska
weszły w Dolinę Morgul. Podobno dowodzi nimi nowy wódz
przybyły z północy.
Dostojny mąż i uzdrowiciel; to właśnie najbardziej mnie dziwi, że ręka,
która
uzdrawia, umie też władać orężem. Tego w Gondorze za naszych
czasów się nie
spotyka, choć dawniej tak bywało, jeśli wierzyć starym legendom. Od
wielu lat
my, uzdrowiciele, zajmowaliśmy się tylko gojeniem ran, zadawanych przez
tych,
którzy mieczem wojują. Co prawda i bez tego mielibyśmy dość
roboty. Wiele jest
na świecie chorób i nieszczęść nawet bez wojny,
która je mnoży.
- Wystarczy
niekiedy, żeby jeden z przeciwników chciał
wojny - odparła Eowina - a ci, którzy mieczem nie wojują,
też często od miecza
giną. czy zgodziłbyś się, aby Gondorczycy tylko zioła zbierali, gdy
Władca
Ciemności gromadzi armie? Nie zawsze też uzdrowienie ciała jest
szczęściem.
Podobnie jak nie zawsze jest nieszczęściem polec w bitwie, choćby w
męce. Gdyby
mi zostawiono wybór w tej czarnej godzinie, wolałabym śmierć
w boju.
Opiekun przyjrzał
się jej uważnie. Stała przed nim
wysmukła, z oczyma świecącymi w bladej twarzy, z rękoma splecionymi,
zapatrzona
w okno wychodzące na wschód. Westchnął i pokiwał głową. Po
chwili Eowina
podjęła znowu:
- Czy nie ma dla
mnie żadnego zadania? - spytała. - Kto
rządzi w grodzie?
- Nie wiem
dokładnie - odparł. - Nie zajmuję się takimi
sprawami. Jeźdźcy Rohanu mają swego dowódcę, a Hurin, jak mi
mówiono, rozkazuje
Gondorczykom. Ale prawowitym Namiestnikiem jest Faramir.
- Gdzie mam go
szukać?
- W tym domu,
księżniczko. Odniósł ciężkie rany, ale
wraca już po trosze do zdrowia. Nie wiem jednak...
- Zaprowadźcie
mnie do niego, a będziecie wiedzieli.
F |
aramir
przechadzał się samotnie po ogrodzie wśród Domów
Uzdrowień; słońce grzało i czuł, że nowe życie wstępuje w niego, lecz
ciężko mu
było na sercu i wciąż spoglądał zza murów ku wschodowi. Tak
zastał go Opiekun
przychodząc, by powtórzyć żądanie księżniczki. Zawołany,
Faramir odwrócił się i
ujrzał księżniczkę Rohanu. Widząc ją bladą i ranną, wzruszył się tym
bardziej,
że bystre jego oczy dostrzegły jej niepokój i smutek.
- Panie! - rzekł
Opiekun. - Oto księżniczka Rohanu,
Eowina. Walczyła u boku króla i leczy się u nas z ciężkich
ran. Nie jest jednak
z pobytu w tych domach zadowolona i chce rozmawiać z Namiestnikiem
Gondoru.
- Chciej mnie
dobrze zrozumieć - powiedziała Eowina. -
Nie skarżę się na brak troskliwej opieki. Nigdzie nie mogłoby być
lepiej komuś,
kto pragnie ozdrowienia. Ale ja nie znoszę bezczynności,
próżniactwa,
zamknięcia w klatce. Szukałam śmierci na polu bitwy. Nie znalazłam jej,
a wojna
jeszcze trwa.
Na znak dany
przez Faramira Opiekun skłonił się i
oddalił.
- Co chcesz, abym
dla ciebie uczynił? - spytał Faramir.
- Ja też jestem więźniem lekarzy. - Patrzył na nią, a że miał serce
wrażliwe,
piękność i smutek księżniczki raniły je boleśnie. Wychowana
pośród wojowników,
Eowina wiedziała, że ma przed sobą rycerza, którego żaden z
jeźdźców Rohanu nie
przewyższyłby męstwem w bitwie, a mimo to w jego poważnym spojrzeniu
dostrzegła
tkliwość. - Czego żądasz ode mnie? - spytał raz jeszcze. - Wszystko, co
w mojej
mocy, zrobię dla ciebie.
- Rozkaż
Opiekunowi tego domu, żeby mnie stąd wypuścił -
odparła, ale chociaż słowa jej były dumne, serce już się zawahało i po
raz
pierwszy Eowina zwątpiła o sobie. Zrozumiała, że temu rycerzowi, tak
poważnemu
i łagodnemu zarazem, może się to wydać po prostu kaprysem, zachcianką
dziecka,
które nie ma dość hartu, żeby wytrwać w nudnym obowiązku do
końca.
- Ja sam jestem
pod władzą Opiekuna - rzekł Faramir. -
Nie objąłem też jeszcze rządów w grodzie. Ale nawet gdybym
je sprawował,
słuchałbym rad lekarza i w sprawach, na których on zna się
lepiej, nie
sprzeciwiałbym się jego woli, chyba w ostatecznej potrzebie.
- Ale ja nie
pragnę uzdrowienia - powiedziała Eowina. -
Chcę wziąć udział w wojnie, jak mój brat Eomer, a raczej jak
król Theoden, bo
on poległ, zyskując sławę i spokój zarazem.
- Za
późno, księżniczko, nie dogoniłabyś już naszych
wojsk, choćby ci sił na tę wyprawę starczyło - odparł Faramir. - Śmierć
w boju
może jednak spotkać nas również tutaj, czy pragniemy jej,
czy też nie. Będziesz
umiała lepiej stawić jej czoło, jeśli teraz, póki czas
jeszcze, posłuchasz rady
lekarza. Oboje musimy cierpliwie znieść godziny oczekiwania.
Nic na to nie
odpowiedziała, lecz kiedy na nią spojrzał,
wydało mu się, że wyraz jej oczu zmiękł nieco, jakby srogie lody tajały
pod
pierwszym nikłym powiewem przedwiośnia. Łza błysnęła w jej oku i
spłynęła po
policzku lśniąc jak kropla rosy. Dumna głowa pochyliła się lekko. Potem
spokojnie, bardziej do siebie niż do niego, powiedziała:
- Lekarze
chcieliby mnie jeszcze przez cały tydzień
trzymać w łóżku. A z mego pokoju okna wychodzą na inną
stronę, nie ma wschód.
Głos jej
zabrzmiał teraz dziewczęco i smutno.
Faramir
uśmiechnął się, chociaż serca w nim topniało z
litości.
- Okno nie
wychodzi na wschód? Znajdzie się na to rada.
- rzekł. - W tej sprawie mogę wydać rozkaz Opiekunowi. Jeśli zgodzisz
się,
księżniczko, pozostać w tym domu pod naszą opieką i odpoczywać tutaj,
będziesz
mogła do woli przechadzać się w słońcu po tym ogrodzie i spoglądać ku
wschodowi, gdzie wszystkie twoje nadzieje odbiegły. W ogrodzie zaś
spotkasz
zawsze mnie, bo ja też przechadzam się tutaj chętnie i spoglądam na
wschód.
Osłodzisz mi troskę, jeśli zechcesz ze mną pogawędzić i znosić moje
towarzystwo.
Podniosła czoło i
znów spojrzała mu w oczy; lekki rumieniec
zabarwił jej policzki.
- Jakże mogłabym
osłodzić twoje troski? - powiedziała. -
Nie pragnę zresztą rozmów z żyjącymi.
- Czy chcesz,
abym ci odpowiedział szczerze,
księżniczko?
- Tak.
- A więc powiem
ci, Eowino, że jesteś piękna. W dolinach
pośród naszych gór rosną prześliczne jasne
kwiaty, a piękniejsze od nich są
nasze dziewczęta. Ale żaden kwiat i żadna dziewczyna, które
dotąd zaznałem,
równać się nie mogą z księżniczką, którą teraz
spotkałem w Gondorze, uroczą i
smutną. Kto wie, może zaledwie kilka dni nam zostało, może
wkrótce Ciemności
ogarną nasz świat; gdy się to stanie, mam nadzieję, że mężnie spojrzę w
twarz
klęsce; byłoby mi jednak lżej na sercu, gdybym mógł
napatrzeć się tobie, dopóki
jeszcze słońce świeci. Oboje nas musnął swym skrzydłem straszny Cień i
ta sama
ręka zawróciła nas na drogę życia.
- Niestety, mnie
Cień nie opuścił dotychczas - odparła.
- Ode mnie nie oczekuj uzdrowienia. Przywykłam do miecza i tarczy, rękę
mam
twardą. Ale dziękuję ci, że nie będę musiała leżeć zamknięta w czterech
ścianach. Z łaski Namiestnika będę przechadzała się po ogrodzie.
Złożyła mu dworny
ukłon i odeszła ku domowi. Faramir
długo potem samotnie błądził po ogrodzie, ale wzrok jego częściej
zwracał się
na okna domu niż na wschodnie mury.
P |
o powrocie do
własnej komnaty wezwał Opiekuna i kazał mu
opowiedzieć wszystko, co wiedział o księżniczce Rohanu.
- Nie wątpię -
rzekł Opiekun na zakończenie - że więcej
o niej może powiedzieć niziołek, który tu również
przebywa, brał bowiem udział
w wyprawie króla Theodena i do końca bitwy nie odstępował
podobno księżniczki.
Musiał
więc Merry stawić się u Faramira. Na rozmowie zszedł im czas do
wieczora; młody
Namiestnik wiele się dowiedział, więcej nawet, niż Merry umiał w
słowach
wyrazić, i lepiej zrozumiał smutek i niepokój Eowiny.
Wieczorem we dwóch z
Meriadokiem przechadzali się znów po ogrodzie, lecz Eowina
nie przyłączyła się
do nich.
Nazajutrz
jednak, gdy Faramir wyszedł przed dom, zobaczył ją na murach; biała jej
suknia
jaśniała w słońcu. Zawołał ją po imieniu i Eowina zeszła do ogrodu;
przechadzali się po trawie, odpoczywali w cieniu drzew, trochę milcząc,
a
trochę rozmawiając. odtąd spędzali w ten sposób dzień po
dniu. Opiekun patrzał
na nich z okna z zadowoleniem, ciszyło bowiem lekarza, że choć lęk i
troska przytłaczały
wówczas wszystkie ludzkie serca, tych dwoje, powierzonych
jego pieczy, z każdym
dniem nabierało wyraźnie więcej sił i otuchy.
Minęło
już pięć dni od pierwszego spotkania księżniczki z Faramirem. Stali
właśnie na
murach grodu wyglądając na świat. Wieści nadal nie było żadnych, ludzie
w
mieście posępnieli coraz bardziej. Pogoda także się popsuła. Było
zimno. W nocy
zerwał się wiatr z północy, a w ciągu dnia wzmagał się
stale; kraj wkoło był
szary i posępny.
Faramir
i Eowina mieli na sobie ciepłe ubrania i grube płaszcze; księżniczka
narzuciła
na ramiona suty płaszcz, szafirowy jak niebo w noc letnią, z gwiazdami
wyhaftowanymi srebrem na rąbku szyi. Faramirowi wydała się piękna i
majestatyczna w tych szatach. Specjalnie dla niej sprowadził do Domu
Uzdrowień
ten płaszcz i sam go narzucił na jej ramiona; płaszcz ten utkano
niegdyś dla
jego matki, Finduilasy z Amrothu, zmarłej przedwcześnie; był więc dla
Namiestnika pamiątką po szczęściu dzieciństwa i pierwszym w jego życiu
smutku i
zdawał mu się strojem najstosowniejszym dla uroczej i smutnej
księżniczki.
Lecz
mimo gwiaździstego płaszcza Eowina zadrżała patrząc ponad szarymi
polami pod
wiatr ku północy, gdzie nad widnokręgiem niebo jaśniało
czyste i surowe.
- Co tam widzisz,
Eowino? - spytał Faramir.
- Tam, na wprost,
jest Czarna Brama, prawda? -
odpowiedziała. - Już pewnie do niej dotarł. Tydzień upłynął, odkąd
wyruszył.
- Tydzień -
potwierdził Faramir. - Nie myśl o mnie źle,
jeśli ci powiem, że ten tydzień przyniósł mi zarazem radość
i ból, jakich dotychczas
nie znałem. Radość, że cię widzę; ból - ponieważ lęk i
zwątpienie tych dni
zaciążyły mi na sercu tym dotkliwiej. Eowino, nie chciałbym, żeby świat
się
skończył, nie chciałbym tak prędko utracić tego, co dopiero teraz
znalazłem.
- Utracić, co
znalezłeś? - spytała. Spojrzała mu w oczy
poważnie i łagodnie. - Nie wiem, co mógłbyś w tych dniach
znaleźć i co obawiasz
się stracić. Nie, nie mówmy o tym, przyjacielu. Nie
mówmy o niczym! Stoję na
jakiejś okropnej krawędzi, ciemności nieprzeniknione wypełniają otchłań
u moich
stóp, i nie wiem, czy za mną jest jakieś światło. Nie mogę
się jeszcze
odwrócić. czekam na dopełnienie się losu.
- Wszyscy na to
czekamy - rzekł Faramir. Nie rozmawiali
już więcej; wydało im się, gdy tak stali na murach, że wiatr ustał,
dzień
zmierzchł, słońce zbladło, a wszystkie głosy w grodzie i na polach
dokoła
ścichły. Nie słyszeli ani szumu wiatru, ani szelestu liści, ani
głosów
ludzkich, ani świergotu ptaków, nawet bicia własnych serc.
Czas się zatrzymał.
Ręce
ich się spotkały i objęły, ale oni jakby o tym nie wiedzieli. Zastygli
w
oczekiwaniu, sami nie rozumiejąc, na co czekają. W pewnej chwili wydało
im się,
że nad łańcuchem odległych gór wzbiła się inna
góra, olbrzymia góra ciemności,
wzbierająca niby fala, która gotuje się zalać świat,
roziskrzona od błyskawic.
Potem drżenie przebiegło ziemię, aż wzdrygnęły się mury grodu. Jak
gdyby kraj
cały dokoła westchnął, im zaś serca znów zabiły żywiej.
- To przypomina
mi Numenor - rzekł Faramir i ze
zdziwieniem usłyszał własny głos wypowiadający te słowa.
- Numenor? -
spytała Eowina.
- Tak, zaginiony
kraj Westernesse i wielką czarną falę,
która podniosła się nad zielone pola i ponad
góry, wszystko zatapiając
nieuchronnie w Ciemnościach. Często śnię o tym.
- A więc myślisz,
że zbliżają się Ciemności? Nieuchronne
Ciemności? - I mówiąc to przytuliła się bliżej do niego.
- Nie - odparł
Faramir patrząc jej w oczy. - To tylko
obraz, który się zjawił w mojej wyobraźni. Nie wiem, co się
dzieje. Trzeźwy
rozum mówi mi, że stało się coś bardzo złego i że doszliśmy
do kresu naszych
dni. Ale serce temu zaprzecza, czuję się lekki, ogarnia mnie radość i
nadzieja,
których rozum nie może zwyciężyć. Eowino, biała księżniczko
Rohanu, w tej
chwili nie wierzę, by Ciemności mogły zatryumfować.
I schylając się
ucałował jej czoło.
Stali
na murach grodu i znów wiatr dmuchnął potężnie, a krucze i
złote włosy rozwiane
podmuchem splątały się z sobą w powietrzu. Cień zniknął, słońce
wyjrzało na
niebo, jasne światło zalało świat; wody Anduiny zalśniły srebrem, we
wszystkich
domach ludzie zaczęli śpiewać z radości, która z
nieodgadnionych źródeł
spłynęła do ich serc.
Ledwie
słońce minęło zenit, gdy od wschodu nadleciał olbrzymi orzeł niosąc od
wodzów
armii Gondoru wieści ponad wszelkie spodziewanie pomyślne.
Śpiewajcie,
ludzie
z Wieży Anora,
Bo już skruszona
moc Saurona
I w proch upadła
Czarna Wieża.
Śpiewajcie,
ludzie ze Strażnicy,
Bo niedaremna
wasza straż,
Pękła żelazna
Czarna Brama,
Przekroczył ją
zwycięski król.
Śpiewajcie,
wolnych krajów dzieci
Bo
wkrótce wróci
do was król
I będzie
mieszkał w swej stolicy
Odtąd na zawsze
już,
Drzewo, co
zwiędło, znów rozkwitnie,
Królewską
ręką
zasadzone,
A gród
szczęśliwe pozna dni.
Śpiewajcie
wszyscy radość waszą!
Śpiew rozbrzmiał
na wszystkich ulicach grodu.
N |
astały potem dni
złote, wiosna połączyła się z latem i
umaiła pola Gondoru. Gońcy na ścigłych koniach przybyli z Kair Andros z
nowinami, miasto zakipiało od przygotowań na przyjęcie
króla. Meriadoka
wyprawiono z wozami pełnymi prowiantu do Kair Andros, skąd statki miały
je powieźć
do Osgiliath. Faramir został w Minas Tirith, bo, już uzdrowiony
zupełnie, objął
urząd Namiestnika, jakkolwiek na krótki czas, żeby w
porządku przekazać
powiernictwo prawemu władcy.
Została
też Eowina, mimo że brat wzywał ją na pola Kormallen. Jej decyzja
zdziwiła
Faramira. Zajęty doniosłymi obowiązkami, rzadko ją w tych dniach
widywał;
księżniczka przebywała nadal w Domach Uzdrowień, samotnie przechadzając
się po
ogrodzie, i znów przybladła. W całym mieście ona jedna
zdawała się cierpiąca i
smutna.
Kiedy
ją Faramir odwiedził, wyszli raz jeszcze we dwoje na mury.
- Eowino,
dlaczego zostałaś tutaj i nie pospieszyłaś na
radosne uroczystości do obozu za Kair Andros, gdzie oczekuje cię brat?
-
spytał.
- Czy nie wiesz,
dlaczego? - odparła.
- Mogą być dwie
przyczyny, nie wiem, która jest
prawdziwa.
- Nie chcę się
bawić w zagadki, Faramirze. Mów jaśniej.
- Skoro każesz,
księżniczko, powiem, co myślę. Nie
pospieszyłaś na pola Kormallen, bo tylko brat cię wezwał, a widok
tryumfującego
Aragorna, spadkobiercy Elendila, nie sprawiłby ci radości. Albo
dlatego, że ja
tam nie jadę, a pragniesz być bliżej mnie. A może dla obu tych
powodów naraz i
sama nie wiesz, który jest dla ciebie ważniejszy. Czy nie
kochasz mnie, czy nie
chcesz mnie pokochać, Eowino?
- Chciałam być
kochana przez kogoś innego - odparła. -
Ale od nikogo nie pragnę litości.
- Wiem. Chciałaś
zdobyć miłość króla Aragorna. Ponieważ
był wspaniały i potężny, a ty pragnęłaś sławy i chwały, i wyniesienia
ponad
wszelkie nędzne, pełzające po ziemi i nikczemne robactwo. Olśniewał
cię, jak
wielki wódz młodego żołnierza. Jest bowiem naprawdę władcą
wśród ludzi,
największym dziś na ziemi. Ale gdy ofiarował ci tylko wyrozumiałość i
współczucie, odtrąciłaś to wszystko i nie pragnęłaś już
niczego prócz
chwalebnej śmierci w boju. Spójrz na mnie, Eowino!
Patrzała mu w
oczy długo i bez drżenia. Faramir podjął
znowu:
- Nie pogardzaj
litością, gdy płynie ze szlachetnego
serca, Eowino! Ale ja nie litość ci ofiarowuję. Jesteś księżniczką
wielkiego
rodu i męstwa, zdobyłaś sławę, której świat nie zapomni.
Jesteś też piękna
ponad wszelki wyraz najpiękniejszego języka elfów. Kocham
cię. W pierwszej
chwili litowałem się nad twoim smutkiem. Teraz jednak kochałbym cię,
nawet
gdybyś była wolna od smutku, trwogi i tęsknoty, nawet gdybyś jaśniała
szczęściem na tronie Gondoru. Czy nie pokochasz mnie, Eowino?
Nagle serce jej
odmieniło się, a może tylko w tym
momencie zrozumiała, że odmieniło się już przedtem. W nim także zima
ustąpiła
wiośnie.
- Stoję na murach
Minas Anor, Wieży Słońca - powiedziała.
- Cień zniknął. Nie będę już dziewiczym rycerzem, nie ruszę w pole z
jeźdźcami
Rohanu, nie znajdę szczęścia w bojowych pieśniach. Będę uzdrowicielką,
pokocham
wszystko, co rośnie i co nie jest jałowe. - Spojrzała znów w
oczy Faramira. -
Nie pragnę już być królową.
Faramir roześmiał
się wesoło.
- To dobrze! Bo
ja nie jestem królem. Ale będę mężem
Białej Księżniczki Rohanu, jeśli się na to zgodzi. Pojedziemy za Rzekę,
w
szczęśliwej przyszłości zamieszkamy w Ithilien i tam, na tej pięknej
ziemi, założymy
ogród. Wszystko będzie rosło i radowało się z przybycia
Białej Księżniczki.
- A więc muszę
porzucić własny lud, Gondorczyku? -
spytała. - Chcesz, żeby twoje dumne plemię mówiło o tobie:
„Oto nasz wódz
zaślubił dziką księżniczkę z północy. Czy nie
mógł znaleźć sobie żony wśród
Numenorejczyków?”
- Tak, tego chcę!
- odparł Faramir biorąc ją w ramiona.
Całował ją pod słonecznym niebem, nie dbając o to, że wielu ludzi może
ich
zobaczyć, stojących na wysokim murze. rzeczywiście widziało ich wielu i
wtedy, i
później, gdy promieniując radością szli trzymając się za
ręce ku Domom
Uzdrowień.
- Księżniczka
Rohanu jest już uzdrowiona - oznajmił
Faramir Opiekunowi.
- A więc zwalniam
ją spod mojej pieczy i żegnając życzę,
aby nigdy więcej nie cierpiała ran ani choroby. Powierzam ją opiece
Namiestnika
Gondoru aż do powrotu jej brata - odparł Opiekun.
- Teraz, kiedy
wolno mi odejść, wolałabym zostać. ten
dom bowiem stał mi się od wszystkich innych milszy - powiedziała
Eowina.
Została w Domu Uzdrowień aż do przyjazdu króla.
W |
szystko już było
gotowe, a wieść rozeszła się szeroko po
kraju, od Min-Rimmon aż po Pinnath Gelin i po dalekie wybrzeża morskie;
kto
żyw, spieszył do grodu i zebrała się moc ludzi. Miasto znów
zaroiło się od
kobiet i ślicznych dzieci, które wracały do domów
z naręczami kwiatów; z Dol
Amrothu ściągnęli harfiarze, pierwsi mistrzowie muzyki w Gondorze; byli
też
inni muzykanci, z wiolami, fletami i rogami ze srebra, a także śpiewacy
z dolin
Lebennin obdarzeni najpiękniejszym głosem.
Nadszedł
wreszcie wieczór, gdy już z murów ujrzano rozbity
na polach obóz; światła w
domach nie pogasły przez noc całą, bo wszyscy czuwali w oczekiwaniu
świtu.
Słońce wstało jasne nad górami od wschodu, gdzie już nie
zalegały cienie.
Uderzono w dzwony, rozwinięte sztandary załopotały na wietrze, a nad
Białą
Wieżą po raz ostatni ukazała się biała chorągiew
Namiestników bez godeł i haseł
iskrząc się srebrzyście niby śnieg w słonecznym blasku. Wodzowie wiedli
swą
armię ku miastu, a lud patrzał, jak zbliżają się szereg za szeregiem,
lśniący w
promieniach świtu i migocący jak srebro. Podeszli pod Bramę i
zatrzymali się w
odległości kilkudziesięciu kroków od murów. Ale
Bramy nie odbudowano jeszcze po
bitwie, tylko wejście zagrodzono w poprzek barierą i postawiono po obu
jej
stronach gwardzistów w srebrno-czarnych barwach, z
obnażonymi długimi mieczami.
Za barierą czekał Faramir, Namiestnik Gondoru, Hurin, Strażnik Kluczy,
Eowina,
księżniczka Rohanu, Elfhelm, marszałek, i grono rycerzy Marchii. Dalej
zaś
cisnął się zewsząd tłum strojny, różnokolorowy, niosąc
wieńce i girlandy
kwiatów.
Utworzyła
się wiec pod murami Minas Tirith wolna przestrzeń otoczona w krąg przez
rycerstwo i żołnierzy Gondoru oraz Rohanu, przez lud miejski i
przybyszów z
całego kraju. Cisza zaległa w tłumie, gdy z szeregów
wystąpili Dunedainowie, w
strojach szarych ze srebrem, a na ich czele Aragorn. Ubrany był w
czarną
kolczugę, ze srebrnym pasem, i długi, śnieżnobiały płaszcz, spięty pod
szyją
dużym zielonym kamieniem, który skrzył się z daleka. Głowę
miał odsłoniętą.
Towarzyszyli mu Eomer z Rohanu, książę Imrahil, Gandalf, cały w bieli,
oraz
cztery drobne postacie, których widok wielu zadziwił.
- Nie,
krewniaczko, to nie chłopcy - tłumaczyła Joreth
stojącej obok niej kobiecie z Imloth Melui. - To Perianie z dalekiego
kraju
niziołków; podobno są książętami wielkiej sławy
wśród swoich. Dobrze wiem, bo
jednego z nich pielęgnowałam w Domach Uzdrowień. Mali są, lecz dzielni.
Nie
uwierzysz, ale jeden z nich zapuścił się sam, z giermkiem tylko, do
Kraju
Ciemności i pobił Czarnego Władcę, i podpalił Czarną Wieżę. tak
przynajmniej
opowiadają w naszym mieście. To ten, który idzie teraz razem
z Kamieniem Elfów.
Są, jak słyszałam, w serdecznej przyjaźni. Wspaniały jest nasz
król, niezbyt
może uprzejmy, za to ręce ma złote; wszyscy to mówią. A jego
ręce uzdrawiają.
"Ręce króla mają moc uzdrawiania" - powiedziałam im. W ten
sposób
wszystko się wykryło. A Mithrandir rzekł na to: "Joreth, ludzie długo
będą
pamiętali twoje słowa". No i...
Joreth
nie mogła dłużej pouczać swojej krewniaczki, bo w tym momencie zagrała
trąbka i
zapadła wielka cisza. Z bramy wyszedł Faramir, mając u boku jedynie
Strażnika
Kluczy Hurina; za nimi szli czterej mężowie w wysokich hełmach i
zbrojach
niosąc dużą szkatułę z czarnego drzewa lebethron, okutą srebrem.
Faramir
i Aragorn spotkali się pośrodku wolnej przestrzeni. Faramir
przyklęknąwszy
rzekł:
- Ostatni
Namiestnik Gondoru prosi, byś mu zezwolił zdać
namiestnictwo!
I podał
królowi białą różdżkę, lecz Aragorn
zwrócił mu
ją natychmiast.
- Zadanie twoje
nie jest jeszcze skończone – powiedział.
– Będziesz nadal piastował tę godność, ty, a po tobie twoi
potomkowie, dopóki
mój ród nie wygaśnie. A teraz wypełnij swoją
powinność.
Faramir wstał i
donośnym głosem zawołał:
- Ludu Gondoru,
słuchaj, co mówi Namiestnik królestwa!
Nareszcie przybył prawy król, by upomnieć się o swoje
dziedzictwo. Oto Aragorn,
syn Arathorna, pierwszy wśród Dunedainów z
Arnoru, wódz armii Zachodu, rycerz z
Gwiazdą Północy, który włada mieczem na nowo
przekutym, zwycięski w boju,
uzdrowiciel, Kamień Elfów, Elessar z rodu Valandila, syna
Isildura z Numenoru.
Czy chcecie go na swego króla? Czy chcecie, aby wkroczył do
grodu i po wsze
czasy osiadł na swej stolicy?
Całe wojsko i lud
cały jednym głosem wykrzyknęli; „Tak!”
Joreth zaś wyjaśniła krewniaczce:
- Taka ceremonia
jest u nas w stolicy w zwyczaju, ale
jak ci już mówiłam, Kamień Elfów już raz wszedł
do grodu i powiedział do
mnie...
Ale
znów była zmuszona przerwać, ponieważ zabrał głos
Faramir:
- Ludu Gondoru!
Uczeni nasi powiadają, że wedle starego
obyczaju król powinien otrzymać koronę od ojca, przed jego
zgonem; gdyby zaś to
było niemożliwe, sam ma ją wziąć z rąk ojca spoczywającego w grobie.
Dziś
wszakże władzą Namiestnika zarządziłem inaczej. Przynoszę z Rath Dinen
koronę
Earnura, ostatniego króla, który panował przed
wiekiem, za praojców naszych.
Wystąpili czterej
gwardziści, Faramir otworzył szkatułę
i wyjął z niej starożytną koronę. Kształtem podobna do hełmu
gwardzistów Wieży,
była jednak jeszcze wyższa i biała, umieszczone zaś na niej po obu
bokach
srebrne i wysadzane perłami skrzydła przypominały skrzydła morskiej
mewy,
ptaka, który był godłem królów
przybyłych ongi zza Morza. Siedem diamentów
zdobiło opaskę na czole, jeden zaś, ze wszystkich najwspanialszy,
błyszczał jak
płomień u szczytu hełmu.
Aragorn
wziął z rąk Faramira koronę i podniósłszy ją w
górę rzekł:
- Et Earello
Endorenna utulien. Sinome maruvan ar
Hildinyar tenn’ Ambar-metta!
Były to słowa,
które Elendil wymówił, gdy na skrzydłach
wiatru przybył na to wybrzeże: „Zza wielkiego Morza przybyłem
do Śródziemia. Tu
pozostanę i tu żyć będą potomkowie moi aż do końca świata”.
Ku zdumieniu
obecnych Aragorn nie włożył korony na
głowę, lecz oddał ją znów Faramirowi mówiąc:
- Dziedzictwo swe
odzyskałem dzięki trudom i męstwu
wielu przyjaciół. Na znak wdzięczności życzę sobie, żeby
koronę przyniósł mi
powiernik Pierścienia, a Mithrandir, jeśli się zgodzi, niech włoży ją
na moją
głowę. On bowiem był duszą wszystkiego, co przedsięwzięliśmy, i on to
odniósł
zwycięstwo, które dziś święcimy.
Frodo wziął od
Faramira koronę i podał ją Gandalfowi.
Aragorn ukląkł, a Gandalf włożył mu na skronie białą koronę
mówiąc:
- Oto nastały dni
króla, oby upływały w szczęściu,
dopóki trwać będą trony Valarów.
Lecz kiedy
Aragorn wstał, wszyscy patrząc na niego
umilkli, bo wydało im się, że go widzą po raz pierwszy. Wysmukły jak
dawni
zamorscy królowie, górował nad całą świtą; zdawał
się dostojny wiekiem, a
zarazem w kwiecie lat męskich, mądrość wypisana była na jego czole,
ręce miał
silne i obdarzone władzą uzdrawiania, od całej zaś postaci bił jasny
blask.
- Oto nasz
król – rzekł wreszcie Faramir.
Wszystkie trąby
naraz zagrały fanfarę, król Elessar
zbliżył się do bariery, którą Strażnik Kluczy Hurin usunął
przed nim. Wśród
muzyki harf, wioli i fletów, wśród
chóru czystych głosów król przeszedł
ukwieconymi ulicami aż do Wieży i wkroczył do jej wnętrza. Na szczycie
pojawił
się rozwiany sztandar z białym drzewem i siedmiu gwiazdami i rozpoczęło
się
panowanie Elessara, opiewane w tysiącu pieśni.
Gród
wówczas stał się piękniejszy niż kiedykolwiek w swej
historii, piękniejszy
nawet niż za czasów pierwszej świetności. Pojawiły się w nim
drzewa i fontanny,
bramy wykute z mithrilu i stali, ulice wybrukowane białym marmurem;
plemiona z
gór pracowały nad upiększeniem stolicy, a plemiona z
lasów odwiedzały ją
chętnie. Wszystkie szkody naprawiono i wynagrodzono, domy zapełniły się
szczęśliwymi ludźmi i rozbrzmiewały śmiechem dzieci, ani jedno okno nie
pozostało ślepe, ani jeden dziedziniec nie świecił pustkami. A gdy
skończyła
się Trzecia Era świata, pamięć o chwale tych lat przeszła w wiek
następny.
K |
ról po
koronacji przez kilka dni rozsądzał sprawy i
ogłaszał wyroki siedząc na swym tronie w Wielkiej Sali Białej Wieży.
Przyjmował
też poselstwa od wielu krajów i ludów, ze wschodu
i południa, z pogranicza
Mrocznej Puszczy i z Dunlandu na zachodzie. Wybaczył Easterlingom,
którzy zdali
się na jego łaskę; odesłał ich wolnych do ojczyzny, zawierając
pokój również z
południowcami z Haradu. Wyzwolił niewolników Mordoru i dał
im na własność kraj
leżący wokół jeziora Nurnen. Przyprowadzono też do
króla dzielnych żołnierzy,
by z jego rąk otrzymali nagrodę i pochwałę za męstwo. Na ostatku zaś
dowódca
gwardii przywiódł na sąd Beregonda.
- Beregondzie! -
rzekł król. - Tyś mieczem swoim rozlał
krew w miejscu uświęconym, gdzie nie wolno dobywać oręża. Opuściłeś też
posterunek bez pozwolenia Namiestnika lub swego dowódcy.
Stare prawa za takie
przewiny żądają kary śmierci. Muszę więc wydać na ciebie wyrok.
Słuchaj!
Wszystkie kary odpuszczam ci za męstwo w boju, a także dlatego, żeś to
wszystko
czynił z miłości do Faramira. Jednakże musisz opuścić szeregi gwardii i
gród
Minas Tirith.
Krew uciekła
Beregondowi z twarzy, z sercem ściśniętym
bólem zwiesił głowę. Lecz król mówił
dalej:
- Tak być musi,
ponieważ odtąd będziesz należał do
Białej Kompanii, do gwardii przybocznej Faramira, księcia Ithilien;
będziesz
dowódcą tej gwardii i zamieszkasz w Emyn Arnen, w sławie i
spokoju. Służyć
będziesz Faramirowi, dla niego bowiem, żeby go wyrwać śmierci, wszystko
postawiłeś na jedną kartę.
Wtedy Beregond
rozumiejąc nareszcie, jak sprawiedliwie i
łaskawie król go osądził, ukląkł, ucałował
królewską rękę i odszedł z radością
w sercu. Aragorn dał Faramirowi krainę Ithilien jako udzielne księstwo
prosząc,
by osiedlił się wśród gór Emyn Arnen, w zasięgu
spojrzenia z Wieży.
- Minas Ithil w
Dolinie Morgul będzie zburzone
doszczętnie - rzekł - a chociaż z casem kraj ten się oczyści, nikt tam
mieszkać
nie powinien przez długie jeszcze lata.
W końcu Aragorn
wezwał Eomera, uścisnął go i powiedział:
- Między nami nie
potrzeba słów ani nagród, bo jesteśmy
braćmi. W szczęśliwy dzień przybył Eorl z północy! Świat nie
znał
pomyślniejszego sojuszu, niźli sojusz Gondoru z Rohanem, nigdy bowiem
żaden z
tych sprzymierzonych nie zawiódł się i nigdy się nie
zawiedzie na drugim.
Żłożyliśmy Theodena Sławnego w grobowcu pomiędzy królami
Gondoru i tam
zostanie, jeśli taka jest twoja wola. Lecz jeśli pragniesz, aby zwłoki
jego
wróciły do Rohanu, odprowadzimy je tam ze czcią.
- Od chwili gdy
mi się pierwszy raz ukazałeś wstając z
trawy na wzgórzach, pokochałem cię i na pewno nie
zawiedziesz się na moim
sercu. Teraz jednak muszę pospieszyć na czas jakiś do mego
królestwa, gdyż
wiele spraw wymaga naprawy i uporządkowania. Co do poległego
króla, wrócę po
niego, gdy wszystko przygotuję na jego przyjęcie. Tymczasem niech tutaj
śpi w
spokoju.
Eowina rzekła
Faramirowi:
- Ja też muszę
wrócić do ojczyzny i raz jeszcze spojrzeć
na nią, a także pomóc bratu w jego obowiązkach; gdy jednak
ten, którego kochałam
jak ojca, spocznie w rodzinnej ziemi, powrócę do ciebie.
Tak
przeminęły te szczęśliwe dni. Jeźdźcy Rohanu przygotowali się do
podróży i
ruszyli szlakiem północnym; od bram grodu aż w głąb
pól Pelennoru jechali
między szpalerem Gondorczyków, którzy zbiegli
się, by ich pożegnać z
wdzięcznością i czcią. Wszyscy przybysze z dalekich stron wracali z
radością do
swoich domów. W grodzie jednak wrzała robota, do
której wielu ochoczo
przykładało ręki, odbudowując, naprawiając, zacierając blizny wojenne i
wspomnienie
Ciemności.
Hobbici
przebywali nadal w Minas Tirith, wraz z Legolasem i Gimlim, bo
Aragornowi żal
było rozstać się z Drużyną.
- Wszystko ma
swój koniec – rzekł – ale poczekajcie
jeszcze trochę, aż dopełni się cała historia, w której tak
dzielnie braliście
udział. Zbliża się dzień, do którego tęskniłem przez długie
lata, odkąd
wyrosłem z młodzieńca na męża, a gdy nadejdzie, chciałbym mieć
przyjaciół u
swego boku.
Nie wyjaśnił im
wszakże, o jaki dniu mówi.
Członkowie
Drużyny Pierścienia mieszkali wówczas w pięknym domu razem z
Gandalfem,
swobodnie przechadzając się po grodzie.
- Czy nie wiesz,
jaki to dzień Aragorn miał na myśli? –
spytał Frodo Czarodzieja. – Dobrze nam tu i nie rwę się do
wyjazdu, lecz czas
upływa, Bilbo czeka, a mój dom jest w Shire.
- Jeśli o Bilba
ci chodzi – odparł Gandalf – to on
również na ten dzień czeka i wie, co was tutaj zatrzymuje.
Czas rzeczywiście
płynie, lecz mamy dopiero maj, jeszcze daleko do pełni lata. Wprawdzie
wydaje
się nam, że wszystko bardzo się zmieniło, jak gdyby zamknął się stary
wiek
świata, ale dla drzew i trawy nie minął jeszcze rok, odkąd wyruszyłeś z
domu.
- Pippinie!
– rzekł Frodo. – Mówiłeś, że Gandalf
jest
mniej skryty niż dawniej. Widocznie był zrazu zbyt zmęczony po trudach
kampanii. Teraz wraca do siebie.
- Wiele
osób lubi z góry wiedzieć, co znajdzie się na
stole – odparł Gandalf – lecz ci, którzy
pracowali nad przygotowaniem uczty,
lubią zachować do końca swój sekret, bo niespodzianka budzi
tym głośniejsze
pochwały. Zresztą Aragorn także czeka na znak.
Pewnego
wieczora Gandalf zniknął i przyjaciele głowili się, co to może znaczyć.
A
Gandalf wyprowadził tymczasem Aragorna za miasto, do południowych
podnóży
Mindolluiny, i odnaleźli tam we dwóch ścieżkę, zbudowaną
przed wiekami, po
której dziś nikt prawie nie śmiał chodzić. Wiodła bowiem ku
wyżynom, gdzie
tylko królowie mieli prawo przebywać. Pięli się stromo pod
górę, aż stanęli na
wysokiej hali pod ośnieżonym szczytem, skąd otwierał się widok na
przepaść po
drugiej stronie Mindolluiny. Świtało już, widzieli więc pola
rozpostarte w dole
i tuż u swoich stóp miasto, wieże sterczące niby białe
pióra w słońcu, całą
dolinę Anduiny kwitnącą jak ogród i na widnokręgu
Góry Mgliste z złotej
mgiełce. W jedną stronę wzrok sięgał szarych wzgórz Emyn
Muil, a wodogrzmoty
Rauros błyszczały niby gwiazdy w oddali; patrząc w drugą stronę
dostrzegali
Wielką Rzekę niby wstążkę wijącą się aż po Pelargir, a za nią
świetlisty rąbek
pod niebem przypominał o dalekim Morzu.
- Oto twoje
królestwo, zarodek jeszcze większego królestwa
przyszłości – powiedział Gandalf. – Trzecia Era
świata skończyła się, nowa era
się zaczyna. Twoim zadaniem jest pokierować tym początkiem i zachować
to, co na
trwanie zasługuje. Wiele bowiem ocaliliśmy, lecz wiele
również musi teraz
zniknąć. Władza Trzech Pierścieni także się skończyła. Wszystkie kraje,
które
stąd oglądasz, i inne, dalsze jeszcze, będą siedzibami ludzi. Nadchodzi
czas
panowania człowieka. Najstarsze Plemię zwiędnie lub odejdzie.
- Wiem to dobrze,
mój przyjacielu – odparł Aragorn – ale
potrzeba mi wciąż jeszcze twoich rad.
- Niedługo będę
ci mógł nimi służyć – rzekł Gandalf. –
Trzecia Era była moją epoką. Byłem Nieprzyjacielem Saurona, spełniłem
swoje
zadanie. Wkrótce odejdę. Brzemię przejmiesz ty i twoje
plemię.
- Ale ja umrę
– powiedział Aragorn. – Jestem śmiertelnym
człowiekiem, a chociaż mam w żyłach czystą krew Numenoru i pożyją
znacznie
dłużej niż inni ludzie, to nie mam już wiele czasu przed sobą; gdy ci,
którzy
są jeszcze w łonach matek, urodzą się i postarzeją, ja także będę
stary. Jeśli
nie spełni się moje marzenie, kto wtedy będzie rządził Gondorem i tym
wszystkimi ludami, które na nasz gród patrzą jak
na swoją królową? Drzewo na
Placu Wodotrysku jest wciąż jeszcze suche i jałowe. Kiedy otrzymam
znak, że to
się wreszcie zmieni?
-
Odwróć twarz od zielonego świata i spójrz tam,
gdzie
wszystko wydaje się jałowe i zimne – rzekł Gandalf.
Aragorn
odwrócił się i spojrzał na kamieniste zbocze
opadające spod granicy śniegów. Wśród martwoty
jedna jedyna istota była tutaj
żywa. Wspiął się ku niej. Na samym skraju śniegu wyrastało na trzy
stopy w górę
młodziutkie drzewko. Już wypuściło świeże liście, podłużne, kształtne,
ciemne z
wierzchu, a srebrne od spodu; na smukłej koronie rozkwitł bukiecik
kwiatów,
których białe płatki miały blask śniegu w słońcu.
- Ye! Utuvienyes!
– wykrzyknął Aragorn. – Znalazłem! Oto
latorośl najstarszego z drzew! Skąd się tu wzięła? Nie ma chyba jeszcze
siedmiu
lat.
Gandalf podszedł,
przyjrzał się drzewku i rzekł:
- Tak, to
latorośl z rodu Nimloth Pięknej z nasienia
Galathiliona, z owocu Telperiona o wielu imionach, najstarszego z drzew
świata.
Któż zgadnie, skąd się wzięło, gdy nadeszła ta godzina? Ale
to jest miejsce
prastare i uświęcone, zapewne ktoś zasiał tutaj ziarno, zanim zabrakło
królów i
zanim Białe Drzewo zwiędło. Chociaż bowiem owoc jego rzadko, jak
mówią,
dojrzewa, lecz ziarno zachowuje utajone życie przez wiele lat i nigdy
nie można
przewidzieć, kiedy się zbudzi i ożyje. Pamiętaj o tym. Ilekroć owoc
jakiś
dojrzeje, trzeba posiać ziarno, aby ród nie wymarł. To
nasienie przetrwało
ukryte wśród gór, podobnie jak potomkowie
Elendila na pustkowiach północy. Ale
ród Nimloth starszy jest niźli twój,
królu Elessarze!
Aragorn ostrożnie
ujął drzewko ręką i okazało się, że
ledwie trzymało się ziemi, bo dało mu się z niej wyciągnąć lekko i bez
szkody;
król zaniósł je do grodu. Wykopano zwiędłe
drzewo, ale z całym szacunkiem; nie
spalono go, lecz złożono na spoczynek w ciszy Rath Dinen. Aragorn
posadził na
Placu Wodotrysku młode drzewko, które szybko i zdrowo
zaczęło się tu rozrastać,
a w czerwcu okryło się kwiatem.
- Otrzymałem
znak. Mój dzień jest już bliski – rzekł
Aragorn i rozstawił na murze czaty.
W
przeddzień najdłuższego dnia roku przybiegli do grodu gońcy z Amon Din
z
wieścią, że od północy nadciąga orszak elfów i
już zbliża się do murów
Pelennoru.
- Nareszcie!
– powiedział król. – Niech miasto
przygotuje się na powitanie gości.
W wigilię więc
pełni lata, gdy niebo przybrało barwę
szafiru i białe gwiazdy rozbłysły na wschodzie, lecz zachód
złocił się jeszcze
od słońca, gościńcem północnym pod bramę Minas Tirith
nadjechał orszak konny.
Prowadzili go Elrohir i Elladan pod srebrną chorągwią, za nimi jechał
Glorfindel i Erestor, i wszyscy domownicy dworu w Rivendell, a dalej
pani
Galadriela z Kelebornem, władcą Lorien, na białych wierzchowcach, w
otoczeniu
mnóstwa przedstawicieli najpiękniejszego plemienia
elfów, w szarych płaszczach
i z białymi klejnotami we włosach; wreszcie Elrond, szanowany
wśród elfów i
ludzi, z berłem Annuminasu w ręku; a u jego boku na siwym koniu Arwena,
córka
Elronda, Gwiazda Wieczorna swego plemienia. Frodo z zachwytem patrzał n
nią,
gdy się zbliżała jaśniejąca wśród zmierzchu, z gwiazdami nad
czołem, w obłoku
słodkich woni.
- Teraz wreszcie
rozumiem, na cośmy czekali – rzekł do
Gandalfa. – Teraz dopiero kończy się nasza historia. Odtąd
nie tylko dzień
będzie miły, ale noc także piękna i szczęśliwa, wolna od lęku.
Król
przywitał gości, którzy zsiedli z koni. Elrond oddał
Aragornowi berło i
połączył dłoń swej córki z dłonią króla; wszyscy
razem podążyli w górę ku
Białej Wieży pod niebem roziskrzonym od gwiazd. Aragorn,
król Elessar, zaślubił
Arwenę Undomiel w swej stolicy, w najdłuższym dniu lata. Tak zakończyła
się
historia długiego oczekiwania i tęsknoty.
Rozdział
6
Wiele
pożegnań
K |
iedy
minęły dni wesela, a przyjaciele wreszcie zaczęli
myśleć o powrocie do swoich własnych domów, Frodo udał się
do króla, który
odpoczywał przy fontannie pod rozkwitłym bujnie drzewem słuchając
pieśni,
śpiewanej przez królową Arwenę. Aragorn wstał na powitanie
hobbita i rzekł:
-
Wiem, co chcesz mi powiedzieć, Frodo! Pragniesz wracać do domu. Tak,
przyjacielu kochany, każde drzewo najlepiej rośnie w ziemi swoich
przodków;
pamiętaj jednak, że wszystkie kraje królestwa zawsze będą
przed tobą otwarte. A
chociaż twoje plemię dotychczas niewiele zajmowało miejsca w
bohaterskich
legendach większych ludów, odtąd cieszyć się będzie sławą,
jaką nie każde
potężne królestwo może się poszczycić.
-
Tak, pragnę wrócić do Shire’u – odparł
Frodo – przedtem jednak muszę wstąpić do
Rivendell. Jeśli bowiem czegoś mi brak w tych dniach szczęścia, to
tylko
obecności Bilba. Zmartwiłem się, gdy nie zobaczyłem go w orszaku
Elronda.
-
Czy to cię zdziwiło, powierniku Pierścienia? – odezwała się
Arwena. – Znasz
przecież moc tego klejnotu, który dzięki tobie został
unicestwiony; wszystko,
co z jego władzy powstało, dziś przemija. Twój wuj posiadał
Pierścień dłużej
niż ty. Dożył wieku sędziwego, wedle miary czasu swego plemienia. Czeka
na
ciebie, ale sam już nie wybierze się w daleką podróż...
chyba w ostatnią.
-
Pozwól więc, królu, żebym ruszył natychmiast
– rzekł Frodo.
-
Za tydzień ruszymy razem – odparł Aragorn. – Wypada
nam wspólna droga aż do
Rohanu. Za trzy dni Eomer wróci po zwłoki Theodena, będziemy
towarzyszyli im do
Marchii, żeby uczcić poległego króla. Nim jednak opuścisz
nas, chcę potwierdzić
słowo Faramira, który przyrzekł tobie i twoim wszelką
swobodę ruchu i pomoc w
granicach Gondoru. Gdybym rozporządzał nagrodą godną twoich zasług,
pewnie bym
ci jej nie skąpił. Weźmiesz stąd, co zechcesz, wyjedziesz żegnany z
honorami,
strojny i zbrojny jak książę.
-
Ja mam dla ciebie dar – powiedziała Arwena. –
Jestem przecież córką Elronda.
Nie odjadę z nim, gdy będzie udawał się do Szarej Przystani, ja bowiem
wybrałam
tak jak ongi Luthien los słodki i gorzki zarazem. Odstępuję ci moje
miejsce,
powierniku Pierścienia; gdy wybije twoja godzina, będziesz
mógł – jeśli
zechcesz – odpłynąć z elfami za Morze. Jeżeli cię będą
jeszcze bolały stare
rany i zaciąży pamięć tego, coś dźwigał, wolno ci odejść na daleki
zachód, po
ukojenie bólu i znużenia. A to noś na pamiątkę Kamienia
Elfów i Gwiazdy
Wieczornej, z którymi cię życie związało.
To
mówiąc zawiesiła mu na szyi zdjęty z własnej piersi biały
klejnot lśniący na
srebrnym łańcuszku jak gwiazda.
-
W tym znajdziesz obronę, ilekroć cię nękać będzie wspomnienie strachu i
ciemności – rzekła.
T |
ak
jak król zapowiedział, w trzy dni potem przybył Eomer na
czele eoredu
najznakomitszych rycerzy Rohanu. Powitano go jak przystało, a kiedy
wszyscy
zasiedli do stołu w Merethrond, w Wielkiej Sali Uczt, i Eomer zobaczył
królową
Arwenę i panią Galadrielę, zdziwił się bardzo; nim odszedł na swą
kwaterę,
zawołał krasnoluda Gimlego, by mu rzec:
-
Gimli, synu Gloina, czy masz pod ręką swój topór?
-
Nie, ale mogę po niego skoczyć, jeśli trzeba – odparł Gimli.
-
Zaraz się to okaże! – powiedział Eomer. – Ja bowiem
oznajmiam, że nie pani
Galadriela jest najpiękniejsza na ziemi.
-
W takim razie biegnę po toporek – rzekł Gimli.
-
Pozwól, że najpierw spróbuję się usprawiedliwić
– powiedział Eomer. – Gdybym ją
ujrzał w innym otoczeniu, przyznałbym ci pewnie wszystko, czego byś
żądał. Ale
dziś oddaję pierwszeństwo królowej Arwenie, Gwieździe
Wieczornej, i gotów
jestem stanąć na ubitej ziemi przeciw każdemu, kto mi zaprzeczy. Czy
mam dobyć
miecza?
Gimli
ukłonił się w pas.
-
Jesteś usprawiedliwiony w moich oczach, królu –
rzekł. – Wybrałeś Wieczór, gdy
ja pokochałem Poranek. Ale serce mi mówi, że ten Poranek
wkrótce przeminie.
W |
reszcie
nadszedł dzień wyjazdu na północ i rycerski orszak
przygotował się do
opuszczenia grodu. Królowie Gondoru i Rohanu udali się do
grobów królewskich
przy Rath Dinen. Na złotych marach niesiono króla Theodena
przez milczące
miasto. Złożono zwłoki bohatera na wspaniałym wozie; rozwinięto
sztandar,
jeźdźcy Rohanu otoczyli wóz, a Merry jako giermek Theodena
siedział przy nim
trzymając miecz i tarczę zmarłego.
Dla innych członków Drużyny
przygotowano wierzchowce stosowne do wzrostu; Frodo i Sam jechali u
boku
Aragorna, Gandalf dosiadł Gryfa, Pippin przyłączył się do rycerstwa
Gondoru.
Legolasa zaś z Gimlim po dawnemu niósł Arod.
Jechali też w orszaku królowa
Arwena, Keleborn i Galadriela z gromadką elfów, Elrond i
jego synowie, książęta
Dol Amrothu i Ithilien, oraz wielu dowódców i
rycerzy. Nigdy jeszcze żaden król
Marchii nie miał w podróży takiej świty, jak Theoden, syn
Thengla, gdy wracał
spocząć w ziemi swych ojców.
Bez pośpiechu, spokojnie minęli
Anorien i zatrzymali się pod Szarym Lasem u stóp Amon Din;
słyszeli tu wśród
gór dudnienie bębnów, lecz nie zobaczyli żywego
ducha. Aragorn kazał zadąć w
trąby; heroldowie zakrzyknęli:
-
Słuchajcie! Przybył król Elessar! Oddaje lasy Druadanu w
wieczyste władanie
Ghanowi-buri-ghanowi i ludowi jego! Noga żadnego człowieka nie postanie
odtąd
na tej ziemi bez pozwolenia Ghan-buri-ghana i jego ludu!
Bębny
zagrały głośniej i umilkły.
W |
reszcie
po dwóch tygodniach podróży przez zielone stepy
Rohanu wóz króla Theodena
dotarł do Edoras i tu orszak cały zatrzymał się na dłużej. Złoty
Dwór,
przystrojony kobiercami, jarzył się od świateł; gotów był na
uroczystość,
jakiej nie pamiętały te mury od dnia, gdy je wzniesiono. W trzy dni
później
złożono bowiem zwłoki króla Theodena w kamiennym grobowcu
wraz ze zbroją,
orężem i wielu pięknymi przedmiotami, które mu służyły za
życia; usypano nad
grobem wysoki kopiec, pokryty darnią i usiany białymi gwiazdkami
niezapominajek. Tak więc osiem Kurhanów wznosiło się teraz
po wschodniej
stronie Mogilnego Pola.
Jeźdźcy z królewskiej gwardii na
białych koniach otoczyli w krąg Kurhan i zaśpiewali pieśń o Theodenie,
synu
Thengla, którą ułoży królewski bard Gleowin,
nigdy już odtąd nie składając
innych wierszy. Głębokie głosy jeźdźców poruszyły wszystkie
serca, nawet tych,
którzy nie rozumieli mowy Rohirrimów; lecz synom
Marchii, gdy słuchali tych słów,
rozbłysły oczy i zdawało im się, że słyszą tętent koni pędzących z
północy i
głos Eorla wydającego rozkazy w bitwie na Srebrnym Polu; w pieśni
bowiem
zawarta była legenda królów, róg Helma
echem rozbrzmiewał wśród gór, nadciągały
Ciemności, król Theoden zrywał się do boju z Cieniem i
Ogniem, ginął w chwale,
a słońce, wbrew rozpaczy, wracało nad świat i ranek błyszczał nad
Mindolluiną.
Jechał z pieśnią
ku słońcu z nagim
mieczem w dłoni,
Wskrzesił zmarłą
nadzieję i z nadzieją
zginął.
Pokonał śmierć i
trwogę, i losu
wyroki,
A za cenę żywota
sławę zdobył wieczną.
Merry
u stóp zielonego Kurhanu płakał, a gdy pieśń ucichła,
zawołał:
-
Królu Theodenie, królu Theodenie! Żegnaj! Byłeś
mi ojcem, na krótki czas
zwróconym. Żegnaj!
K |
iedy
skończyły się obrzędy pogrzebowe i ucichł płacz kobiet, Theoden został
samotny
pod Kurhanem, a lud zgromadził się w Złotym Dworze na wielkie święto,
wolny już
od żałoby; król Theoden dożył przecież sędziwej starości i
poległ chlubnie jak najsławniejsi
jego przodkowie. Wedle obyczaju Marchii godziło się po upływie kilku
dni uczcić
zmarłego pucharem wina. Księżniczka Rohanu, Eowina, w szatach
mieniących się
złotem słońca i bielą śniegu, podała pierwszy puchar Eomerowi.
Wystąpił bard i kronikarz Rohanu, by
wymienić we właściwej kolejności imiona wszystkich władców
Marchii: Eorla
Młodego, Brega, który wzniósł Dwór,
Aldora, brata nieszczęśnika Baldora; Frea,
Freawina, Goldowina i Deora, Grama i Helma, który się
schronił w swej kryjówce
wśród Białych Gór, kiedy wróg zagarnął
kraj; tych dziewięciu spało snem
wiecznym pod Dziewięciu Kurhanami po zachodniej stronie Mogilnego Pola,
na
Helmie bowiem kończyła się dynastia, a nową rozpoczynał, złożony po
wschodniej
stronie Frealaf, siostrzeniec Helma, a dalej szli: Brytta, Walda,
Folka,
Folkwin, Fengel, Thengel i ostatni – Theoden. Gdy padło to
imię, Eowina kazała
służbie napełnić znów winem puchary, wszyscy wstali i pijąc
zdrowie nowego
króla krzyknęli:
-
Niech żyje Eomer, król Marchii!
Wreszcie
pod koniec uroczystości przemówił Eomer:
-
Zebraliśmy się na tę ucztę żałobną ku czci króla Theodena,
lecz nim się
rozejdziemy, chcę wam oznajmić radosną nowinę, wiem bowiem, że zmarły
król nie
miałby mi tego za złe, kochając siostrę moją Eowinę ojcowską miłością.
Wiedzcie
tedy, szlachetni goście z Lorien i innych królestw,
najdostojniejsi, jakich
Dwór ten kiedykolwiek miał zaszczyt witać! Faramir,
Namiestnik Gondoru i książę
Ithilien, prosił o rękę Eowiny, księżniczki Rohanu. Ona zaś zgodziła
się zostać
jego żoną. Teraz właśnie w obecności waszej odbędą się ich zaręczyny.
Faramir
i Eowina podali sobie ręce, a wszyscy wypili ich zdrowie.
-
Tym bardziej się cieszę – rzekł Eomer – że nowe te
więzy zacieśnią jeszcze
przyjaźń między Marchią a Gondorem.
-
Szczodry z ciebie przyjaciel, Eomerze, skoro ofiarowujesz Gondorowi to,
co w
twoim królestwie najpiękniejsze! – powiedział
Aragorn.
Eowina
zaś patrząc Aragornowi prosto w oczy rzekła:
-
Królu, uzdrowicielu mój, życz mi dziś szczęścia.
-
Zawszem co go życzył – odparł – od pierwszej
chwili, gdy cię ujrzałem. A widok
twojej radości uzdrowił moje serce.
Skończyły się święta, a ci, którzy
mieli przed sobą dalszą podróż, pożegnali króla
Eomera. Gotowali się w drogę
Aragorn i rycerze Gondoru, elfy z Lorien i ród Elronda z
Rivendell, lecz
Faramir i książę Imrahil zostawali w Edoras. Zostawała też Arwena,
Gwiazda
Wieczorna, toteż musiała pożegnać się ze swymi braćmi. Nikt nie był
świadkiem
jej ostatniej rozmowy z ojcem, poszli bowiem we dwoje w góry
i tam spędzili
długie godziny; gorzkie musiało być dla nich rozstanie,
które miało przeciągnąć
się do końca i poza koniec świata.
Wreszcie, nim goście ruszyli, Eomer
i Eowina przyszli do Meriadoka, by mu rzec:
-
Żegnaj, Meriadoku, rycerzy Shire’u i Wielki Podczaszy
Marchii! Szczęśliwej
drogi! Uradujesz nas, jeśli prędko znów przybędziesz w
odwiedziny.
-
Dawni królowie obdarzyliby cię za zasługi na polach
Mundburga skarbami, których
największy wóz by nie pomieścił; ale ty nie chcesz nagrody
prócz zbroi, którą
nosiłeś tak chlubnie – dodał Eomer. – Muszę się na
to zgodzić, skoro nie mam
nic, co by godne było ciebie. Siostra moja prosi jednak, abyś przyjął
ten
drobiazg na pamiątkę Dernhelma i muzyki rogów,
które w Marchii witają każdy
poranek.
Eowina
podała hobbitowi starożytny róg, mały, ale misternej roboty,
srebrny, na
zielonej taśmie; złotnik wyrzeźbił na nim jeźdźców pędzących
konno w szeregu, i
ten ornament wił się w srebrze od ustnika do wylotu rogu, a wplecione
weń były
runiczne znaki przynoszące szczęście.
-
Róg ten był z dawna w naszym rodzie – powiedziała
Eowina. – Wyrzeźbiły go
krasnoludy, pochodzi ze skarbca smoka Skata. Eorl przywiózł
go z północy. Kto w
potrzebie zadmie w ten róg, porazi strachem serca
wrogów, a radością napełni
serca przyjaciół, którzy przybiegną zaraz na jego
głos.
Merry
przyjął róg, takiego bowiem daru nie godziło się odrzucać, i
ucałował rękę
Eowiny. Raz jeszcze Eomer uścisnął hobbita i na tym się rozstali.
Na odjezdnym wychylono
strzemiennego, po czym podróżni ruszyli w stronę Helmowego
Jaru, gdzie odpoczywali
znów dwa dni. Legolas dotrzymując zawartej z Gimlim umowy
zwiedził z nim
Błyszczące Pieczary. Wrócił milczący, nie chciał nic
opowiadać twierdząc, że
tylko Gimli znajduje w tym przypadku odpowiednie słowa.
-
Nigdy się jeszcze dotychczas nie zdarzyło, aby krasnolud
krasomówstwem
przewyższał elfa – rzekł. – Toteż musimy z kolei
powędrować do lasów Fangornu,
tam pewnie wyrównam rachunek.
Z Zielonej Roztoki skierowali się na
Isengard, gdzie gospodarowali teraz entowie. Zburzyli i usunęli
kamienny krąg,
kotlinę całą zamienili w ogród zielony od sadów i
lasu, przecięty strumieniem.
Pośrodku jaśniało wszakże jezioro, a z niego wyrastała Wieża Orthank,
wciąż
jeszcze wyniosła i niezdobyta, a czarne jej ściany przeglądały się w
lustrze
wody.
Wędrowcy odpoczywali chwilę w
miejscu, gdzie przedtem stała Brama Isengardu, dziś natomiast dwa
smukłe drzewa
strzegły wejścia na zieloną ścieżkę wiodącą do Orthanku. Podziwiali
dokonane tu
prace, tym bardziej zdumiewające, że przez czas dłuższy nie było widać
nigdzie
ani żywej duszy. Wreszcie doszło ich uszu znajome chrząkanie:
„Hm, hm” i na
ścieżce ukazał się Drzewiec w towarzystwie Żwawca spieszący na
powitanie gości.
-
Witajcie w Ogrodzie Orthanku! – rzekł. –
Wiedziałem, że przyjedziecie, ale
miałem robotę dalej w dolinie. Dużo jest jeszcze tutaj roboty! Wy też
nie
próżnowaliście w dalekich krajach na południu i wschodzie,
jak słyszałem; same
dobre rzeczy o was słyszałem, tak, tak!
Chwalił
ich czyny, o których, jak się okazało, wiedział wszystko, a
w końcu urwał i
zatrzymał wzrok na twarzy Gandalfa.
-
A ty co powiesz? – spytał. – Dowiodłeś, że jesteś
mocniejszy od innych, i
wszystko, co zamierzałeś, udało ci się dokonać. Dokąd się teraz
wybierasz? I po
co tutaj przybyłeś?
-
Żeby zobaczyć, jak sobie radzicie, przyjacielu – odparł
Gandalf – i żeby
podziękować wam za pomoc.
-
Hm, słusznie, enty zrobiły, co do nich należało – powiedział
Drzewiec. –
Rozprawiliśmy się nie tylko z tym tu... hm... przeklętym mordercą
drzew, ale
także z całą bandą burarum,
szpetnookich-czarnorękich-krzywonogich-cuchnących i
krwiożerczych morimaitesinkahonda... hm... No tak, cała nazwa tych
wstrętnych
orków byłaby dla uszu waszych pochopnych plemion za długa,
nie moglibyście jej
zapamiętać. Przyszli bandą z północy okrążając las
Laurelindorenan, bo tam nie
zdołali się wedrzeć dzięki potędze Wielkich Osób,
które tu mam zaszczyt
oglądać. – To mówiąc skłonił się przed Kelebornem
i Galadrielą, władcami
Lorien, po czym ciągnął dalej. – Podli orkowie bardzo się
zdziwili spotykając
nas tutaj, bo nigdy jeszcze nie słyszeli o entach, chociaż co prawda
wiele
przyzwoitszych stworzeń także nie wie nic o nas. I niewielu
orków będzie nas
pamiętać, bo mało kto z tej bandy ocalał, większość ich połknęła Rzeka.
Wasze
szczęście, bo żeby na nas się nie natknęli, król
stepów niedaleko by zajechał,
a w każdym razie nie miałby już po co do swego domu wracać.
-
Wiemy o tym – rzekł Aragorn – i nigdy nie zapomnimy
w Minas Tirith ani w
Edoras.
-
„Nigdy” to za długo nawet dla mnie –
odparł Drzewiec. – Chciałeś powiedzieć:
póki wasze królestwa przetrwają. Będą musiały
trwać długo, żeby entom wydał się
ten czas naprawdę długi.
-
Zaczyna się Nowa Era – powiedział Gandalf – i może
się okazać, że królestwa
człowieka przetrwają nawet ciebie, przyjacielu Fangornie. Ale teraz
powiedz,
jak się wywiązałeś z zadania, które ci wyznaczyłem. Co się
dzieje z Sarumanem?
Czy jeszcze mu się nie znudził Orthank? Bo nie sądzę, żeby go bawił
widok,
który urządziłeś pod jego oknami.
Drzewiec
rzucił Gandalfowi przeciągłe spojrzenie, prawie chytre – jak
stwierdził Merry.
-
Ha! – powiedział. – Spodziewałem się tych pytań od
ciebie. Czy mu się znudził
Orthank? Bardzo, ale nie tak bardzo jak mój głos. Hm...
Opowiedziałem mu kilka
dość długich historii, przynajmniej dość długich wedle waszych pojęć.
-
Dlaczego więc słuchał? Czyś go odwiedzał w Wieży? – spytał
Gandalf.
-
Hm, nie, ja do Wieży nie wchodziłem, ale on stał w oknie i słuchał, bo
innym
sposobem nie mógłby się dowiedzieć żadnych nowin, a chociaż
te nowiny były mu
niemiłe, chciwie na nie czekał. Już ja dopilnowałem, żeby go nie
ominęły co
weselsze. I od siebie sporo dodawałem takich rzeczy, które
uważałem, ze wyjdą
mu na zdrowie, jak się nad nimi zastanowi. Znudził się z czasem. Zawsze
był
zanadto pochopny. To go właśnie zgubiło.
-
Spostrzegam, kochany Fangornie, że wciąż mówisz:
„słuchał”, „znudził się”,
„był”. Ani razu nie powiedziałeś:
„jest”. Czyżby umarł?
-
Hm, nie, nie umarł, o ile mi wiadomo. Ale się stąd wyniósł.
Tak, poszedł sobie.
Wypuściłem go. Zresztą niewiele z niego zostało, jak zobaczyłem, kiedy
z Wieży
wylazł, a ten gad, który mu dotrzymywał towarzystwa,
wyglądał po prostu jak
cień. Proszę cię, Gandalfie, nie mów, że obiecałem go
pilnować, bo sam pamiętam
to dobrze. Ale wiele się od tego czasu zmieniło. Trzymałem go tutaj,
póki
groziło, że może nam zaszkodzić. Powinieneś wiedzieć, że nie cierpię
więzić
żywych istot i nawet takiego podłego stwora nie mogłem więzić w klatce
dłużej,
niż to było konieczne. Nawet żmiję, gdy jej wyrwano jadowite zęby,
można
wypuścić na wolność, niech pełza, gdzie jej się podoba.
-
Może masz rację – odparł Gandalf – ale tej żmii
został, jak mi się zdaje,
jeszcze jeden ząb. Trucizna była w jego głosie, myślę, że nawet ciebie
umiał
nim zbałamucić, znając słabą stronę twego serca. Ale trudno, stało się,
nie
będziemy więcej o tym mówili. Wieża Orthank jednak wraca
teraz we władanie
króla, do którego z prawa należy. Jakkolwiek
pewnie mu nie będzie potrzebna...
-
Czas to okaże – powiedział Aragorn. – Całą tę
dolinę oddaję w każdym razie
entom, niech gospodarują wedle swej woli, byle strzegli Wieży i nie
wpuścili
tam nikogo bez mego pozwolenia.
-
Jest zamknięta – rzekł Drzewiec. – Kazałem
Sarumanowi zamknąć i oddać klucze.
Żwawiec je przechowuje.
Żwawiec
skłonił się jak drzewo przygięte wiatrem, wręczając Aragornowi dwa
wielkie
czarne klucze wycięte w zawiłe kształty i połączone stalowym
kółkiem.
-
Jeszcze raz dziękuję wam – powiedział Aragorn. –
Tymczasem żegnajcie! Oby las
rósł znowu w spokoju. Gdyby wam w dolinie zrobiło się kiedyś
ciasno, jest dość
miejsca na zachód od gór, gdzie mieszkali niegdyś
entowie.
Drzewiec
posmutniał.
-
Lasy pewnie się rozrosną – rzekł. – Ale entowie się
nie rozrodzą. Nie ma już
małych enciąt.
-
Może jednak teraz będziecie mogli wznowić poszukiwania z większą
nadzieją –
powiedział Aragorn. – Otwarły się przed wami różne
krainy na wschodzie, które
dotychczas były niedostępne.
-
Za daleka droga! – odparł Drzewiec potrząsając głową.
– I za wiele mieszka dziś
wszędzie ludzi... Ale ja tu gadam i zaniedbuję obowiązki grzeczności.
Czy
zechcecie łaskawie gościć u nas dłużej? A może ktoś z was chciałby
przejść
przez Fangorn i skrócić sobie w ten sposób drogę
do domu?
Pytająco
spoglądał na Keleborna i Galadrielę, wszyscy jednak oświadczyli, że
muszą
niestety pożegnać się i bez zwłoki ruszać dalej na południe lub na
zachód.
Tylko Legolas zakrzyknął:
-
Słyszysz, Gimli? Za pozwoleniem samego Fangorna możemy obaj zapuścić
się w głąb
jego lasów; zobaczymy drzewa, jakich nigdzie indziej nie ma
w Śródziemiu.
Dotrzymasz chyba umowy i pójdziesz ze mną? Będziemy razem
wędrowali aż do
naszych ojczystych krajów, do Mrocznej Puszczy i poza nią.
Gimli
zgodził się, lecz bez wielkiego, jak się zdawało, zapału.
-
Tak w końcu rozwiązuje się ostatecznie Drużyna Pierścienia –
powiedział
Aragorn. – Ale mam nadzieję, że wkrótce zobaczę
was w moim kraju. Obiecaliście
przecież pomóc w odbudowie.
-
Przyjdziemy, jeśli nasi władcy nam pozwolą – odparł Gimli.
– No, żegnajcie,
hobbici! Teraz chyba zawędrujecie bez przygód do domu;
nareszcie będę mógł spać
spokojnie zamiast martwić się o was. Przy pierwszej okazji przyślę wam
słówko,
a myślę, że będziemy się od czasu do czasu widywali. Ale obawiam się,
że cała
kompania już się nigdy nie zgromadzi.
D |
rzewiec
pożegnał każdego z osobna, a przed Kelebornem i Galadrielą trzy razy
kiwnął się
z wolna w pokłonie z wielkim szacunkiem.
-
Dawno, dawno to było, kiedy się poznaliśmy u korzeni i u
fundamentów –
powiedział. – A vanimar, vanimalion nostari! Smutno, że
spotykamy się po raz
drugi dopiero teraz, kiedy wszystko się kończy. Bo świat się zmienia.
Czuję to
w smaku wody i ziemi, i powietrza. Nie mam nadziei, żebyśmy się jeszcze
kiedyś
mogli zobaczyć.
-
Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Najstarszy! – rzekł Keleborn.
-
Nie spotkamy się w Śródziemiu – powiedziała
Galadriela – dopóki ziemia, którą
nakryły fale, nie wydźwignie się znowu. Wtedy może się spotkamy wiosną
pod
wierzbami na łąkach Tasarinan. Żegnaj, Najstarszy!
Ostatni
żegnali się z Drzewcem Merry i Pippin. Stary ent poweselał patrząc na
nich.
-
No i co, weseli ludkowie, czy nie napijecie się ze mną na pożegnanie?
– spytał.
-
Bardzo chętnie! – zawołali.
Drzewiec
zaprowadził ich parę kroków w bok, gdzie w cieniu drzew stał
ogromny kamienny
dzban. Napełnił trzy kubki i pili wszyscy trzej; hobbici zauważyli, że
ent znad
swego kubka przygląda się im bacznie swoimi dziwnymi oczyma.
-
Uważajcie, uważajcie! – powiedział. – Bardzo już
urośliście od ostatniego
spotkania.
Śmiejąc
się wychylili napój do dna.
-
Do widzenia! Nie zapominajcie przysłać mi słówka, gdybyście
w waszej ojczyźnie
usłyszeli coś o żonach entowych – powiedział Drzewiec. Machał
wielkimi rękami
na pożegnanie kompanii, kiedy ruszyła w drogę, a potem
zawrócił i zniknął
między drzewami.
J |
echali jeszcze
szybciej zmierzając ku Bramie Rohanu.
Aragorn pożegnał się z nimi wreszcie opodal miejsca, w
którym ongi Pippin
zajrzał w kryształ Orthanku. Hobbitów zasmucało rozstanie.
Aragorn przecież
nigdy ich nie zawiódł w żadnej potrzebie i pod jego
przewodem wyszli cało z
wielu niebezpieczeństw.
- Chciałbym mieć
taki kryształ, w którym można widzieć
wszystkich przyjaciół - rzekł Pippin. - Chciałbym znać
sposób, żeby z
wszystkimi rozmawiać choćby z daleka.
- Jeden tylko
został teraz kryształ, którego mógłbyś
używać - odparł Aragorn. - Tego bowiem, co pokazałby ci kryształ z
Minas
Tirith, z pewnością wolałbyś nie oglądać. Lecz palantir Orthanku
zatrzyma sam
król, żeby wiedzieć wszystko, co dzieje się w jego państwie
i co robią jego
podwładni. Pamiętaj, Peregrinie, że pasowano cię na rycerza Gondoru, a
ja nie
myślę zwalniać cię ze służby. Puszczam cię na urlop, ale mogę wezwać
cię
wkrótce znowu. Pamiętajcie też, przyjaciele z Shire'u, że
królestwo moje
obejmuje również północ; któregoś dnia
przybędę tam z pewnością.
Z kolei Aragorn
pożegnał się z Kelebornem i Galadrielą.
- Kamieniu
Elfów! - powiedziała pani z Lorien. - Przez
Ciemności doszedłeś do ziszczenia nadziei i masz dziś wszystko, czego
pragnąłeś. Użyj jak najlepiej danych ci dni!
- Żegnaj,
krewniaku - rzekł Keleborn. - Oby los był
łaskawszy dla ciebie niż dla mnie! Obyś skarb swój zachował
do końca!
Z tym się
rozstali. Słońce właśnie zachodziło i gdy
hobbici po chwili odwrócili się, ujrzeli króla na
koniu, pośród rycerzy; w
blasku zachodu zbroje świeciły jak czerwone złoto, a biały płaszcz
Aragorna
zdawał się płomieniem. Król podniósł w
górę swój zielony klejnot i szmaragdowy
ogień roziskrzył mu się w ręku.
U |
szczuplona
gromadka wkrótce stanęła nad Iseną,
przeprawiła się na drugi brzeg, gdzie ciągnęły się rozległe pustkowia,
i
skręcając ku północy, posuwała się wzdłuż granic Dunlandu.
Mieszkańcy tutejsi
uciekali kryjąc się przed nimi, bardzo bowiem lękali się
elfów, chociaż elfy
rzadko odwiedzały ich kraje. Wędrowcy natomiast nie bali się
Dunlandczyków;
byli przecież w dość jeszcze licznej kompanii i zaopatrzeni dobrze.
Jechali
więc swobodnie, rozbijając namioty, gdzie im się podobało. Tymczasem
lato
upływało. Za Dunlandem znaleźli się w krainie bezludnej, gdzie nawet
zwierza
lub ptaka rzadko się widywało, i jechali przez las schodzący tu ze
wzgórz u
podnóży Gór Mglistych, które mieli
teraz wciąż po prawej ręce. Wydostając się z
lasu znowu na otwartą przestrzeń, dogonili starca wspierającego się na
lasce i
odzianego w łachmany brudnobiałej barwy; trop w trop za nim
wlókł się drugi
żebrak, zgarbiony i pochlipujący.
- Dokąd to,
Sarumanie? - spytał Gandalf.
- Co ci do tego?
- odparł starzec. - Czy chcesz nadal mi
rozkazywać? Czy nie dość ci mojej klęski?
- Znasz z
góry odpowiedź na wszystkie trzy pytania: nic,
nie i nie! Ale czas moich trudów dobiega końca. Brzemię z
mych barków przejął
król. Gdybyś był poczekał w Orthanku, ujrzałbyś go i
przekonał się o jego
mądrości i miłosierdziu.
- Tym bardziej
cieszę się, że nie czekałem - rzekł
Saruman - bo nie chcę mu nic zawdzięczać. Jeśli chcesz znać odpowiedź
na swoje
pierwsze pytanie, i wiedz, że szukam wyjścia poza granice jego
królestwa.
- W takim razie
znowu obrałeś złą drogę - odparł
Gandalf. - na tej bowiem nie widzę dla ciebie nadziei. Czy wzgardzisz
naszą
pomocą? Bo ofiarujemy ci pomoc.
- Mnie? - rzekł
Saruman. - Nie, nie uśmiechaj się do
mnie. Wolę już, kiedy marszczysz czoło. A co do pani, którą
widzę w waszym
gronie, to nie ufam jej; zawsze nienawidziła mnie i spiskowała na twoją
korzyść. Pewnie umyślnie sprowadziła cię na tę drogę, żeby naigrywać
się z
mojej nędzy. Gdyby mnie przestrzeżono o tym pościgu, postarałbym się
nie
dostarczyć wam tej przyjemności.
- Sarumanie -
powiedziała Galadriela - mamy inne zadania
i inne troski, pilniejsze w naszych oczach niż tropienie ciebie.
Powinieneś
cieszyć się, że nas spotkałeś. To uśmiech szczęścia, ostatnia twoja
szansa.
- Będę się
cieszył, jeśli naprawdę okaże się ostatnią -
odparł Saruman - abym nie musiał drugi raz trudzić się odrzucaniem jej.
Moja
nadzieja runęła. Ale nie chcę dzielić waszej. Jeśli ją macie... - Oczy
rozbłysły mu na chwilę. - Tak! Nie na próżno ślęczałem tyle
lat nad tajemnymi
księgami. Wiem, że wy też jesteście skazani na zagładę. Wy także o tym
wiecie.
Będzie to pewną pociechą dla tułacza, że niszcząc mój dom,
zburzyliście także
swój własny. Jakiż statek poniesie was z powrotem przez tak
wielkie Morze? -
spytał szyderczo. - Ach, szary statek pełen widm - zaśmiał się, ale
głos jego
skrzeczał szkaradnie. - Wstawaj, głupcze! - krzyknął na drugiego
żebraka, który
przysiadł na ziemi, i uderzył go laską. - Zawracaj! Jeśli ci szlachetni
państwo
idą naszą drogą, my obierzemy inną. Ruszaj się, a żywo, bo nie
dostaniesz nawet
ochłapów na wieczerzę.
Żebrak
odwrócił się i powlókł chlipiąc:
- Biedy stary
Grima! Biedny stary Grima! Stale bity i
lżony. Jak ja go nienawidzę! Och, żebym mógł go porzucić!
- A więc porzuć
go! - rzekł Gandalf.
Smoczy Język
rzucił tylko na Gandalfa spojrzenie swych
spłoszonych, wyblakłych oczu, i pokusztykał co prędzej za Sarumanem.
Kiedy para
nieszczęśników, mijając orszak podróżnych,
znalazła się przy hobbitach, Saruman
zatrzymał się i popatrzał na nich, lecz spotkał ich wzrok pełen litości.
- A więc wy także
przyszliście tutaj, żeby się napatrzeć
mojej nędzy? - powiedział. - Nie obchodzi was, że cierpię niedostatek,
co? Wam
za to nie brak niczego, jadła, pięknych strojów i
najlepszego ziela do fajek.
tak, tak, wiem wszystko. Wiem, skąd je macie. Nie dalibyście żebrakowi
choć
garsteczki?
- Dałbym, gdybym
miał - rzekł Frodo.
- Oddam ci
resztkę, którą mam jeszcze - powiedział Merry
- jeśli chwile poczekasz. - Zszedł z konia i zaczął szperać w
podróżnym worku
przytroczonym do siodła. Wreszcie podał Sarumanowi skórzaną
sakiewkę. - Bierz!
daję ci chętnie, bo to część zdobyczy wyłowionej z powodzi Isengardu.
- Moja własność i
drogo nabyta! - krzyknął Saruman
chwytając łapczywie sakiewkę. - Ale to tylko symboliczne odszkodowanie,
wziąłeś
z pewnością dużo więcej. No cóż, żebrak musi być wdzięczny,
jeśli złodziej
zwraca mu bodaj cząstkę zrabowanej własności. Będziesz się miał z
pyszna, kiedy
po powrocie do swego kraju zobaczysz, że w Południowej Ćwiartce nie
wszystko
wygląda tak, jak byś sobie życzył. Przez długie lata niełatwo będzie w
Shire o
fajkowe liście.
- Dziękuję za
dobre słowo - odparł Merry. - W takim
razie oddaj mi sakiewkę, która nigdy do ciebie nie należała
i od dawna ze mną
wędruje. Zawiń sobie liście we własne szmaty.
- Za kradzież
wypada płacić kradzieżą - powiedział
Saruman i odwracając się do Meriadoka plecami, przynaglił swego
niewolnika
kopniakiem, po czym obaj oddalili się w stronę lasu.
- Coś podobnego!
- prychnął Pippin. - Kradzież! Jakby
nam się nie należała odpłata za porwanie i wleczenie wśród
orków przez stepy
Rohanu!
- Łajdak - rzekł
Sam. - Co on mówił, że nabył drogo to
ziele? jakim sposobem, ciekaw jestem. bardzo mi się też nie spodobała
ta
wzmianka o Południowej Ćwiartce. Czas, żebyśmy znaleźli się już w kraju.
- Racja -
przyznał Frodo. - Ale nie można skrócić drogi,
jeśli mam zobaczyć się z Bilbem. Cokolwiek się zdarzy, najpierw muszę
wstąpić
do Rivendell.
- Tak, sądzę, że
tak powinieneś postąpić - rzekł
Gandalf. - Nieszczęsny ten Saruman! Obawiam się, że nie da się już nic
dla
niego zrobić. I mimo wszystko ten nikczemnik może jeszcze wyrządzić
jakieś
szkody, choćby pomniejsze, ale dotkliwe.
Następnego dnia
wkroczyli do północnego Dunlandu; nikt
tam teraz nie mieszkał, choć kraina była zielona i pełna uroku.
Wrzesień zaczął
się złotymi dniami i srebrnymi nocami. Wreszcie pewnego pięknego
poranka, gdy
słońce wzbiło się nad roziskrzone mgły, wędrowcy spoglądając ze swego
obozu,
rozbitego na niewysokim wzgórzu, zobaczyli na wschodzie trzy
szczyty, które
wystrzeliły w niebo poprzez żeglujące nisko obłoki: Karaghras, Kelebdil
i
Fanuidhol. Byli więc już w pobliżu wejścia do Morii.
Zostali
tu przez cały tydzień, zbliżała się bowiem godzina nowego rozstania,
przed
którym wzdrygały się serca. Wkrótce Keleborn i
Galadriela, wraz ze swą świtą,
mieli skręcić na zachód i przez Przełęcz Czerwonego Rogu, a
dalej Schodami
Dimrilla zejść nad Srebrną Żyłę, dążąc do własnego kraju. Nadłożyli
sporo
drogi, ponieważ mieli sobie wiele do opowiedzenia z Gandalfem i
Elrondem; nawet
teraz ociągali się jeszcze, spędzając dni na rozmowach z
przyjaciółmi. Często
do późna w noc, gdy hobbici spali już smacznie, tamci
czuwali pod gwiazdami
wspominając dawne, minione czasy, wszystkie swoje trudy i radości, albo
też
naradzając się nad przyszłością nowego wieku. Przechodzień,
który by ich
przypadkiem zaskoczył, niewiele by zobaczył i usłyszał; wydaliby mu się
szarymi
postaciami wykutymi w kamieniu, pomnikami zapomnianych spraw,
porzuconymi w
wyludnionej już krainie. Nie uciekali się bowiem w rozmowie do
gestów ani słów,
lecz czytali wzajem w swych umysłach, tylko błyszczące oczy poruszały
się i
rozbłyskiwały do wtóru przepływających myśli.
W końcu
wszystko zostało powiedziane i pożegnali się na razie, obiecując sobie
spotkanie, gdy przyjdzie czas, aby Trzy Pierścienie odeszły z
Śródziemia. Elfy
z Lorien w swych szarych płaszczach znikły szybko wśród
głazów kierując się ku
górom. Reszta kompanii, która miała stąd ruszyć
do Rivendell, patrzyła za
oddalającymi się ze wzgórza, dopóki w oddali nie
ujrzeli we mgle krótkiej
błyskawicy, po czym wszystko zginęło im sprzed oczu. Frodo zrozumiał,
że
Galadriela na pożegnanie błysnęła podniesionym pierścieniem.
- Szkoda, że nie
mogę wrócić do Lorien - westchnął Sam.
W |
końcu
pewnego
wieczora dotarli na krawędź porosłej wrzosem wyżyny i nagle - jak
zwykle
wydawało się podróżnym - ukazała się u ich stóp
głęboka Dolina Rivendell i
daleko w dole świecące latarnie domu Elronda. Zeszli w dolinę,
przeprawili się
mostem za rzekę i stanęli u drzwi, a wtedy cały dom rozbłysnął
światłami i
rozdźwięczał pieśnią, witając radośnie powrót Elronda.
Hobbici
zanim umyli się i posilili, w płaszczach jeszcze, pobiegli szukać
Bilba.
Zastali go samotnego w jego pokoiku, zasypanym kartkami papieru,
piórkami i
ołówkami. Bilbo siedział w fotelu przed małym, wesoło
trzaskającym na kominku
ogniem. Zdawał się bardzo stary, ale spokojny i senny. Kiedy weszli,
otworzył
oczy i odwrócił głowę.
- Witajcie! -
powiedział. - A więc jesteście z powrotem.
Jutro moje urodziny. Trafiliście doskonale. Czy wiele, że kończę sto
dwadzieścia dziewięć lat? Za rok, jeśli pożyję, dorównam
staremu Tukowi.
Chciałbym go prześcignąć, ale zobaczymy.
Po
uroczystościach urodzinowych czterej hobbici zostali jeszcze w
Rivendell kilka
dni, przesiadując dużo ze starym przyjacielem, który prawie
cały czas spędzał w
swoim pokoiku, wychodząc tylko na wspólne posiłki do
jadalni. W tych bowiem
sprawach nadal przestrzegał punktualności i rzadko się zdarzało, by
przespał
godzinę śniadania lub obiadu. Siedząc z nim przy kominku opowiedzieli
mu
kolejno wszystko, co zapamiętali ze swoich wędrówek i
przygód. Z początku Bilbo
próbował niby notować, lecz usypiał często, a budząc się
mówił: "Jak to
wspaniale! Jak to cudownie! Na czym to stanęliśmy?" Wtedy musieli
zaczynać
swoje historie znów od miejsca, przy którym
staruszek się zdrzemnął. Naprawdę
wzruszył go i zainteresował najżywiej jedynie opis koronacji i zaślubin
Aragorna.
- Byłem
oczywiście zaproszony na wesele - powiedział. -
Czekałem przecież na nie tyle lat! Ale gdy wreszcie do tego przyszło,
jakoś nie
mogłem się wybrać; mam tutaj moc roboty, zresztą z pakowaniem rzeczy
zawsze
jest okropny kłopot.
Tak
minęły dwa tygodnie, aż któregoś ranka Frodo spojrzawszy
przez okno stwierdził,
że nocą spadł szron i pajęczyny babiego lata zmieniły się w siatkę
bieli. nagle
uświadomił sobie, że pora ruszać w drogę i pożegnać Bilba. Pogoda wciąż
jeszcze
trzymała się spokojna i piękna po najpiękniejszym lecie za pamięci
ludzkiej.
Ale nastał już październik, można było spodziewać się lada dzień słoty
i
wichrów. A czekała Froda podróż daleka. W gruncie
rzeczy jednak nie lęk przed
zmianą pogody skłaniał hobbita do pośpiechu. Frodo czuł, że powinien
wracać już
do Shire'u. sam podzielał to zdanie. Właśnie poprzedniego wieczora
powiedział:
- Byliśmy daleko
i widzieliśmy wiele, a mimo to jakoś
nie znaleźliśmy na świecie lepszego miejsca niż Rivendell. Nie wiem,
proszę
pana, czy dobrze się wyrażam, ale tutaj wydaje się, że odnajdujemy po
trosze i
Shire, i Złoty Las, i Gondor, i królewski dwór, i
gospody przydrożne, i łąki -
wszystko naraz. A jednak czuję, nie wiem dlaczego, że trzeba
wkrótce stąd
wyruszyć. Jeśli mam być szczery, powiem panu, że niepokoję się o
Dziadunia.
- Masz rację,
samie, tutaj wszystkiego jest po trosze,
oprócz Morza - odparł Frodo. I powtórzył jakby do
siebie: - Oprócz Morza.
Tego
dnia Frodo porozmawiał z Elrondem i postanowiono, że
hobbici wyruszą nazajutrz. Ku ich radości Gandalf oznajmił:
- Jadę z wami.
Przynajmniej aż do Bree. mam interes do
Butterbura.
Wieczorem
poszli do Bilba, żeby się z
nim pożegnać.
-
No cóż, jeśli tak trzeba, to nie ma rady – rzekł
Bilbo. – Szkoda. Będzie mi was
brakowało. Przyjemnie było wiedzieć, że jesteście w pobliżu. Ale teraz
bardzo
mi się chce spać.
Podarował
Frodowi swoją mithrilową kolczugę i Żądło, zapomniawszy, że mu już raz
te
rzeczy dał; ofiarował też siostrzeńcowi kilka książek, poświęconych
wiedzy i
historii, a napisanych jego ręką cienkimi pajęczymi literami w
różnych okresach
życia, tomy oprawne w czerwone okładki i opatrzone wyjaśnieniem:
„Przełożył z
języka elfów Bilbo Baggins”. Samowi wręczył
niedużą sakiewkę pełną złota.
-
To już ostatki zdobyczy ze skarbca Smauga – rzekł.
– Przyda ci się, zwłaszcza
jeśli zechcesz się ożenić, Samie.
Sam
zaczerwienił się po uszy.
-
Wam, młodzi przyjaciele, nic nie mam do ofiarowania prócz
dobrej rady –
powiedział Bilbo do Meriadoka i Pippina. A na zakończenie
krótkiego kazanka
dorzucił żarcik w stylu mówców Shire'u: -
Uważajcie, żeby wam głowy nie wyrosły
z kapeluszy. Jeśli nie przestaniecie rosnąć w tym tempie,
wkrótce kapelusze i
ubrania będą za drogie na waszą kieszeń.
-
Jeśli ty chcesz pobić wiekiem starego Tuka, czemuż my nie
mielibyśmy przerosnąć Bullroarera? – spytał Pippin.
Bilbo
roześmiał się i wyciągnął z kieszeni dwie piękne fajki; miały ustniki z
masy
perłowej, okute misternie rzeźbionym srebrem.
-
Myślcie o starym Bilbie pykając z tych fajek – rzekł.
– Zrobiły je dla mnie
elfy, ale ja już nie palę. – Nagle głowa mu się kiwnęła i na
chwilę zasnął. Gdy
się ocknął, powiedział: - na czym to stanęliśmy? Aha, rozdawałem
prezenty. To
mi coś przypomina... Słuchaj no, Frodo, gdzie podział się ten
Pierścień, który
ci kiedyś dałem?
-
Zgubiłem go, Bilbo kochany – odparł Frodo. –
Widzisz, pozbyłem się go.
-
Co za szkoda! – westchnął Bilbo. – Chętnie bym go
znów zobaczył. Ale nie,
głupstwa plotę! Przecież właśnie po to wyruszyłeś w podróż,
prawda? Żeby się go
pozbyć. Trudno się połapać, tyle różnych spraw z tym się
łączy, zadanie
Aragorna i Biała Rada, i Gondor, i jeźdźcy, i południowcy, i
olifanty...
Naprawdę widziałeś je, Samie?... i pieczary, i wieże, i złote drzewa,
i... kto
by tam spamiętał wszystko! Teraz widzę, że zbyt prostą drogą
wróciłem ongi z
mojej wyprawy. Szkoda, że Gandalf nie pokazał mi wtedy więcej świata.
Tylko że w
takim razie spóźniłbym się na licytację mojego domu i
miałbym z tym jeszcze
gorsze kłopoty. No, dziś już i tak za późno; zresztą uważam,
że znacznie
wygodniej siedzieć tutaj i słuchać o tych różnych dziwach.
Po pierwsze, bardzo
tu przytulnie, a po drugie, elfy są na każde zawołanie pod ręką.
Czegóż więcej
pragnąć?
Droga wybiegła
hen, gdzieś w dal,
Za drzwiami się
zaczyna tuż,
Daleko zaszła
droga ta.
Kto może, niech
ją goni już!
Niech w
podróż nową puszcza się,
Lecz ja zdrożone
nogi mam,
Światło gospody
wzywa mnie,
Prześpię się i
wypocznę tam.
Szepcząc
ostatnie słowa piosenki, Bilbo zwiesił głowę na
piersi i zasnął.
Mrok
wieczorny zgęstniał w pokoju, ogień na kominku rozpalił się jaśniej,
przyjaciele patrzyli na śpiącego Bilba; stary hobbit uśmiechał się
przez sen.
Czas jakiś siedzieli w milczeniu, wreszcie Sam rozejrzał się wkoło, na
cienie
tańczące po ścianach, i zwracając się do Froda powiedział z cicha:
-
Coś mi się zdaje, proszę pana, że pan Bilbo niewiele napisał przez czas
naszej
nieobecności. Chyba już
nie napisze
naszej historii.
Bilbo
otworzył oczy, jak gdyby usłyszał tę uwagę. Wstał.
-
No, widzicie, znowu mi się chce spać – powiedział.
– Jeżeli mam czas na
pisanie, lubię naprawdę tylko układać wiersze. Chciałem się zapytać,
czy bardzo
wielki sprawiłoby ci kłopot, mój Frodo kochany, gdybyś
trochę uporządkował moje
papiery, zanim odjedziesz? To znaczy, gdybyś pozbierał zapiski i luźne
kartki i
zabrał je z sobą. Rozumie się, jeśli masz ochotę. Widzisz, ja już nie
mam dość
czasu, żeby wybrać co trzeba i skomponować, i tak dalej. Sam
mógłby ci pomóc, a
jak to wszystko jakoś uładzisz, przywieziesz mi do przejrzenia.
Obiecuję, że
nie będę krytykował zbyt surowo.
-
Oczywiście, zrobię to chętnie – odparł Frodo. –
Oczywiście, przyjadę wkrótce
znowu, teraz podróż nie grozi już niebezpieczeństwami. Mamy
przecież nowego
króla, już on zaprowadzi spokój i porządek na
drogach.
-
Dziękuję ci, mój drogi – powiedział Bilbo.
– Zdejmujesz wielki ciężar z mego
serca.
I
Bilbo znów zasnął głęboko.
N |
azajutrz
Gandalf i hobbici pożegnali Bilba raz jeszcze, wstąpiwszy do jego
pokoiku, bo
na dworze za zimno było dla staruszka. Potem pożegnali Elronda i
domowników.
Gdy Frodo stanął w progu, Elrond
życząc mu szczęśliwej podróży rzekł:
-
Myślę, że nie będziesz miał po co wracać tutaj, jeśli bardzo się z tym
nie
pospieszysz. Mniej więcej o tej porze za rok, kiedy liście ozłocą się,
nim
opadną, czekaj na Bilba w lasach Shire’u. Ja będę z nim także.
Nikt
inny tych słów nie słyszał, a Frodo z nikim się nimi nie
podzielił.
Rozdział
7
Do
domu!
T |
eraz
wreszcie jechali prosto do domu. Pilno im było zobaczyć znowu Shire,
ale z
początku posuwali się dość wolno, bo Frodo czuł się nieswój.
Gdy przybyli do
Brodu Bruinen, zatrzymał całą kompanię i najwyraźniej wzdragał się
przed
wejściem w wodę. Przyjaciele zauważyli, że przez chwilę wzrok miał
nieprzytomny, jakby nie widział ich i całego otoczenia. Do wieczora
milczał
potem. Był to dzień szósty października.
-
Czy ci coś dolega? – spytał Gandalf z cicha, przysuwając się
z koniem do Froda.
-
Tak – odparł Frodo. – Ramię. Stara rana boli, a
wspomnienie Ciemności ciąży na
sercu. Dziś właśnie rocznica.
-
Niestety, są rany, które nigdy się całkowicie nie goją
– powiedział Gandalf.
-
Obawiam się, że moja rana do takich należy – odparł Frodo.
– Nie ma w gruncie
rzeczy powrotu. Może nawet dojadę do Shire’u, ale nic już nie
będzie takie, jak
dawniej, bo ja jestem inny. Skaleczyły mnie sztylet, jadowite żądło,
ostre
zęby, długo dźwigane brzemię. Gdzie znajdę spoczynek?
Gandalf
nie odpowiedział.
P |
od
wieczór następnego dnia ustał ból i minął
niepokój, Frodo znów poweselał, jak
gdyby nie pamiętał o czarnych myślach poprzedniego ranka. Odtąd jechali
bez
przygód, a dni płynęły szybko; wędrowali swobodnie, często
odpoczywając w
pięknych lasach, gdzie drzewa w jesiennym słońcu mieniły się czerwienią
i
złotem. W końcu znaleźli się pod Wichrowym Czubem. Zapadł zmierzch,
gęsty cień
leżał na drodze. Frodo poprosił przyjaciół o popędzenie koni
i nie chciał
spojrzeć w górę, lecz cień jej przekroczył ze spuszczoną
głową, zatulając się
szczelniej w płaszcz. W nocy pogoda się zmieniła, wiatr od zachodu
przyniósł
deszcz, dął ostry i zimny, a żółte liście wirowały jak
ptactwo w powietrzu. Gdy
dotarli do Zalesia, drzewa stały już niemal nagie, a wielka kurtyna
deszczu
przesłaniała im widok na wzgórze Bree.
Tak więc przed wieczorem wietrznego
i dżdżystego dnia pod koniec października pięciu podróżnych
wjechało w końcu
stromą drogą na wzgórze i stanęło u południowej bramy
miasteczka Bree. Brama
była zamknięta na cztery spusty, deszcz chłostał ich twarze, po ciemnym
niebie
pędziły chmury, a serca wędrowców ścisnęły się zawiedzione,
bo spodziewali się
bardziej przyjaznego przyjęcia.
Po wielokrotnych nawoływaniach
zjawił się wreszcie odźwierny. W ręku miał grubą pałkę. Popatrzył na
gości
lękliwie i nieufnie, ale gdy dostrzegł między nimi Gandalfa i w jego
towarzyszach poznał, mimo dziwnych strojów i zbroi,
hobbitów, rozchmurzył czoło
i przywitał ich życzliwie.
-
Wjeżdżajcie! – powiedział otwierając bramę. –
trudno gawędzić tutaj, na deszczu
i zimnie w tę okropną noc, ale stary Barley z pewnością przyjmie was
serdecznie
„Pod Rozbrykanym Kucykiem”, a tam dowiecie się
wszystkich nowin.
-
A ty potem dowiesz się z pewnością wszystkich nowin, które
my wieziemy –
zaśmiał się Gandalf. – Jak się miewa Harry?
Odźwierny
skrzywił się wyraźnie.
-
Nie ma go – odparł. – Spytaj o niego Barlimana.
Dobranoc!
-
Dobranoc! – odpowiedzieli i pojechali dalej; spostrzegli, że
za żywopłotem przy
drodze wyrósł długi niski budynek i że zza ściany
krzewów śledzą ich oczy wielu
mężczyzn. Koło zagrody Billa Ferny żywopłot był nie strzyżony i
zachwaszczony,
okna zaś domu zabite deskami.
-
Może tyś go wtedy zabił jabłkami, Samie – powiedział Pippin.
-
Na tyle szczęścia nie liczę – odparł Sam – ale
bardzo jestem ciekawy, co się
stało z tym biednym konikiem. Nieraz myślałem o nim, został wtedy
nieborak pod
drzwiami Morii wśród wyjących wilków.
Gospoda „Pod Rozbrykanym Kucykiem” z
pozoru zdawała się nie zmieniona. Za czerwonymi zasłonami w oknach
parteru
świeciły się światła. Dzwonek zadzwonił, Nob przybiegł i uchyliwszy
drzwi
wyjrzał przez szparę. Na widok gości stojących w blasku latarni
krzyknął ze
zdumienia.
-
Panie Butterbur! Gospodarzu! – wrzasnął. –
Wrócili!
-
Co mówisz! No, już ja ich odprawię! – rozległ się
głos Butterbura, który w
chwilę potem wypadł za drzwi wymachując tęgim kijem. Poznając
przybyłych
osłupiał, a groźny mars na jego czole rozpłynął się w wyrazie
zdziwienia i
radości.
-
Nob, ty barani łbie, nie mogłeś to starych przyjaciół nazwać
po imieniu? Porządnego
stracha napędził mi dureń, i to w dzisiejszych czasach! Witam, witam!
Skąd
przybywacie? Nie spodziewałem się, że was w życiu jeszcze zobaczę,
słowo daję.
Poszliście przecież z Obieżyświatem do Dzikich Krajów, gdzie
roi się od
najgorszych ludzi. Cieszę się bardzo, że was widzę, a już najbardziej
Gandalfa.
Proszę, proszę, wchodźcie. Pokoje chcecie chyba te same, co wtedy? Są
wolne. W
ogóle większość pokoi stoi pustkami, nie myślę tego przed
wami taić, bo i tak
prędko byście sami to zauważyli. Zobaczę, co się znajdzie dla was na
kolację, i
postaram się podać raz dwa, ale ciężko będzie, bo służby nie ma wiele.
Nob, ty
gamoniu, zawołaj Boba! Co też ja mówię, zapomniałem, Boba
przecież już nie ma,
zawsze teraz przed zmrokiem wraca do swoich, do rodziny. Zabierz kucyki
do
stajni, Nob. A ty, Gandalfie, pewnie swego konia sam zechcesz
odprowadzić?
Piękny wierzchowiec, już ci to powiedziałem, jakem go pierwszy raz
zobaczył.
Proszę, wchodźcie. Rozgośćcie się jak w domu.
Butterbur
bądź co bądź nie stracił wymowy i po dawnemu żył w stałym pospiesznym
zamęcie.
Ale w gospodzie prawie nikogo nie było widać ani słychać, ze
wspólnej izby
dochodził nikły szmer jakby dwóch tylko czy trzech
głosów. Kiedy
zaś przybysze dokładniej przyjrzeli się
gospodarzowi w blasku dwóch świec, które zapalił
oświetlając przed nimi drogę,
stwierdzili, że twarz starego Butterbura jest pomarszczona i zatroskana.
Prowadził ich korytarzem do
bawialni, w której przed rokiem spędzili tak niezwykłą noc.
Szli za nim z
pewnym zaniepokojeniem, bo jasne było, że Barliman buńczuczną miną
pokrywa
jakieś kłopoty. W Bree widocznie wszystko się zmieniło. Nie
mówili jednak nic,
czekali.
Tak, jak się spodziewali, Butterbur
przyszedł do bawialni po kolacji zapytać, czy są zadowoleni.
Oczywiście, byli,
ponieważ „Pod Rozbrykanym Kucykiem” po staremu piwo
i jedzenie miało smak
doskonały.
-
Nie ośmielę się dzisiaj namawiać, abyście resztę wieczoru spędzili we
wspólnej
izbie – powiedział Butterbur. – Jesteście pewnie
zmęczeni, zresztą prawie
nikogo tam nie ma. Ale jeśli zechcecie użyczyć mi przed
pójściem do łóżek małej
półgodzinki, chciałbym bardzo pogadać z wami spokojnie i bez
postronnych
świadków.
-
Zgadłeś nasze życzenia – odparł Gandalf. – Nie
jesteśmy zmęczeni.
Podróżowaliśmy wygodnie. Byliśmy przemoknięci, zziębnięci i
głodni, ale z tego
jużeś nas wyleczył. Siadaj, Barlimanie. Jeżeli dasz nam w dodatku
trochę
fajkowego ziela, będziemy cię błogosławić.
-
Wolałbym, żebyście zażądali czegokolwiek innego – powiedział
Butterbur. – Ziela
właśnie nam brak najbardziej, bo tyle go tylko mamy, ile sami
wyhodujemy, a to
oczywiście za mało na nasze potrzeby. Z Shire’u teraz nie
sposób coś dostać.
Ale postaram się w miarę możności.
Poszedł
i w chwilę później wrócił z wiązką nie
pokrajanych liści, które mogły im
wystarczyć na jakieś dwa dni do fajek.
-
Najlepsze, jakie mam, niezłe, ale nie umywają się do liści z
Południowej
Ćwiartki, zawsze to mówiłem, chociaż na ogół, za
przeproszeniem, wolę Bree od
Shire’u.
Przysunęli
dla gospodarza obszerny fotel do kominka, Gandalf usadowił się
naprzeciwko,
hobbici zaś na niskich krzesełkach miedzy nimi; przegadali nie jedną
półgodzinkę, ale kilka, wymieniając nowiny,
których Butterbur chciał słuchać
albo nawzajem udzielać. Niemal wszystko, co opowiadali wędrowcy,
zdumiewało
starego Barlimana i nie mieściło mu się w głowie, toteż nie doczekali
się
innych uwag z jego ust jak wielokrotne okrzyki powtarzane tak, jakby
zacny
Butterbur nie ufał własnym uszom: „Co ja słyszę, panie
Baggins, a raczej panie
Underhill? Bo już mi się poplątało z kretesem... Co ja słyszę, mistrzu
Gandalfie? Nie do wiary! Kto by to pomyślał! W naszych
czasach!”
Butterbur także miał niemało do
opowiadania. W Bree wcale nie było spokojnie. Interesy szły marnie, a
prawdę
rzekłszy, nawet całkiem kiepsko.
-
Nikt z zagranicy nie przybywa już do nas – mówił.
– Miejscowi siedzą w domach
zamknięci na cztery spusty. Wszystko przez tych obcych przybyszy,
włóczęgów, co
do nas zaczęli ściągać Zieloną Ścieżką przed rokiem, jak pewnie
pamiętacie;
potem zjawiło się ich coraz więcej, całe gromady. Trafiali się między
nimi po
prostu biedacy, uciekający przed burzą, ale większość to byli źli
ludzie,
złodzieje i podstępni zbójcy. Doszło u nas w Bree do bardzo
przykrych rzeczy,
nawet do prawdziwej potyczki, w której padło kilku zabitych,
na śmierć
zabitych! Słowo daję, nie przesadzam.
-
Wierzę – powiedział Gandalf. – Ilu?
-
Trzech i dwóch – odparł Butterbur, oddzielnie
licząc dużych ludzi i hobbitów. –
Nieborak Mat Heathertoes, Rowlie Appledore i mały Tom Pickhorn zza
Wzgórza, a
także Willie Banks i jeden z Underhillów ze Staddle.
Wszystko zacne dusze, po
których stracie nie pocieszyliśmy się dotąd. A Harry, ten,
co był odźwiernym
przy zachodniej bramie, i Bill Ferny przeszli na stronę obcych
przybłędów i
potem razem z nimi uciekli; myślę, że to oni wpuścili
napastników do miasta tej
nocy, kiedy wybuchła bójka. Na krótko przedtem,
jakoś pod koniec roku
pokazaliśmy im bramy i wyrzuciliśmy ich bez ceregieli, a zaraz po Nowym
Roku,
kiedy spadły duże śniegi, zdarzyły się te awantury.
Harry
i Bill poszli na rozbój i teraz siedzą w lasach za wioską
Archet albo na
pustkowiach, gdzieś na północ od Wzgórza.
Zupełnie jak w strasznych czasach, o
których opowiadają stare bajki. Na gościńcach nikt się nie
czuje bezpieczny,
wszyscy unikają dalszych podróży i co wieczór
wcześnie zamykają się w domach.
Musimy trzymać warty wszędzie wzdłuż żywopłotu i obsadziliśmy bramy
wzmocnionymi strażami.
-
Nas jakoś nikt nie zaczepiał – rzekł Pippin –
chociaż jechaliśmy powoli i bez
ubezpieczenia. Myśleliśmy, że wszystkie kłopoty zostały już za nami.
-
Oj, nie, nie, panie Peregrinie, kłopotów jeszcze dość przed
wami – odparł
Butterbur. – Nic też dziwnego, że was zbóje nie
napastowali. Woleli nie porywać
się na zbrojnych, którzy mają miecze, hełmy, tarcze i tak
dalej. Każdy by się
dwa razy namyślił, zanimby was zaczepił. Prawdę mówiąc ja
też na wasz widok
trochę się wystraszyłem.
Nagle
hobbici zrozumieli, że jeśli miejscowa ludność przyglądała im się ze
zdumieniem, to nie tyle dziwiła się ich powrotowi, ile ich zbrojom.
Sami tak
się już oswoili z wojennym rynsztunkiem, obracając się wśród
dobrze uzbrojonych
plemion, że nie pomyśleli, jak niezwykłe wrażenie w ich ojczystych
stronach
zrobią kolczugi błyszczące spod płaszczy, hełmy Gondorczyków
i Rohirrimów oraz
tarcze zdobione pięknymi godłami. A na domiar wszystkiego Gandalf
jechał na
wielkim siwym koniu, cały w bieli, okryty sutym płaszczem mieniącym się
od
błękitu i srebra, z długim mieczem Glamdringiem u pasa.
-
A to dobre sobie! – zaśmiał się Gandalf. – Jeśli
nasza piątka napędza im
stracha, to pocieszmy się, bo gorszych przeciwników
spotykaliśmy w naszej
wędrówce. Przynajmniej możesz być spokojny, że nie
spróbują cię napadać, póki
my tu jesteśmy.
-
Ale czy to długo potrwa? – rzekł Butterbur. – Nie
przeczę, chętnie bym was zatrzymał
tutaj na jakiś czas. Bo to, jak wiecie, myśmy do takich
bójek nie przywykli, a
Strażnicy podobno wynieśli się z naszych stron wszyscy. Widzę dopiero
teraz, że
dawniej nie docenialiśmy, ile im zawdzięczamy. Bo kręcą się dokoła
groźniejsi
jeszcze od zbójów wrogowie. Zeszłej zimy wilki
wyły pod żywopłotem. W lesie
czają się jakieś ciemne stwory, tak okropne, że na samą myśl o nich
krew w
żyłach zastyga. Doprawdy bardzo, bardzo to wszystko było niepokojące.
-
Rzeczywiście – przyznał Gandalf. – Wszystkie prawie
kraje przeżywały ostatnio
wielki niepokój. Ale pociesz się, Barlimanie. Bree znalazło
się na krawędzi
bardzo ciężkich kłopotów i z ulgą stwierdzam, że nie wpadło
w nie głębiej.
Świtają teraz lepsze czasy. Tak dobrych czasów nikt już
pewnie tu nie pamięta!
Strażnicy wrócili. My wróciliśmy wraz z nimi. I
znowu mamy króla, Barlimanie;
król wkrótce przypomni sobie o tej części swojego
królestwa. Ożyje Zielona
Ścieżka, gońcy królewscy będą po niej mknęli tam i z
powrotem, a złe stwory
znikną, wyparte z lasów i pustkowi. Pustkowie zaludni się i
zamieni w pola
uprawne.
Butterbur
kiwał głową.
-
Pewnie, trochę uczciwych podróżnych na gościńcach nikomu nie
zaszkodzi. Ale nie
życzmy sobie więcej nicponiów i zabijaków. Nie
chcemy widzieć obcych w Bree ani
nawet w pobliżu Bree. Niech nas zostawią w spokoju. Nie chcę, żeby tłum
obcych
tutaj się panoszył i osiedlał, karczując puszczę dokoła.
-
Będziecie mieli spokój, Barlimanie – odparł
Gandalf. – Dla wszystkich starczy
miejsca pomiędzy Iseną a Szarą Wodą lub też na południowym brzegu
Brandywiny;
nikt nie będzie się cisnął pod same granice Bree. Niegdyś
mnóstwo ludzi
mieszkało na północy, o sto mil albo dalej stąd, u końca
Zielonej Ścieżki, na
Północnych Wzgórzach i nad Jeziorem Evendim.
-
Na północy, za Szańcem Umarłych? – z rosnącym
powątpiewaniem odrzekł Butterbur.
– To są podobno kraje nawiedzane przez upiory. Nikt
prócz zbójców tam się nie
zapuści.
-
A jednak Strażnicy tam bywają – powiedział Gandalf.
– Mówisz: Szaniec Umarłych.
Tak rzeczywiście zwą to miejsce od wielu lat; prawdziwa jednak dawna
nazwa
brzmi Fornost Erain, Norbury, Północny Gród
Królów. I pewnego dnia król tam
powróci, a wtedy zobaczysz na gościńcu wspaniałych
podróżnych.
-
No, tak, to już daje trochę lepsze widoki na przyszłość –
rzekł Butterbur – i
można by się wtedy spodziewać poprawy interesów. Byle ten
król zostawił Bree w
spokoju.
-
Na pewno zostawi – odparł Gandalf. – Zna wasz kraj
i kocha.
-
A to jakim cudem? – zdziwił się Butterbur. – Nie
rozumiem. Skoro siedzi sobie
na wspaniałym tronie w potężnym zamku o setki mil stąd, skądże by
mógł nas
znać? Pewnie pija wino ze złotych pucharów. Cóż
dla niego znaczy moja gospoda i
piwo w kuflach? Chociaż co do piwa, to nie możesz, Gandalfie,
zaprzeczyć, że
jest dobre. Nabrało wyśmienitego smaku od jesieni zeszłego roku, kiedyś
nas
odwiedził i obdarzył je łaskawym słowem. To była jedyna dla mnie
pociecha w
tych ciężkich czasach.
-
Król mówi, że zawsze u ciebie piwo było dobre
– wtrącił się Sam.
-
Król?
-
A jakże! Przecież to Obieżyświat! Wódz
Strażników. Czy jeszcze nic ci w głowie
nie świta?
Zaświtało
i Butterbur zbaraniał ze zdziwienia. Oczy mu omal z orbit nie
wyskoczyły,
rozdziawił usta i sapał głośno.
-
Obieżyświat! – krzyknął wreszcie odzyskując dech. –
Obieżyświat w koronie, ze
złotym pucharem! Czego to dożyliśmy!
-
Lepszych czasów, w każdym razie dla Bree – rzekł
Gandalf.
-
Pewnie, pewnie, teraz już w to wierzę – odparł Butterbur.
– No, wiecie państwo,
od dawna nie gadało mi się z nikim tak miło jak z wami. Szczerze
powiem, że tej
nocy zasnę z lżejszym sercem. Jest o czym myśleć po tej
rozmówce, ale odłożę to
do jutra. Teraz ciągnie mnie już do łóżka, a was z pewnością
także. Hej, Nob! –
zawołał podchodząc do drzwi. – Nob, niezguło! –
Palnął się ręką w czoło. - ...
Zaraz, zaraz... Nob? Coś mi to przypomina, ale co?
-
Może znów jakiś zapomniany list? – spytał Merry.
-
Nieładnie, że mi pan jeszcze nie wybaczył starej historii, panie
Meriadoku!
Przerwał mi pan wątek. Na czym to stanąłem? Nob... stajnia... Aha! Mam
tu na
przechowaniu coś, co jest waszą własnością. Jeżeli pamiętacie Billa
Ferny, tego
koniokrada, i kucyka, którego Bill wam sprzedał, no to
właśnie o niego chodzi.
Kucyk wrócił do mnie sam, dobrowolnie. Skąd? To już wy
lepiej wiecie niż ja.
Przyszedł kudłaty jak stare psisko i chudy jak patyk, ale żywy. Nob go
tutaj
pielęgnuje.
-
Nie może być! Mój Bill! – wrzasnął Sam.
– W czepku się urodziłem, niech
Dziadunio mówi, co chce. Znowu spełnione życzenie! Gdzie on
jest?
Sam
nie chciał się położyć, dopóki nie odwiedził kucyka w stajni.
W |
ędrowcy
zostali w Bree przez cały następny dzień, a Butterbur nie
mógł uskarżać się na
zastój w interesach, przynajmniej tego drugiego wieczora.
Ciekawość okazała się
silniejsza od strachu i w gospodzie było rojno jak nigdy. Hobbici przez
grzeczność zaszli do wspólnej izby i odpowiedzieli na
mnóstwo pytań. A że
ludzie z Bree mają dobrą pamięć, wielu z nich pytało Froda, czy napisał
swoją
książkę.
-
Jeszcze nie – odpowiadał. – Jadę do domu, tam
dopiero uporządkuję przywiezione
zapiski.
Musiał
obiecać, że nie pominie nadzwyczajnych wydarzeń, które w
Bree się rozegrały,
ponieważ bez tego wydawała im się za mało interesująca książka,
poświęcona
przeważnie dalekim i znacznie mniej ważnym wypadkom „gdzieś
na południu”.
Potem jeden z młodszych mężczyzn
poprosił o piosenkę. Ale wtedy zaległa nagle cisza, starsi ukradkiem
zgromili
lekkomyślnego młokosa i nikt prośby nie podtrzymał. Jasne było, że
ludzie z
Bree nie pragnęli powtórzenia się niesamowitych awantur w
gospodzie.
Nic też nie zakłóciło spokoju we
dnie ani w nocy, dopóki podróżni gościli w Bree.
Nazajutrz jednak zerwali się o
świcie, bo z uwagi na dżdżystą wciąż pogodę chcieli dotrzeć do
Shire’u przed
wieczorem, a drogę mieli dość daleką. Ludzie z Bree stawili się
tłumnie, żeby
ich pożegnać, w weselszym nastroju niż zazwyczaj w ciągu ubiegłego
roku; kto
przedtem nie widział gości w pełnym rynsztunku, ten otwierał teraz oczy
z
podziwu, gdy ukazał się Gandalf z białą brodą, cały promieniejący
światłem, w
błękitnym płaszczu, który zdawał się jak obłok
przesłaniający słońce, a przy
Czarodzieju czterej hobbici niby błędni rycerze z dawnych, niemal
zapomnianych
legend. Nawet ci, którzy zrazu wyśmiewali nowiny o
królu, zaczęli podejrzewać,
że jest w nich mimo wszystko trochę prawdy.
-
Ano, szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu do
domów! – rzekł Butterbur. –
Może powinienem wcześniej uprzedzić was, że w Shire także niedobrze się
dzieje,
takie przynajmniej do nas słuchy dochodzą. Podobno zdarzyły się tam
dziwne
rzeczy. Ale wciąż to to, to owo, człowiek ma za dużo własnych
kłopotów na
głowie. Co prawda, jeśli wolno mówić szczerze,
przyjechaliście z tej podróży
tacy odmienieni, że z pewnością dacie sobie radę ze wszystkimi
kłopotami. Nie
wątpię, że prędko zaprowadzicie u siebie porządek. Życzę szczęścia! A
pamiętajcie, że im częściej będziecie się pokazywali „Pod
Rozbrykanym
Kucykiem”, tym bardziej się wami ucieszę.
Pożegnali
go nawzajem serdecznie i ruszyli przez Bramę Zachodnią w stronę
Shire’u. Kucyka
Billa wzięli z sobą, a chociaż musiał znów dźwigać spore
juki, biegł raźno obok
wierzchowca Sama i zdawał się bardzo zadowolony.
-
Ciekawe, co też stary Barliman miał na myśli – odezwał się
Frodo.
-
Trochę zgaduję – posępnie odparł Sam. – Pewnie to,
co zobaczyłem kiedyś w
zwierciadle pani Galadrieli: ścięte drzewa i mojego Dziadunia wygnanego
z domu.
Żałuję, że się bardziej nie spieszyłem z powrotem.
-
Na pewno też coś niedobrego stało się w Południowej Ćwiartce
– powiedział
Merry. – Wszędzie brak fajkowego ziela.
-
Cokolwiek tam się złego święci, założę się, że Lotho w tym palce macza
– rzekł
Pippin.
-
Palce może macza, ale na dnie kto inny wodę mąci – powiedział
Gandalf. –
Zapomnieliście o Sarumanie. On wcześniej niż Mordor zaczął interesować
się
Shire’em.
-
Ale przecież ty jesteś z nami – rzekł Merry – więc
wszystko prędko się naprawi.
-
Jestem z wami teraz – odparł Gandalf –
wkrótce jednak się rozstaniemy. Nie
pojadę do Shire’u. Sami musicie swoje sprawy załatwić, do
tego właśnie od dawna
was przygotowywałem. Czy jeszczeście nie zrozumieli? Mój
czas minął, nie jest
już moim zadaniem wprowadzanie ładu na świecie ani nawet pomaganie
innym, gdy
się do tego zabierają. Wy zresztą, przyjaciele, już nie potrzebujecie
pomocy.
Wyrośliście. Wyrośliście bardzo wysoko, dosięgliście największych, o
was
wszystkich już mogę być spokojny. Wiedzcie, że wkrótce
skręcę w inną ścieżkę.
Zamierzam pogawędzić z Bombadilem, i to tak obszernie, jak jeszcze
nigdy w
życiu. On był tym kamieniem, który mchem obrasta, podczas
kiedy mnie wypadło
toczyć się po świecie. Ale już skończyły się moje wędrówki,
teraz będziemy
mieli sobie dużo do powiedzenia z Bombadilem.
W |
jakiś
czas potem dotarli do tego miejsca na
Wschodnim Gościńcu, gdzie niegdyś pożegnali Bombadila. Hobbici marzyli,
a nawet
oczekiwali, że ujrzą go tutaj, spodziewając się, że wyjdzie na ich
spotkanie. Lecz
nie dał znaku życia; od południa szara mgła słała się na Kurhanach, a
Stary Las
w oddali zniknął za jej gęstą zasłoną. Zatrzymali się na chwilę; Frodo
tęsknie
spoglądał na południe.
-
Bardzo bym chciał zobaczyć znów starego przyjaciela
– rzekł. – Ciekaw jestem,
jak mu się wiedzie.
-
Doskonale, jak zawsze, ręczę ci za to – odparł Gandalf.
– Beztroski Bombadil
pewnie nawet niezbyt się interesuje tym, co zdziałaliśmy i widzieli,
chyba
tylko waszym spotkaniem z entami. Może później przyjdzie i
na to czas, żebyś go
odwiedził. Teraz na twoim miejscu nie marudziłbym ani chwili, bo
inaczej nie
zdążycie przed zamknięciem bramy mostu na Brandywinie.
-
Ależ tam nie ma żadnej bramy! – zawołał Merry. –
Nie na tym szlaku! Wiesz to
chyba, Gandalfie, równie dobrze, jak ja. W Bucklandzie jest
brama, oczywiście,
ale tę otworzą przede mną o każdej porze.
-
Powiedz raczej, że przedtem na tym szlaku bramy nie było –
odparł Gandalf. –
Teraz ją tam zastaniesz. I nawet w Bucklandzie możesz się natknąć na
większe
trudności, niż myślisz. Ale przezwyciężysz je szczęśliwie. Do widzenia,
przyjaciele kochani! Nie rozstajemy się na zawsze. Jeszcze nie. Do
widzenia.
Skierował
Gryfa w bok gościńca; rumak przesadził lekko szeroki zielony wał
ciągnący się
tu wzdłuż drogi. Gandalf zakrzyknął na niego i Gryf pomknął w stronę
Kurhanów
jak wiatr z północy.
-
Ano zostało nas czterech, tak jak z domu ruszaliśmy – rzekł
Merry. – Wszystkich
towarzyszy, jednego po drugim, zostawiliśmy po drodze. Można by
pomyśleć, że to
sen, który powoli się rozwiewa.
-
Mnie się zdaje przeciwnie – powiedział Frodo – że
teraz zasypiam z powrotem.
Rozdział
8
Porządki
w Shire
J |
uż
po zmroku zmoknięci i zmęczeni wędrowcy zajechali nad Brandywinę i
zastali tam
drogę zagrodzoną. U dwóch końców mostu jeżyły się
ostrokołowe bramy. Na drugim
brzegu rzeki dostrzegli nowo zbudowane domy, piętrowe, z wąskimi,
prostokątnymi
oknami, nagie i źle oświetlone, ponure i obce.
Stukali w bramę i wołali, nikt
jednak zrazu nie odpowiedział; potem usłyszeli ze zdumieniem głos rogu
i zobaczyli,
że w domach za rzeką światła gasną. Ktoś w ciemności krzyknął:
-
Kto tam? Odstąpcie spod bramy. Nie wjedziecie teraz. Czy nie umiecie
czytać?
Jest przecież napis: „Zamknięte od zachodu do wschodu
słońca”.
-
Rozumie się, że nie umiemy czytać po ciemku – odkrzyknął Sam.
– Ale jeśli
hobbici z Shire’u mają przez ten wasz napis moknąć przez całą
zimną noc, to
poszukam tego ogłoszenia i zerwę je zaraz.
Rozległ
się trzask zamykanego okna i z domu po lewej stronie wysypał się tłum
hobbitów
z latarniami w rękach. Otworzyli na drugim końcu bramę, a
niektórzy nawet
przebiegli most. Na widok podróżnych przystanęli wystraszeni.
-
Chodźże tu bliżej, Hobie Hayward! – zawołał Merry
rozróżniając w świetle
latarni jednego z dawnych znajomych. – Nie widzisz, że to ja,
Merry Brandybuck?
Wytłumacz mi, co to wszystko znaczy, co tu robi porządny Bucklandczyk,
jak ty?
O ile pamiętam, byłeś odźwiernym przy Zielonej Bramie?
-
O rety! Pan Meriadok, oczy mnie nie mylą, a uzbrojony jak na wojnę!
– krzyknął
stary Hob. – A tu opowiadali, że pan zginął. A w każdym
razie, że pan zabłądził
w Starym Lesie. To radość, że pana widzę całego i żywego!
-
Zamiast się na mnie gapić przez szpary w płocie, otwórz
lepiej bramę! –
powiedział Merry.
-
Niech mi pan wybaczy, nie mogę. Mamy taki rozkaz.
-
Kto go wam dał?
-
Wódz z Bag End.
-
Wódz, jaki Wódz? Chciałeś powiedzieć: Lotho?
– spytał Frodo.
-
Tak, ale kazał mówić teraz na siebie: Wódz.
-
To pięknie; przynajmniej nie używa nazwiska Bagginsów
– odparł Frodo. – Ale,
jak widzę, pora, żeby krewni zajęli się nim i przywołali go do porządku.
Zza
bramy dobiegł zgorszony i przerażony szept:
-
Lepiej takich rzeczy nie mówić. On się może dowiedzieć. A
poza tym jak
będziecie tak hałasowali, gotów się zbudzić Duży Człowiek
Wodza.
-
Już my go obudzimy tak, że się nieprędko przestanie dziwić –
rzekł Merry. –
Jeżeli to znaczy, że twój wspaniały Wódz wziął do
swej służby najemnych zbirów
z Pustkowi, to widzę, żeśmy rzeczywiście za długo czekali z powrotem.
–
Zeskoczył z kuca, a dostrzegłszy w błysku latarni ogłoszenie, zdarł je
i cisnął
za bramę. Hobbici cofnęli się, żaden nie podszedł, by otworzyć skoble.
– Do
mnie, Pippin! Nas dwóch wystarczy.
Merry i Pippin wdrapali się na
bramę. Hobbici uciekli z mostu. Znowu zagrał róg. Z
większego domu po prawej
stronie wychynęła duża, ciężka postać, wyraźnie widoczna na tle
oświetlonych
drzwi.
-
Co to za hałasy! – warknął zbliżając się. – Kto się
ośmielił przez bramę
włazić? Jazda stąd, bo karki poskręcam, nędzne pokurcze.
Nagle
stanął, bo dostrzegł błysk mieczy.
-
Billu Ferny! – rzekł Merry. – Jeżeli w ciągu
dziesięciu sekund nie otworzysz
bramy, gorzko pożałujesz. Nauczę cię posłuchu tym oto żelazem.
Otwórz bramę i
wynoś się za nią. Żebym cię tu więcej nie spotkał, łotrzyku,
zbóju!
Bill
Ferny skulił się, powlókł pod bramę, otworzył rygle.
-
Oddaj klucz! – powiedział Merry.
Ale
zbój cisnął mu klucze w twarz i dał nura w ciemność. Kiedy
mijał kuce, jeden z
nich wierzgnął i trafił go kopytami w przelocie. Bill Ferny zawył i
zniknął w
mroku. Nigdy nikt więcej o nim nie posłyszał.
-
Brawo, Billy – pochwalił kucyka Sam.
-
A więc wasz Duży Człowiek już załatwiony – rzekł Merry.
– Z Wodzem policzymy
się w swoim czasie. Na razie potrzebujemy na noc kwatery, a że, jak
widzę,
zburzyliście gospodę, która stała przy moście, i zamiast
niej pobudowali te
szkaradne domy, musicie nas jakoś w nich umieścić.
-
Bardzo przepraszam, panie Meriadoku, ale to zabronione –
odparł Hob.
-
Co jest zabronione?
-
Przyjmowanie podróżnych, jedzenie poza porami regularnych
posiłków i w ogóle
różne takie rzeczy.
-
Co się tu dzieje? – spytał Merry. – Czy mieliście w
tym roku klęskę
nieurodzaju? Zdawało mi się, że lato było piękne i zbiory bogate.
-
Owszem, rok był dość dobry – odparł Hob. –
Zebraliśmy dużo plonów, ale nie
wiadomo dokładnie, co się z nimi stało. Rozeszło się chyba między
rozmaitych
„poborców” i
„szafarzy”, co to chodzą po kraju, liczą, mierzą i
odstawiają
wszystko do składów. Więcej zbierają, niż rozdzielają i
prawie nic z tego potem
do nas nie wraca.
-
Słowo daję, to takie nudne, że nie ma siły słuchać dłużej po nocy
– rzekł
Pippin ziewając. – Mamy prowianty w workach
podróżnych. Dajcie nam byle jaką
izbę, żebyśmy mogli głowy skłonić. Nocowało się już gorzej po drodze!
H |
obbici
spod bramy wciąż jeszcze zdawali się zaniepokojeni, najwidoczniej
propozycja
Pippina nie zgadzała się z obowiązującymi przepisami; nikt jednak nie
ośmielił
się sprzeciwiać dłużej tak groźnie uzbrojonym podróżnym, z
których dwaj byli na
dobitkę wyjątkowo rośli i silni. Frodo kazał bramę z powrotem
zaryglować.
Ostrożność taka miała bądź co bądź pewien sens, skoro w okolicy kręcili
się
zbóje. Potem czterej przyjaciele weszli do hobbickiej
kordegardy i rozgościli
się tam, jak mogli. Była to izba naga i brzydka, ze skąpym kominkiem,
który nie
pozwalał na rozpalenie porządnego ognia. Na piętrze w sypialniach
wartowników
ciągnęły się rzędy twardych łóżek, a na ścianach wisiały
różne pouczenia i
długa lista przepisów. Pippin zdarł je natychmiast. Piwa nie
było wcale, jadła
bardzo mało, ale z prowiantów, które wydobyto z
podróżnych worków i rozdzielono
między wszystkich obecnych, złożyła się niezła kolacja. Pippin łamiąc
przepis
numer cztery dorzucił na palenisko prawie całą wiązkę drew,
przeznaczonych na
dzień następny.
-
Przydałaby się teraz fajeczka, paląc milej by się słuchało waszej
opowieści o
tym, co się dzieje w Shire – powiedział.
-
Ziela fajkowego nie ma – odparł Hob – a raczej jest
tylko dla Dużych Ludzi
Wodza. Cały zapas podobno się wyczerpał. Jak słyszeliśmy, karawany
wozów
załadowanych liśćmi wysłano z Południowej Ćwiartki starą drogą, przez
Bród
Sarn. Stało się to pod koniec zeszłego roku, wkrótce po
waszym wyjeździe. Ale
podobno wcześniej jeszcze ziele cichcem wyciekało z kraju w mniejszych
ilościach. Ten Lotho...
-
Trzymaj język za zębami, Hobie Hayward! – krzyknęło kilku
hobbitów naraz. –
Wiesz, że takie gadanie jest zabronione. Wódz dowie się, co
mówiłeś, a wtedy
wszyscy będziemy w opałach.
-
Nie dowiedziałby się, gdyby między wami nie było lizusów
– odparł zapalczywie
Hob.
-
Spokojnie, spokojnie! – rzekł Sam. – Wiemy już
dość. Nie trzeba ani słowa
więcej, gościnności nie ma, piwa nie ma, ziela do fajki nie ma, za to
przepisów
w bród i kłótnie jak wśród
orków. Spodziewałem się, że odpocznę wreszcie, ale
widzę, że czekają nas nowe trudy i kłopoty. Tymczasem chodźmy spać i
odłóżmy te
sprawy do rana.
N |
owy
„Wódz” najwidoczniej miał swoje sposoby,
żeby wiedzieć o wszystkim. Od mostu do
Bag End było czterdzieści mil z hakiem, ale ktoś niewątpliwie
pospieszył z
wiadomościami. Frodo i jego towarzysze wkrótce się o tym
przekonali.
Nie mieli ustalonych ściśle planów,
lecz zamierzali najpierw udać się do Ustroni na krótki
wypoczynek. Teraz
jednak, widząc, co się święci, postanowili jechać wprost do Hobbitonu.
Wyruszyli wręcz nazajutrz gościńcem, popędzając konie. Wiatr przycichł,
ale
niebo było chmurne. Kraj zdawał się smutny i opuszczony; co prawda był
to już
pierwszy dzień listopada, koniec jesieni. Mimo wszystko ogniska płonęły
nawet
na tę porę roku niezwykle gęsto, a wszędzie dokoła dym wzbijał się nad
ziemię i
ciężką chmurą płynął w stronę Leśnego Zakątka.
Pod wieczór wędrowcy zbliżyli się do
Żabiej Łąki – sporej wsi przy gościńcu, oddalonej o
dwadzieścia dwie mile od
mostu. Tam chcieli przenocować, pamiętając, że gospoda „Pod
Pływającą Kłodą”
cieszy się dobrą sławą. Ale u wjazdu do wsi natknęli się na barierę
zagradzającą gościniec i opatrzoną wielką tablicą z napisem:
„Wstęp
wzbroniony”. Za barierą stał liczny oddział
szeryfów z pałkami w garści i z
piórami na czapkach; miny mieli nadęte i trochę wystraszone
zarazem.
-
Co to wszystko ma znaczyć? – spytał Frodo powstrzymując się
od śmiechu.
-
Znaczy to, panie Baggins – odparł dowódca
szeryfów, hobbit odznaczający się
podwójnym piórem na czapce – że jest
pan aresztowany za włamanie się przez
bramę, zdarcie ogłoszeń urzędowych, napaść na odźwiernego, bezprawne
przekroczenie granic, nocowanie w budynku państwowym bez zezwolenia i
przekupienie poczęstunkiem wartowników pełniących służbę.
-
Nic więcej? – spytał Frodo.
-
ja bym mógł coś niecoś dorzucić, jeśli chcecie –
powiedział Sam. – Nazwanie
Wodza po imieniu, świerzbienie ręki, żeby mu kułakiem zamalować tę jego
pryszczatą buzię, a także posądzenie szeryfów, że są bandą
durniów.
-
Dość tego! Zgodnie z rozkazem Wodza macie iść z nami bez oporu.
Zaprowadzimy
was Nad Wodę i oddamy w ręce Dużych Ludzi Wodza. Wszystko, co macie do
powiedzenia, powiecie na rozprawie. Ale jeśli nie chcecie dłużej
jeszcze
posiedzieć w więzieniu, radzę wam za wiele nie gadać.
Szeryfowie
speszyli się mocno, kiedy Frodo wraz z całą kompanią wybuchnął na to
gromkim
śmiechem.
-
Nie pleć głupstw – rzekł Frodo. – Pojadę, gdzie mi
się spodoba, i wtedy, kiedy
zechcę. Przypadkiem wybieram się do Bag End, gdzie mam interesy, ale
jeśli
upierasz się iść tam z nami, proszę bardzo, to twoja sprawa.
-
Niech i tak będzie, panie Baggins – odparł dowódca
szeryfów – ale niech pan nie
zapomina, że pana aresztowałem.
-
Nie zapomnę! – rzekł Frodo. – Nigdy! Ale może ci to
kiedyś wybaczę. W każdym
razie dzisiaj nigdzie dalej nie jadę, bądź więc łaskaw odprowadzić mnie
do
gospody „Pod Pływającą Kłodą”.
-
Nie mogę, proszę pana. Gospoda zamknięta. Jest tylko dom
szeryfów na drugim
końcu wsi. Tam was zaprowadzę.
-
Zgoda – powiedział Frodo. – Idź naprzód,
jedziemy za tobą.
S |
am
tymczasem przeglądając szeregi wypatrzył wśród
szeryfów dawnego znajomka.
-
Ejże, Robinie Smallburrow! Chodź no bliżej, chciałbym z tobą pogadać!
–
zawołał.
Robin
Smallburrow zerknął lękliwie na dowódcę, który
nasrożył się, lecz nie śmiał
oponować, po czym cofnął się i podszedł do Sama. Sam zeskoczył z kucyka.
-
Słuchaj no, Robinku – rzekł – wychowałeś się w
Hobbitonie i powinieneś mieć
więcej oleju w głowie. Czy ci nie wstyd napastować pana Froda? I co to
ma
znaczyć, że gospoda zamknięta?
-
Wszystkie gospody zamknięto – odparł Robin. –
Wódz piwa nie cierpi. Od tego się
przynajmniej zaczęło. Bo teraz, prawdę mówiąc, Duzi Ludzie
Wodza piją, ile
chcą. On nie cierpi też, żeby się ktoś po kraju kręcił, więc jeśli już
któryś
hobbit musi albo chce podróżować, ma zgłaszać się w domach
szeryfów po drodze i
tłumaczyć się, po co i skąd wędruje.
-
Wstydziłbyś się brać udział w takich głupich bezeceństwach –
rzekł Sam. –
Pamiętam, żeś zawsze wolał gospody oglądać od środka niż z zewnątrz. Na
służbie
czy poza służbą, chętnie wpadałeś na kufelek piwa.
-
I dalej bym to chętnie robił, gdybym mógł. Ale nie bądź dla
mnie za surowy,
Samie. Cóż poradzę? Wstąpiłem do szeryfów na
służbę siedem lat temu, kiedy
nikomu nie śniło się o takich porządkach, jakie dziś mamy. Myślałem, że
będę
miał okazję włóczyć się po kraju, słuchać plotek, gdzie piwo
lepsze. Stało się
teraz inaczej.
-
No, to rzuć to do licha, nie bądź dłużej szeryfem, skoro to przestało
być
zajęciem stosownym dla uczciwego hobbita – rzekł Sam.
-
To wzbronione – odparł Robin.
-
Jeżeli jeszcze raz usłyszę to piękne słówko, rozgniewam się
na dobre –
powiedział Sam.
-
Szczerze mówiąc, nawet bym się nie zmartwił –
odparł Robin zniżając głos. –
Gdybyśmy rozgniewali się wszyscy razem, może by dało się coś zrobić.
Ale
zrozum, Samie, Wódz ma swoich Dużych Ludzi. Rozsyła ich
wszędzie, a jeśli ktoś
z nas, małych ludzi, upomina się o swoje prawa – zamykają go
w więzieniu.
Pierwszego zamknęli naszego starego tłuściocha Willa Whitfoota,
burmistrza, a
potem wielu innych. Ostatnio dzieje się coraz gorzej. Często biją
więźniów.
-
Dlaczego więc dla nich pracujesz? – spytał Sam ze złością.
– Kto cię posłał do
Żabiej Łąki?
-
Nikt. Stale tam jesteśmy na posterunku w dużym domu
szeryfów. Należę do
pierwszej grupy Wschodniej Ćwiartki. Razem jest teraz paruset
szeryfów i
werbują ich jeszcze więcej, bo wyszły nowe przepisy. Większość służy
wbrew
woli, ale nie wszyscy. Nawet w Shire są tacy, którzy lubią
wścibiać nosy w
cudze sprawy i udawać ważnych. Co gorsza nie brak też
szpiegów, donoszących o
wszystkim Wodzowi i jego Dużym Ludziom.
-
Ha! Więc tym sposobem o nas się dowiedział, czy tak?
-
Tak. Zwykłym obywatelom nie wolno korzystać z pospiesznej poczty, ale
oni jej
używają i trzymają umyślnych gońców w różnych
punktach kraju. Jeden taki goniec
przybiegł w nocy z Bamfurlong z „tajną
wiadomością”, drugi poniósł ją stąd
dalej. A dziś po południu przyszedł tą drogą rozkaz, żeby was
aresztować i
odstawić Nad Wodę, nie wprost do więzienia. Wódz chce
widocznie rozprawić się z
wami jak najprędzej.
-
Odechce mu się, jak pan Frodo z nim pogada – rzekł Sam.
Dom
szeryfów w Żabiej Łące nie był
lepszy od kordegardy przy moście. Nie miał pietra, lecz okna
równie wąskie, i
zbudowany był z brzydkiej, szarej cegły, niedbale kładzionej. Wnętrze
okazało
się wilgotne i ponure, a kolację podano na długim stole z nie
heblowanych desek,
których na dobitkę od dawna nikt porządnie nie wyszorował.
Jadło było zresztą
niegodne lepszego stołu. Podróżni nie mieli ochoty
zatrzymywać się tu dłużej, a
że od Wody dzieliło ich jeszcze około osiemnastu mil, ruszyli o
dziesiątej rano
w drogę. Wyruszyliby znacznie wcześniej, gdyby nie to, że zwłoka
wyraźnie
złościła dowódcę szeryfów. Wiatr skręcił z
zachodu na północ, pochłodniało,
lecz deszcz nie padał.
Kawalkada opuszczając wieś wyglądała
dość zabawnie, mimo to kilku tutejszych mieszkańców,
którzy wylegli z domów,
żeby popatrzeć na odjazd podróżnych, wahało się, nie
wiedząc, czy śmiech jest
dozwolony. Dwunastu szeryfom kazano eskortować
„więźniów”, lecz Merry zmusił
ich, żeby maszerowali na czele, podczas gdy Frodo ze swą kompanią
jechał za
nimi. Merry, Pippin i Sam śmieli się, śpiewali i gawędzili swobodnie,
szeryfowie natomiast kroczyli sztywno, usiłując nadać sobie surowy i
poważny
wygląd. Frodo milczał, zdawał się smutny i zamyślony. Ostatnią osobą,
którą we
wsi mijali, był krzepki staruszek zajęty właśnie strzyżeniem żywopłotu.
-
Hola, hola! – zawołał na ich widok. – Kto tu
właściwie kogo aresztował?
Dwaj
szeryfowie odłączając się natychmiast od oddziału skierowali się ku
niemu.
-
Panie oficerze! – krzyknął Merry. – Proszę
natychmiast przywołać swoich
podwładnych do porządku, jeśli nie chcesz, żebym ja to zrobił.
Dwaj
hobbici na ostry rozkaz dowódcy wrócili z
ponurymi minami do szeregu.
-
Naprzód, marsz! – zakomenderował Merry.
Jeźdźcy
postarali się, żeby piesza eskorta musiała dobrze wyciągać nogi. Słońce
wyjrzało zza chmur i mimo chłodnego wiatru szeryfowie zasapali się i
spocili
porządnie.
Przy kamieniu Trzech Ćwiartek dali
za wygraną. Przebiegli blisko czternaście mil z jednym tylko popasem w
południe. Teraz była już godzina trzecia. Głodni, z poobijanymi nogami,
nie
mogli dłużej dotrzymać kroku kucykom.
-
No, trudno, przyjdziecie za nami, kiedy zdołacie – rzekł
Merry. – My jedziemy
dalej.
-
Do widzenia, Robinku! – powiedział Sam. – Czekam
cię przed „Zielonym Smokiem”,
jeśli nie zapomniałeś drogi do gospody. Nie marudź za długo!
-
Aresztanci uciekając łamią znów przepisy –
markotnie stwierdził dowódca. – Ja
za to nie chcę brać odpowiedzialności.
-
Nie bój się, złamiemy jeszcze niejeden bez twojego
pozwolenia – odparł Pippin.
– Życzę szczęścia!
P |
uścili
się kłusem i gdy słońce zaczęło zniżać się na zachodnim widnokręgu ku
Białym
Wzgórzom, dotarli Nad Wodę, nad wielki staw. Tu czekał ich
pierwszy naprawdę
bolesny wstrząs. Były to przecież rodzinne strony Froda i Sama, obaj
też
dopiero w tym momencie zrozumieli, że są im droższe niż wszystkie kraje
świata.
Wielu znajomych domów brakowało. Niektóre, jak
się zdawało, spłonęły. W
północnym stoku wzgórza Nad Wodą miłe hobbickie
norki opustoszały; ogródki,
dawniej zbiegające barwnym kobiercem aż na brzeg, były zapuszczone i
pełne
chwastów. Co gorsza, tam gdzie przedtem droga do Hobbitonu
ciągnęła się tuż nad
stawem, wyrósł rząd szpetnych nowych budowli. Niegdyś wzdłuż
drogi szumiały
drzewa. Dziś wszystkie zniknęły. Patrząc z rozpaczą w stronę Bag End
ujrzeli w
oddali wysoki komin z cegły. Pluł czarnym dymem pod wieczorne niebo.
Sam nie
posiadał się z oburzenia.
-
Nie wytrzymam, panie Frodo! – krzyknął. – Jadę tam!
Muszę przekonać się, co to
znaczy. Muszę odszukać Dziadunia.
-
Najpierw trzeba się dowiedzieć, co nas tam czeka – rzekł
Merry. – „Wódz” pewnie
ma pod ręką bandę swoich zbirów. Powinniśmy przede wszystkim
znaleźć kogoś, kto
nam wyjaśni, jak sprawy stoją.
Ale
Nad Wodą wszystkie domy i norki były zamknięte, nikt nie wyszedł
powitać
wędrowców. Dziwiło ich to, wkrótce jednak
zrozumieli przyczynę. Kiedy bowiem
dojechali do gospody „Pod Zielonym Smokiem”,
mieszczącej się w ostatnim domu
przy drodze do Hobbitonu, martwym teraz i ziejącym powybijanymi szybami
–
zobaczyli pod ścianą zaczajoną grupę Dużych Ludzi, rosłych i
złowrogich. Mieli
skośne oczy i śniadą cerę.
-
Przypomina się Bill Ferny z Bree – rzekł Sam.
-
I wielu jego współplemieńców z Isengardu
– mruknął Merry.
Zbóje
mieli pałki w rękach i rogi u pasa, lecz poza tym – o ile
hobbici mogli
dostrzec z tej odległości – nie byli uzbrojeni. Kiedy
podróżni zbliżali się,
tamci wyskoczyli na gościniec i zagrodzili przejazd.
-
Dokąd to? – spytał jeden z nich, największy i najszpetniejszy
ze wszystkich. –
Dalej jechac nie wolno. Gdzie się podziała wasza sławetna eskorta?
-
Idę za nami – odparł Merry. – Trochę ich już nogi
bolą. Obiecaliśmy, że tu na
nich zaczekamy.
-
A co, nie mówiłem? – rzekł zbój
zwracając się do swych kamratów. – Od razu
powiedziałem Sharkeyowi, że tym małym durniom ufać nie można. Powinien
był
wysłać paru naszych.
-
Na to samo by wyszło – powiedział Merry. – Co
prawda nie przywykliśmy do
pieszych rozbójników w naszym kraju, ale
potrafimy sobie i z nimi dać radę.
-
Rozbójników? Tak się o nas mówi? Radzę
ci zmienić ton po dobroci, bo inaczej z
tobą pogadam. Przewróciło się pokurczom w głowach. Nie
liczcie zanadto na
miękkie serce Wodza. Jest teraz Sharkey i Wódz zrobi to, co
mu Sharkey każe.
-
A cóż on każe? – spytał spokojnie Frodo.
-
Ten kraj trzeba obudzić i nauczyć praw – oświadczył
zbój. – Sharkey to zrobi i
nie będzie się z wami cackał, jeśli go rozgniewacie. Wam trzeba
większego
władcy. I będziecie go mieli, nim ten rok upłynie, jeśli nie
przestaniecie się
buntować. Dostanie nauczkę ten szczurzy pomiot.
-
Ach, tak! Dobrze, że mi wyjaśniłeś plany – rzekł Frodo.
– Jadę właśnie do pana
Lotho, który pewnie również się nimi zainteresuje.
Zbir
wybuchnął śmiechem.
-
Lotho! Lotho je zna. Nie martw się o niego. Lotho posłucha Sharkeya. Bo
jeśli
Wódz grymasi, to zmienia się Wodza. Rozumiesz? A jeśli mały
ludek próbuje
mieszać się do nie swoich spraw, to się go unieszkodliwia. Rozumiesz?
-
Owszem – rzekł Frodo. – Po pierwsze widzę, że
bardzo tu jesteście opóźnieni i
nie wiecie nic o tym, co się na szerokim świecie dzieje. A tymczasem na
południu wiele się zmieniło, odkąd je opuściłeś. Skończyły się twoje
czasy,
czasy zbójców. Czarna Wieża padła, w Gondorze
panuje król. Isengard zburzony,
twój sławetny mistrz błądzi po pustkowiu i jest żebrakiem.
Minąłem go po
drodze. Teraz już nie łotrzykowie z Isengardu, ale wysłańcy
króla będą
przybywali do nas Zieloną Ścieżką.
Zbój
patrzył na Froda z szyderczym uśmiechem.
-
Żebrakiem, powiadasz? Czyżby? – zadrwił. –
Przechwalaj się, przechwalaj,
zadufku. Nie przeszkodzi to nam żyć wygodnie w tym sytym kraiku, gdzie
dość
długo hobbici próżnowali. A co do królewskich
wysłańców – rzekł prztykając
palcami przed nosem Froda – to tyle sobie z nich robię! Tyle!
Jeśli w ogóle
będę łaskaw na nich zwrócić uwagę.
Tego
było Pippinowi za wiele. Wspomniał pola Kormallen i krew w nim
zakipiała, że
taki zezowaty łotr ośmiela się powiernika Pierścienia nazwać zadufkiem.
Odrzucił płaszcz z ramion, dobył miecza i w blasku srebra na czerni
Gondoru
wysunął się z koniem naprzód.
-
Jestem wysłańcem króla! – rzekł. –
Mówisz z królewskim przyjacielem,
który
wsławił się w krajach zachodu. Jesteś nie tylko łotrem, ale też
głupcem. Na
kolana, w proch, błagaj o przebaczenie, jeśli nie chcesz, żebym cię
pokarał tym
ostrzem, które gromiło trollów.
Miecz
błysnął w zachodzącym słońcu. Merry iSam także sięgnęli do broni i
przysunęli
się do Pippina, żeby go wesprzeć w walce. Frodo jednak nie drgnął.
Zbóje
cofnęli się z drogi. Dotychczas łatwo sobie radzili z bezbronnymi
wieśniakami w
Bree albo z oszołomionym ludem w Shire. Nieustraszeni hobbici z
lśniącymi mieczami
i surowymi twarzami byli dla nich wielką niespodzianką. W głosie
podróżnych
brzmiał ton, jakiego nie słyszeli jeszcze nigdy. Zdjął ich strach.
-
Precz stąd! – rzekł Merry. – A jeśli poważycie się
kiedykolwiek znowu mącić
spokój tej wioski, pożałujecie!
Czterej
hobbici powędrowali dalej, zbójcy uciekli drogą w przeciwnym
kierunku, lecz w
biegu trąbili na rogach.
-
Ano, nie za wcześnie wróciliśmy! – powiedział
Merry.
-
Na pewno. Może nawet za późno, przynajmniej za
późno, żeby ocalić Lotha – rzekł
Frodo. – Nikczemny głupiec, ale mi go żal.
-
Ocalić Lotha? Co mówisz? – zdziwił się Pippin.
– Chciałeś chyba powiedzieć:
zniszczyć.
-
Zdaje się, że niezupełnie rozumiesz tę sprawę, Pippinie –
odparł Frodo. – Lotho
nie zamierzał doprowadzić kraju do tej klęski. Był głupi i nikczemny,
ale teraz
znalazł się w pułapce. Zbójcy wzięli wszystko w swoje ręce,
rabują, tyranizują
lud, rządzą i burzą samowolnie, posługując się jego imieniem. A nawet
już
zaczynają obywać się bez tego imienia. Lotho jest w gruncie rzeczy
więźniem w
Bag End i pewnie drży ze strachu. Musimy spróbować, czy nie
da się go ocalić.
-
W głowie mi się kręci! – rzekł Pippin. –
Wszystkiego się spodziewałem na
zakończenie naszej wyprawy, ale nie tego, że będę musiał bić się z
półorkami i
zbójami na własnej ziemi i to w obronie pryszczatego Lotha!
-
Bić się? Tak, może i do tego przyjdzie – odparł Frodo.
– Ale pamiętaj: nie
wolno ci zabić żadnego hobbita, nawet gdyby stał po stronie
przeciwników, to
znaczy nawet gdyby im naprawdę sprzyjał, bo nie mówię o
tych, którzy ze strachu
ulegają rozkazom łotrów. Nigdy jeszcze w Shire hobbit nie
zabił umyślnie
hobbita. Nie odstąpimy od tej tradycji. Innych też staraj się
oszczędzać, nie
zadawaj śmierci, chyba że będzie to naprawdę nieuniknione. Powściągaj
zapalczywość
i własne ręce aż do ostatniej chwili.
-
Jeśli zbirów jest dużo –odparł Merry –
nie da się uniknąć walki. Nie uratujemy
Lotha ani Shire’u samym oburzeniem i smutkiem, mój
Frodo.
-
Nie, nie będzie łatwo drugi raz ich nastraszyć – powiedział
Pippin. – Tych się
udało spłoszyć, bo ich zaskoczyliśmy. Słyszeliście, że dęli w rogi? Są
więc z
pewnością inni zbóje w pobliżu. W gromadzie będą
odważniejsi. Trzeba rozejrzeć
się za jakimś schronieniem na noc. Bądź co bądź jest nas tylko
czterech,
chociaż uzbrojonych.
-
Mam pomysł! – rzekł Sam. – Chodźmy do starego Toma
Cottona. Mieszkał przy
Południowej Ścieżce i zawsze był zacnym hobbitem. Ma też kupę
synów, a wszyscy
– moi przyjaciele.
-
Nie! – odparł Merry. – Nie zda się na nic
„szukać schronienia”. Tak właśnie
postępował zazwyczaj tutejszy ludek, i to ułatwia sprawę zbirom.
Przyjdą po nas
w przeważającej sile, osaczą w kryjówce i albo z niej
wypędzą, albo spalą z nią
razem. Nie, musimy działać, nie zwlekając.
-
Jak? – spytał Pippin.
-
Wzniecić w Shire powstanie – rzekł Merry. – Zaraz!
Budźcie hobbitów! Oni
wszyscy nienawidzą nowych porządków, to jasne. Wszyscy z
wyjątkiem może paru
łajdaków i paru głupców, którzy chcą w
ten sposób zdobyć stanowiska, nie
rozumiejąc wcale, co się naprawdę dzieje. Ale hobbici w Shire tak długo
cieszyli się spokojem i wygodami, że teraz nie wiedzą, co robić.
Wystarczy
jednak przytknąć żagiew, a kraj stanie w ogniu. Ludzie Wodza pewnie to
wiedzą.
Będą próbowali nas zdeptać i zgasić możliwie szybko. Nie ma
chwili do
stracenia. Samie, jeśli chcesz, skocz na farmę Cottona. To najbardziej
szanowany gospodarz w okolicy i najdzielniejszy. Żywo! Zadmę w
róg Rohanu.
Jeszcze tu nie słyszano takiej muzyki.
G |
alopem
wrócili do środka wsi. Sam skręcił w boczną ścieżkę i pognał
do zagrody
Cottona. Nie zdążył się oddalić, gdy nagle dobiegł jego uszu czysty,
bijący ku
niebu śpiew rogu. Daleko w górach i na polach odpowiedziały
echa, a tak było to
wezwanie naglące, że Sam omal nie zawrócił z miejsca, by
pospieszyć za tym
głosem. Kucyk stanął dęba i zarżał.
-
Naprzód! Naprzód! – zawołał Sam.
– Nie bój się, wkrótce
zawrócimy.
Potem
usłyszał, jak Merry zmieniając nutę gra pobudkę Bucklandu, aż powietrze
drży od
okrzyku:
-
Zbudźcie się! Zbudźcie! Trwoga, napaść, pożoga! Zbudźcie się! Gore!
Napaść!
Za
plecami Sama, we wsi, rozległ się gwar, szczęk, trzask zamykanych
drzwi. Przed
nim w zmierzchu wybłysnęły światła, zaszczekały psy, zatupotały
spieszne kroki.
Nim dotarł do końca ścieżki, spotkał biegnących hobbitów,
starego Cottona i
trzech jego synów: Toma, Jolly’ego i Nicka. Z
toporami w ręku zastąpili mu
drogę.
-
Nie, to nie zbój! – wstrzymał synów
stary gospodarz. – Z wzrostu wygląda na
hobbita, ale ubrany dziwnie. Hej! – krzyknął. – Coś
za jeden i co to za alarm?
-
To ja, Sam Gamgee! Wróciłem.
Stary
Cotton podszedł bliżej i przyjrzał mu się bacznie w półmroku.
-
A to dopiero! – wykrzyknął. – Głos Sama i twarz
Sama nie gorsza niż była. Ale
takeś się ustroił, że mógłbym się o ciebie otrzeć na drodze
i nie zgadłbym, z
kim mam zasdzczyt. Jak słyszę, podróżowałeś daleko? Baliśmy
się, że już nie
żyjesz.
-
Żyję, żyję – odparł Sam. – I pan Frodo żyje. Jest
tutaj z przyjaciółmi. Właśnie
dlatego ten alarm: budzimy Shire do powstania. Trzeba przepędzić
zbirów i tego
ich Wodza. Ruszamy zaraz.
-
Dobra nowina! – zawołał Cotton. – Nareszcie! Przez
cały ten rok świerzbią mnie
ręce. Ale nikt nie chciał mi pomóc. W dodatku muszę pilnować
żony i Różyczki.
Te zbiry nie na próżno się tutaj kręcą. Ale skoro tak,
dalejże, chłopcy! Nad
Wodą powstanie! My z nim!
-
A co będzie z waszą żoną i Różyczką? – spytał Sam.
– Niebezpiecznie, żeby
zostały tu bez obrony.
-
Nibs ich strzeże. Jeśli uważasz, że trzeba mu pomóc, to jedź
do nich – rzekł
stary Cotton z domyślnym uśmiechem. Po czym wraz z synami pobiegł ku
wsi.
Sam
pospieszył do domu Cottonów. W głębi rozległego
podwórka na najwyższym stopniu
schodów w okrągłych drzwiach stała matka z córką,
a przed nimi młody Nibs z
widłami wzniesionymi w ręku.
-
To ja! Sam Gamgee! – zawołał w pędzie jeszcze Sam.
– Nie próbuj mnie nadziać na
widły, Nibsie! Zresztą mam na sobie kolczugę.
Zeskoczył
z kuca i wbiegł na schodki. Tamci wpatrywali się w niego w osłupieniu.
-
Dobry wieczór, pani Cotton! – rzekł. –
Dobry wieczór, Różyczko.
-
Dobry wieczór, Samie – odpowiedziała
Różyczka. – Gdzieżeś to bywał? Mówili,
żeś
zginął, ale ja od wiosny już czekałam na ciebie. Nie bardzo się
spieszyłeś.
-
Może – odparł Sam – za to teraz bardzo się spieszę.
Robimy porządek ze zbirami
i muszę wracać do pana Froda. Chciałem tylko wpaść na chwilkę i
zobaczyć, jak
się miewa pani Cotton i ty, Różyczko.
-
Miewamy się doskonale – odpowiedziała pani Cotton.
– A raczej miewałybyśmy się
dobrze, gdyby nie ci rabusie, zbóje.
-
No, Samie, umykaj! – powiedziała Różyczka.
– Jeśli przez tak długi czas
opiekowałeś się panem Frodem, to nieładnie, że go opuszczasz teraz, gdy
zaczyna
być naprawdę niebezpiecznie.
Sam
oniemiał wobec tak niesprawiedliwego zarzutu. Musiałby gadać przez
tydzień,
żeby odpowiedzieć, jak należało. Zawrócił na pięcie, skoczył
na kucyka. W
ostatniej chwili Różyczka zbiegła jednak ze
schodków.
-
Wiesz, Samie, wyglądasz wspaniale! – powiedziała. –
Jedź! Ale bądź ostrożny i
jak tylko przepędzisz tych zbirów, wracaj prosto do nas.
W |
e
wsi tymczasem już wrzało. Sam po powrocie zastał nie tylko gromadkę
młodzików,
ale też przeszło setkę starszych, krzepkich hobbitów,
uzbrojonych w topory,
ciężkie młoty, długie noże i grube kije; niektórzy mieli
nawet myśliwskie łuki.
Z okolicznych farm przybywało coraz więcej ochotników.
Paru wieśniaków roznieciło duże
ognisko, po pierwsze dlatego, że było to przez Wodza surowo zabronione.
Ogień
rozjarzył się jasno, gdy już zapadła noc. Inni na rozkaz Meriadoka
ustawili w
poprzek drogi zapory na obu krańcach wsi. Oddział szeryfów
natknąwszy się na
jedną z nich stanął zdumiony, a gdy szeryfowie zorientowali się, o
chodzi,
większość zdarła pióra z kapeluszy i przyłączyła się do
powstania. Reszta
zbiegła chyłkiem.
Gdy Sam nadszedł, Frodo i jego
przyjaciele rozmawiali właśnie ze starym Tomem Cottonem, a tłum
wieśniaków z
Nad Wody otaczał ich w krąg z ciekawością i podziwem.
-
Od czego więc zaczniemy? – spytał Cotton.
-
Jeszcze tego nie rozstrzygnąłem, muszę najpierw zebrać więcej
wiadomości –
odparł Frodo. – Ilu zbirów jest w pobliżu?
-
Trudno powiedzieć – rzekł Cotton. – Kręcą się
wciąż, to przychodzą, to odchodzą.
Około pół setki w tej ich budzie przy drodze do Hobbitonu;
stamtąd rozłażą się
po okolicy kradnąc czy też, jak to nazywają,
„rekwirując”. Ale zwykle co
najmniej dwudziestu trzyma się przy naczelniku, bo tak Wodza tytułują.
Wódz
mieszka czy też mieszkał w Bag End, ale ostatnio wcale się nie
pokazuje. Nikt
od paru już tygodni go nie widział. Co prawda jego Ludzie nie
dopuszczają
nikogo w pobliże tej siedziby.
-
Nie tylko w Hobbitonie są Ludzie Wodza, prawda? – spytał
Pippin.
-
Gdzie ich nie ma! – odparł Cotton. – Spora banda na
południu, w Longbottom i nad Brodem Sarn, jak słyszałem; siedzą też
przyczajeni
w Leśnym Zakątku i mają swoją budę przy Rozdrożu. A poza tym są Lochy,
to
znaczy stare podziemne składy w Michel Delving zamienione teraz na
więzienia
dla tych, którzy ośmielają się zbirom przeciwstawić. Razem
nie ma tych łajdaków
więcej niż trzy setki w całym Shire, a może trochę mniej. Damy im radę,
jeśli
weźmiemy się do kupy.
-
Broń mają? – spytał Merry.
-
Nahajki, noże i pałki. To im wystarcza do tej brudnej roboty. Z inną
bronią jak
dotąd jeszcze się nie zdradzili – odparł Cotton –
ale myślę, że sięgną po coś
więcej, jeśli przyjdzie do walki. Niektórzy mają na pewno
łuki. Ustrzelili paru
hobbitów.
-
A widzisz, Frodo! – zawołał Merry. –
Mówiłem ci, że bez walki się nie obejdzie.
Tamci pierwsi zaczęli zabijać.
-
Niezupełnie – wyjaśnił Cotton. – W każdym razie nie
oni zaczęli strzelaninę,
ale Tukowie. Pański ojciec, panie Peregrinie, od początku nie chciał
się z
Lothem zadawać, mówił, że jeśli ktoś ma w naszych czasach
rządzić Shire’em, to
chyba tylko prawowity than, a nie samozwaniec. A kiedy Lotho nasłał na
niego
swoich ludzi, pan Tuk nie dał sobie dmuchać w kaszę. Tukowie to
szczęściarze,
mają w Zielonych Wzgórzach głębokie nory, Wielkie Smajale i
tak dalej, więc
zbiry nie mogły się do nich dobrać, a Tukowie nie chcą nawet wpuszczać
łajdaków
na swoją ziemię. Jeśli któryś się tam zapędzi –
wyganiają. Trzech, których
przyłapali na rabunku, ustrzelili. Odtąd zbiry tym gorzej się
rozsierdziły. I
mają oko na Tuków. Nikt tam teraz nie dostanie się ani
stamtąd nie wyjdzie.
-
Górą Tukowie! – zawołał Pippin. – Ale
ktoś jednak do Tukonu się dostanie. Jadę
do Smajalów. Kto ze mną?
Zgłosiło
się kilku młodzików na kucach i Pippin ruszył wraz z nimi.
-
Do prędkiego zobaczenia! – krzyknął na odjezdnym. –
Na przełaj mamy nie więcej
niż czternaście mil. Jutro rano stawię się z całą armią
Tuków.
Merry
zadął w róg, gdy znikali w gęstym już zmroku. Hobbici
wszyscy krzykneli im na
wiwat.
-
Mimo wszystko – rzekł Frodo do stojących najbliżej
przyjaciół – nie chcę
zabijania, oszczędzajcie nawet zbirów, chyba że nie byłoby
innego sposobu
obrony życia hobbitów.
-
Dobrze – odparł Merry. – Ale możemy lada chwila
spodziewać się odwiedzin tej
bandy z Hobbitonu. Nie przyjdą na pogawędkę. Będziemy starali się
potraktować
ich wspaniałomyślnie, musimy jednak być przygotowani na najgorsze. Mam
pewien
plan.
-
Zgoda – rzekł Frodo. – Ty zarządź wszystko.
W
tej właśnie chwili nadbiegło paru hobbitów wysłanych
przedtem na zwiady w
stronę Hobbitonu.
-
Idą już! – oznajmił. – Około dwudziestu
zbirów, może więcej. Ale dwaj skręcili
przez pola na zachód.
-
Z pewnością do Rozdroża – powiedział Cotton – po
posiłki. Bądź co bądź mają
piętnaście mil w każdą stronę do przebycia. Na razie możemy się o to
nie
martwić.
Merry
pospieszył wydać rozkazy. Tom Cotton oczyścił drogę odsyłając do domu
wszystkich z wyjątkiem starszych hobbitów zaopatrzonych w
jakąś broń. Nie
czekali długo. Wkrótce usłyszeli donośne głosy, a potem
tupot ciężkich stóp.
Zaraz też cały oddział zbirów pokazał się na drodze. Na
widok zapory wybuchnęli
śmiechem. Nie wyobrażali sobie, żeby w tym kraiku znalazł się ktoś, kto
stawi
czoło dwom dziesiątkom Dużych Ludzi.
Hobbici otworzyli zaporę i ustawili
się na skraju drogi.
-
Dziękujemy! – szyderczo zawołali Ludzie. – A teraz
jazda stąd do domów, pod
pierzynę, jeśli nie chcecie dostać lania. – I maszerując
przez ulicę wsi,
wrzeszczeli: - Gasić światła! Wszyscy do domów, niech nikt
nie waży się nosa
wytknąć. W razie nieposłuszeństwa weźmiemy pięćdziesięciu tutejszych
hobbitów
na rok do Lochów. Do domów! Naczelnik traci już
cierpliwość.
Nikt
nie zważał na te rozkazy, lecz gdy oddział przeszedł, hobbici
sformowali się w
szeregi i ruszyli za nim. Przy ognisku zbiry zastały samotnego Toma
Cottona grzejącego
sobie ręce.
-
Jak się zwiesz i co tu robisz? – spytał dowódca
zbirów.
Tom
Cotton z wolna podniósł na niego wzrok.
-
Właśnie o to samo chciałem was zapytać – powiedział.
– To nie wasz kraj i nikt
was tu sobie nie życzy.
-
Ale my życzymy sobie ciebie obejrzeć z bliska – odparł
dowódca. – Brać go,
chłopcy! Do Lochów z nim! A po drodze dajcie nauczkę, żeby
się uspokoił.
Paru
zbirów podbiegło ku niemu, lecz od razu stanęli jak wryci.
Zewsząd wkoło
rozległy się głosy i napastnicy zrozumieli nagle, że stary farmer nie
jest tu
sam. Byli otoczeni. W mroku, na skraju światła promieniującego od
ogniska,
stali kręgiem hobbici, którzy cichcem podpełzli pod osłoną
ciemności. Było ich
prawie dwustu i wszyscy uzbrojeni.
Wystąpił
Merry.
-
Spotkaliśmy się już raz i ostrzegałem cię, żebyś się więcej tu nie
pokazywał –
rzekł do dowódcy. – Ostrzegam cię po raz
wtóry; stoisz w pełnym świetle, a nasi
łucznicy wzięli cię na cel. Jeśli któryś z was tknie tego
gospodarza czy też
innego hobbita, padną strzały. Odrzućcie wszelką broń, jaką macie przy
sobie.
Dowódca
zbirów rozejrzał się wkoło. Był w pułapce. Nie zląkł się
jednak, czuł się
pewnie mając dwudziestu kamratów u boku. Za mało znał
hobbitów, żeby docenić
niebezpieczeństwo. W swym zaślepieniu postanowił walczyć. Wydawało mu
się, że
będzie bardzo łatwo przebić się przez szeregi oblegających.
-
Bić ich, chłopcy! – krzyknął. – Bić, nie żałować!
Z
długim nożem w jednej ręce, z kijem w drugiej, rzucił się na krąg
hobbitów
chcąc przedostać się z powrotem do Hobbitonu. Napotkał na swej drodze
Meriadoka
i z furią zamachnął się na niego kijem. Lecz w tym samym momencie padł
martwy,
przeszyty czterema strzałami.
Nauka nie poszła w las. Reszta
zbirów poddała się hobbitom. Odebrano im broń, związano
powrozami w szeregi i
zaprowadzono do pustego budynku, który sami sobie zbudowali;
tam spętanych
zostawiono pod kluczem i pod strażą. Zabitego dowódcę
pochowano opodal drogi.
-
Aż za łatwo poszło, prawda? – rzekł Cotton. –
Przepowiadałem, że damy im radę.
Potrzebny był nam tylko sygnał. Wróciliście w samą porę,
panie Merry!
-
Jeszcze mamy sporo do zrobienia – odparł Merry. –
Jeżeli twój rachunek był
słuszny, unieszkodliwiliśmy dopiero dziesiątą część
przeciwników. Ale teraz już
ciemno. Trzeba chyba z następnym krokiem czekać do rana. Wtedy złożymy
wizytę
Wodzowi.
-
Czemu nie zaraz? – spytał Sam. – Ledwie
szósta godzina. A mnie pilno zobaczyć
Dziadunia. Czy nie wie pan, co u niego słychać, panie Cotton?
-
Nic dobrego, ale też nic bardzo złego – odpowiedział farmer.
– Rozkopali całą
skarpę nad Bagshot, a to był dla Dziadunia ciężki cios. Musiał
przenieść się do
jednego z nowych domów, które pobudowali Ludzie
Wodza w tym okresie, kiedy
jeszcze zajmowali się czymś poza paleniem i kradzieżą; mieszka teraz o
niespełna milę od granicy wsi Nad Wodą. Odwiedza mnie przy każdej
sposobności;
wydaje się lepiej odżywiony niż wielu innych biedaków. Tak
jak wszyscy jest
przeciwnikiem nowych porządków. Zaprosiłbym go na stałe do
siebie, ale to
wzbronione.
-
Dziękuję, panie Cotton, nigdy panu tego nie zapomnę – rzekł
Sam. – Chcę
koniecznie zobaczyć Dziadunia. Ten cały Wódz i jego Sharkey,
czy jak go tam
zwą, mogliby w ciągu nocy uknuć jakieś łotrostwo.
-
Rób, jak uważasz, Samie – odparł Cotton.
– Dobierz sobie do kompanii chłopaka
albo ze dwóch i sprowadźcie Dziadunia do mego domu. Nie
będziesz musiał wcale
zbliżać się do starego Hobbitonu Nad Wodą. Jolly pokaże ci drogę.
Sam wybrał się niezwłocznie. Merry
rozesłał zwiady w okolicę wsi i rozstawił na noc warty przy zaporach.
Potem
wraz z Frodem poszedł do domu Cottona. Siedzieli w gronie jego rodziny
w
ciepłej kuchni; Cottonowie grzecznie zadali kilka pytań o historię ich
podróży,
ale słuchali odpowiedzi jednym uchem, zanadto pochłonięci wydarzeniami
w kraju.
-
Zaczęło się wszystko przez tego Pypcia, jak przezwaliśmy Lotha
– mówił Cotton.
– I zaczęło się wkrótce po pańskim odejściu, panie
Frodo. Pypeć miał dziwne
pomysły. Wszystko chciał zagarnąć, a potem rządzić wszystkimi. Prędko
się
wydało, że już od dawna nagromadził wielki majątek, co mu wcale na
zdrowie nie wyszło.
Ale dalej skupował coraz więcej, chociaż nie wiadomo, skąd brał na to
pieniądze. Już miał młyny i browary, i gospody, i farmy, i plantacje
fajkowego
ziela. Podobno jeszcze zanim się sprowadził do Bag End, kupił od
Sandymana
młyn.
Oczywiście, od początku miał po ojcu
duże dobra w Południowej Ćwiartce i sprzedawał, jak chodziły słuchy,
najlepsze
liście za granicę, wywożąc je cichcem już od dwóch lat. Pod
koniec zeszłego
roku zaczął wysyłać już nie liście, ale przygotowane ziele i to całymi
karawanami
wozów. Zaczęło ziela w kraju brakować, a na domiar złego
zbliżała się zima.
Hobbici burzyli się na to, lecz umiał ich uspokoić. Na wozach zjechała
gromada
Dużych Ludzi, przeważnie zbójów;
niektórzy mieli się zająć przewożeniem towaru
na południe, inni zostali na dobre w Shire. Potem ściągnęło ich jeszcze
więcej.
Zanim się opatrzyliśmy, już ich było pełno wszędzie; wycinali drzewa,
kopali,
budowali sobie szopy i domy, robili, co chcieli. Zrazu Pypeć płacił za
wyrządzone przez nich szkody, ale wkrótce rozpanoszyli się
tak, że po prostu
brali, co im się podobało.
W kraju zaczęto szemrać, nie dość
jednak głośno. Stary burmistrz, Will, wybrał się z protestem, ale nie
doszedł
do Bag End. Po drodze opadły go zbiry, zawlokły do Lochów w
Michel Delving i
tam po dziś dzień biedak siedzi. Stało się to jakoś zaraz po Nowym
Roku, a gdy
zabrakło burmistrza, Pypeć ogłosił się Naczelnym Szeryfem i odtąd
rządził
samowolnie wszystkim. Kto się ośmielił, jak to oni nazywają, na
„krnąbrność”,
tego spotykał los Willa. Z każdym dniem było gorzej. Ziela do fajek
nikt nie
miał prócz Ludzi Wodza; Wódz nie lubi piwa, więc
go hobbitom odmówił,
pozwalając pić tylko swoim Ludziom; wszystkiego było coraz mniej, tylko
przepisów coraz więcej, żeby nikt nie mógł nic z
własnego dobra zachować, gdy
zbiry plądrowały dom po domu niby to dokonując
„sprawiedliwego rozdziału”, w
rzeczywistości brali wszystko dla siebie, a hobbitom nie dawali nic,
prócz
resztek, które można nabyć w domach szeryfów, ale
to paskudztwo nie do
strawienia. Źle się działo. Odkąd jednak zjawił się Sharkey, nastała
istna
klęska.
-
Kto zacz ten Sharkey? – spytał Merry. – Jeden ze
zbirów coś nam o nim
wspominał.
-
Zbir nad zbirami, o ile mi wiadomo – odparł Cotton.
– Pierwszy raz usłyszeliśmy
jego imię mniej więcej w okresie żniw, jakoś pod koniec września.
Nigdyśmy go
nie widzieli; podobno mieszka w Bag End. On to, jak się domyślam, jest
teraz
prawdziwym naszym władcą. Zbiry wykonują jego wolę, a on każe rąbać,
palić,
burzyć. Ostatnio także – zabijać. Już w tym nie
sposób dopatrzyć się sensu,
bodaj nawet złośliwego. Walą drzewa i zostawiają na miejscu, żeby
gniły. Palą
domy i przestali nowe budować.
Posłuchajcie, jak było z młynem
Sandymana. Pypeć go zburzył, jak tylko sprowadził się do Bag End. Potem
sprowadził bandę Dużych Ludzi, z minami zbójów,
żeby zbudowali nowy młyn,
większy i pełen różnych zagranicznych wynalazków.
Tylko durny Ted cieszył się z
tego i pracuje przy czyszczeniu machin u Dużych Ludzi na tym miejscu,
gdzie
jego ojciec był młynarzem i gospodarzem. Pypeć zapowiadał, że w jego
młynie
będzie się mełło więcej i szybciej. Ma takich młynów kilka.
Ale żeby mleć,
trzeba mieć ziarno, a do nowego młyna nie dostarczano go więcej niż do
starego.
Odkąd Sharkey panuje, w ogóle nie ma co mleć. Wciąż tylko
słychać łoskot, dym
bucha z komina, smród zapowietrza okolicę, a w Hobbitonie
nikt nie zazna
spokoju za dnia ani w nocy. Umyślnie wylewają jakieś brudy,
zapaskudzili nimi w
dolnym biegu Wodę i całe to plugastwo spływa do Brandywiny. Jeśli im o
to
chodzi, żeby Shire zamienić w pustynię, to wybrali dobrą drogę. Nie
przypuszczam, żeby ten głupi Pypeć do tego dążył. Moim zdaniem to
robota
Sharkeya.
-
Na pewno! – odezwał się młody Tom Cotton. –
Przecież uwięzili starą matkę
Pypcia, Lobelię, którą Pypeć bardzo kocha, ją chyba jedną n
świecie. Hobbici z
Hobbitonu widzieli, jak to się stało. Lobelia szła ścieżką z
Pagórka i miała w
ręku swój stary parasol. Spotkała kilku zbirów
jadących wielkim wozem pod górę.
-
Dokąd jedziecie? – pyta.
-
Do Bag End.
-
Po co?
-
Budować szopy dla Sharkeya.
-
Kto wam pozwolił?
-
Sharkey – odparli. – Ustąp z drogi, stara jędzo.
-
Ja wam pokażę Sharkeya, podli zbóje, złodzieje! –
krzyknęła i z parasolem w
garści rzuciła się na przywódcę, dwa razy większego niż ona.
Oczywiście
obezwładnili ją i zabrali. Powlekli do Lochów, a to przecież
starowina. Więżą
innych, bardziej nam miłych i potrzebnych, nie da się jednak
zaprzeczyć, że
Lobelia okazała się dzielniejsza od wielu hobbitów.
W |
tym
momencie rozmowa się urwała, bo do kuchni
wpadł Sam prowadząc Dziadunia. Stary Gamgee z pozoru nie postarzał się
przez
ten rok, ale ogłuchł jeszcze bardziej.
-
Dobry wieczór, panie Baggins – powiedział.
– Cieszę się, że cię widzę z
powrotem całego i zdrowego. Ale mam z panem na pieńku, że tak powiem,
jeśli
wolno mi być szczerym. Nie powinien pan był sprzedawać Bag End, od
początku to
mówiłem. Od tego zaczęły się wszystkie biedy. A przez ten
czas, kiedy pan sobie
podróżował po obcych krajach wojując w górach z
Czarnym Ludem – jeśli dobrze
zrozumiałem, co Sam plecie, bo z nim trudno się dogadać –
tutaj zbóje
przekopali nasz Pagórek i zniszczyli moje ziemniaki.
-
Bardzo mi przykro, panie Gamgee – odparł Frodo. –
Teraz, skoro wróciłem,
postaram się w miarę moich sił naprawić szkody.
-
Sprawiedliwie pan mówi – rzekł Dziadunio.
– pan Frodo Baggins jest uczciwym
hobbitem, zawsze to powiadałem, chociaż nie o wszystkich osobach tego
nazwiska,
za przeproszeniem, można to samo powiedzieć. Mam nadzieję, że
mój Sam sprawował
się w podróży przyzwoicie i że pan z niego jest zadowolony?
-
Najzupełniej! – odparł Frodo. – Nie wiem, czy mi
pan uwierzy, ale Sam teraz
jest osobistością sławną na całym świecie; we wszystkich krajach, stąd
aż do
Morza i na drugim brzegu Rzeki, ludzie śpiewają pieśni o nim i o jego
czynach.
Sam
zaczerwienił się, ale z wdzięcznością spojrzał na Froda, bo
Różyczce oczy
zabłysły i uśmiechnęła się do młodego bohatera.
-
Trudno w to uwierzyć – rzekł Dziadunio. – Ale
widzę, że mój Sam dostał się w
dziwną kompanię. Co on za kubrak ma na sobie? Nie podoba mi się, żeby
rozsądny
hobbit ubierał się w żelastwo, chociaż możliwe, że to się nie zedrze
tak prędko
jak inne ubrania.
N |
azajutrz
rodzina Cottonów i jej goście wstali o świcie. Noc minęła
spokojnie, ale można
było spodziewać się, że dzień przyniesie z pewnością niejedną przygodę.
-
Tak wygląda, jakby w Bag End nie było już zbirów –
rzekł stary Cotton – ale
banda z Rozdroża zjawi się lada chwila.
Ledwie
zjedli śniadanie, nadjechał goniec z Tukonu. Był pełen zapału.
-
Than zerwał na nogi cały kraj – powiedział. – Wieść
szerzy się wszędzie jak
pożar, zbóje, którzy pilnowali Tukonu, a raczej
ci z nich, którzy uszli z
życiem, zbiegli na południe. Than ściga ich, żeby nie dopuścić do
połączenia
się na drodze z wielką bandą. Pana Peregrina jednak odesłał z tylu
hobbitami,
ilu mogli ze swego oddziału bez narażenia wyprawy odstąpić.
Następna
nowina była mniej pomyślna. Merry, który całą noc spędził na
koniu, przyjechał
około dziesiątej do farmy.
-
Silna banda nadciąga, są nie dalej niż o cztery mile stąd –
oznajmił. – Idą
gościńcem od Rozdroża, ale po drodze przyłączyli się do nich ludzie z
różnych
oddziałów. Będzie razem koło stu, a wszystko, co im się
nawinie w marszu,
podpalają. Łajdacy!
-
Ha! Ci nie będą się wdawali w układy, idą zabijać – rzekł
stary Cotton. – Jeśli
Tukowie nie zjawią się wcześniej niż oni, musimy się ukryć i z zasadzki
strzelać bez ostrzeżenia. Nie obejdzie się bez walki, zanim
przywrócimy ład,
panie Frodo!
Tukowie
jednk wyprzedzili nieprzyjaciół. Przymaszerowała z Tukonu i
Zielonych Wzgórz
setka dziarskich hobbitów z Pippinem na czele. Merry miał
teraz dość
podkomendnych, żeby rozprawić się ze zbirami. Zwiadowcy donieśli, że
przeciwnicy trzymają się zwartą kupą. Wiedzieli już, że kraj powstał
przeciw
nim, i najwyraźniej zamierzali stłumić bunt bez litości, przecież Nad Wodą był
główny ośrodek ruchu.
Banda zdawała się groźna i zawzięta, brakowało jej wszakże
dowódcy biegłego w
sztuce wojennej. W marszu nie zachowywała żadnych ostrożności. Merry
szybko
powziął plan działania.
Z |
bójcy
maszerowali Wschodnim Gościńcem, po czym nie zatrzymując się zboczyli
na drogę
prowadzącą Nad Wodę; droga ta biegła czas jakiś stokiem w
dół pomiędzy wysokimi
skarpami porośniętymi u szczytu niskim żywopłotem. Za pierwszym
skrętem, o
niespełna ćwierć mili od gościńca, zbójcy natknęli się na
przeszkodę: drogę
zagradzał ciężki przewrócony wóz chłopski. To
wstrzymało pochód. W tym samym
momencie spostrzegli, że po obu stronach za żywopłotem, wprost nad ich
głowami,
stoi mur hobbitów. Inni hobbici tymczasem już wtaczali wozy,
ukryte na polach,
i barykadowali drogę zamykając zbójom odwrót. Z
góry rozległ się głos:
-
Tak więc wleźliście w potrzask – mówił Merry.
– To samo przytrafiło się waszym
kamratom z Hobbitonu; jeden z nich poległ, inni są naszymi więźniami.
Złóżcie
broń! Cofnijcie się o dwadzieścia kroków i siądźcie. Kto by
próbował ucieczki,
tego ustrzelimy.
Ale
zbójcy nie dali się tak łatwo nastraszyć. Kilku chciało
posłuchać wezwania,
lecz natychmiast współtowarzysze wybili im to z głowy. Ze
dwudziestu zawróciło
i rzuciło się na wozy tarasujące drogę. Sześciu padło od strzał, lecz
inni
przedarli się, zabijając dwóch hobbitów, i w
rozsypce puścili się przez pola w
kierunku Leśnego Zakątka. Dwaj z nich polegli dosięgnięci w biegu
strzałami.
Merry głośno zadął w róg i
oddali
odpowiedziało mu granie rogów.
-
Nie uciekną daleko – rzekł Pippin. – Cała okolica
roi się teraz od naszych
sprzymierzeńców.
Tymczasem
zamknięci w pułapce na drodze zbójcy, których tu
było jeszcze z
osiemdziesięciu, próbowali wdrapywać się na barykady lub na
skarpy, tak że hobbici
musieli użyć łuków i toporów. Mimo strat, wielu
najsilniejszych i najbardziej
zawziętych zbójów wydostało się na zachodni stok
i stąd nacierało z furią na
przeciwnika, szukając teraz krwawej pomsty raczej niż ucieczki. Kilku
hobbitów
poległo, opór już zaczynał słabnąć, gdy ze wschodniej strony
nadbiegli Merry i
Pippin i rzucili się w wir walki. Merry własną ręką ściął
dowódcę zbirów,
zezowatego, dzikiego wielkoluda, podobnego do ogromnego orka. Potem
wycofał
oddział zostawiając wkoło garstki niedobitków szeroki krąg
łuczników.
Wreszcie było po wszystkim. Blisko
siedemdziesięciu zbójów padło w walce, kilkunastu
dostało się do niewoli.
Straty hobbitów wynosiły dziewiętnastu zabitych i
trzydziestu rannych. Trupy
zbójeckie załadowano na wozy, przewieziono do dołu
pobliskiej kopalni piasku i
pogrzebano. Odtąd miejsce to nazywało się Bitewnym Dołem. Poległych
hobbitów
złożono we wspólnym grobie na stoku wzgórza i
postawiono tam później wielki
kamień z napisem, a wokół zasadzono ogród. Tak
się skończyła bitwa Nad Wodą w
roku 1419, ostatnia bitwa stoczona na ziemiach Shire’u i
pierwsza, jaka w tym
kraju rozegrała się od dnia bitwy na Zielonych Polach, w
Północnej Ćwiartce, w
roku 1147. Toteż, chociaż nie nazbyt krwawa, zajęła cały rozdział w
Czerwonej
Księdze, a imion jej uczestników spisano, tak że kronikarze
Shire’u umieli je
na pamięć. Od tego czasu datuje się znaczny wzrost sławy i majętności
rodu
Cottonów; na czele jednak listy we wszystkich sprawozdaniach
stały nazwiska
dowódców: Meriadoka i Peregrina.
F |
rodo
był w tej bitwie, lecz nie dobył miecza z pochwy; rola jego polegała
głównie na
tym, że powściągał hobbitów, uniesionych gniewem i
bólem wobec straty tylu
przyjaciół, i nie dopuścił, by ktokolwiek tknął przeciwnika
zdającego się na
łaskę zwycięzców. Po bitwie i pogrzebaniu ofiar Merry,
Pippin i Sam wraz z
Frodem ruszyli z powrotem do zagrody Cottonów. Gdy zjedli
obiad, Frodo
westchnął i rzekł:
-
Teraz, jak myślę, pora rozprawić się z „Wodzem”.
-
Tak jest, im prędzej, tym lepiej – powiedział Merry.
– I nie bądź zbyt łagodny!
To on przecież jest odpowiedzialny za sprowadzenie do Shire’u
zbirów i za
wszystkie krzywdy, które w kraju wyrządzili.
Stary
Cotton zebrał świtę złożoną z dwudziestu kilku dzielnych
hobbitów.
-
Przypuszczamy, że w Bag End nie ma już zbirów –
rzekł – ale na pewno tego nie
wiadomo.
Oddział
wymaszerował; Frodo, Sam, Merry i Pippin prowadzili. Były to
najsmutniejsze
godziny w ich życiu. Przed nimi sterczał w niebo olbrzymi komin, a gdy
się
zbliżali do starego osiedla, położonego na drugim brzegu Wody, idąc
drogą
pomiędzy dwoma rzędami nowych, lichych domów, zobaczyli nowy
młyn w całej jego
złowrogiej i brudnej brzydocie: duży budynek z cegły okraczał rzeczkę i
plugawił jej nurt wylewając weń potoki dymiącej i cuchnącej cieczy.
Wszędzie
wzdłuż drogi ścięto drzewa.
Kiedy przeszli przez most i
podnieśli oczy na Pagórek, wrażenie dech im zaparło w
piersi. Nawet wizja,
która Samowi ukazała się w Zwierciadle Galadrieli, nie
przygotowała ich na tak
okropny widok. Po zachodniej stronie stary spichlerz zburzono i na jego
miejscu
wyrosły umazane smołą budy. Drzewa kasztanowe zniknęły. Zielone skarpy
i
żywopłoty zniszczono. Na dawnym trawniku ciągnęło się nagie udeptane
pole, a na
nim stały rozrzucone bezładnie ogromne wozy. Gdzie przedtem była
uliczka Bagshot
Row, ział rozkopany dół i piętrzyło się usypisko piachu
zmieszanego ze żwirem.
Samego Bag End nie mogli dostrzec, bo dawną siedzibę
Bagginsów przesłaniały
skupione na stoku duże szopy.
-
Ścięli urodzinowe drzewo! – krzyknął Sam. Wskazywał miejsce,
gdzie niegdyś
rosło drzewo, pod którym Bilbo wygłosił swoją pożegnalną
mowę. Zwalone i martwe
leżało pośród pola. Jak gdyby ta ostatnia kropla przepełniła
miarę, Sam
wybuchnął płaczem. Odpowiedział mu szyderczy śmiech. Hobbit,
który wyglądał zza
niskiego muru opasującego dziedziniec młyna, miał prostacką,
roześmianą,
usmolona gębę i czarne od brudu ręce.
-
Nie w smak ci to wszystko, Samie, co? – zadrwił. –
Zawsześ był mazgajem.
Myślałem, żeś odpłynął na jednym z tych statków, o
których tyle bajek plotłeś,
i że sobie żeglujesz po morzach. Po co wracasz? My tutaj teraz ciężko
pracujemy.
-
A widzę! – odparł Sam. – Takiś zapracowany, aż
zabrakło ci czasu, żeby się
umyć, ale starczyło, żeby się gapić zza płota. Mamy z sobą stare
porachunki,
radzę ci nic do nich więcej swoimi dowcipami nie dodawać, bo i tak nie
wiem,
czy własną skórą nie będziesz musiał dopłacać.
Ted
Sandyman splunął ponad murem.
-
Nie boję się ciebie – rzekł. – Palcem mnie nawet
nie odważysz się tknąć, bo
jestem przyjacielem Wodza. On za to ciebie tknie, i to nie palcem,
jeśli choć
słowo jeszcze piśniesz.
-
Nie trać czasu na tego durnia, Samie – powiedział Frodo.
– Mam nadzieję, że
niewielu hobbitów tak zgłupiało jak ten. Byłoby to
smutniejsze niż wszystkie
inne szkody, które nam zbójcy wyrządzili.
-
Brudas i gbur z ciebie, Sandymanie – rzekł Merry. –
A w dodatku trafiłeś kulą w
płot. Idziemy na Pagórek, żeby wyrzucić stąd twojego Wodza.
Jego ludzi już
rozbiliśmy w puch.
Ted
zbaraniał, w tej bowiem chwili dopiero zobaczył zbrojną świtę,
która na rozkaz
Meriadoka maszerowała właśnie przez most. Umknął do młyna, lecz
natychmiast
wyskoczył znów z rogiem w ręku i zadął w niego donośnie.
-
Oszczędzaj tchu – zaśmiał się Merry – bo ja mam
lepszy głos.
Podniósł
do ust srebrny róg i zagrał; czysta muzyka wzbiła się na
Pagórek, a z
wszystkich nor, bud i szpetnych domów Hobbitonu
odpowiedzieli na ten zew
hobbici wybiegając tłumnie na drogę, by wśród
wiwatów i radosnych okrzyków
towarzyszyć wyprawie do Bag End.
U szczytu ścieżki cała gromada
zatrzymał się, tylko Frodo z przyjaciółmi poszedł dalej;
znaleźli się wreszcie
w tej niegdyś ukochanej siedzibie. Ogród był zabudowany
szopami i budami, a
niektóre stały tak blisko okien wychodzących na
zachód, że nie dopuszczały do
nich światła. Wszędzie piętrzyły się kupy śmieci i odpadków.
Drzwi były
odrapane, sznur od dzwonka zwisał oderwany, a dzwonek nie dzwonił. Na
kołatanie
nie doczekali się odpowiedzi. W końcu naparli siłą na drzwi,
które ustąpiły.
Weszli. Wnętrze cuchnęło, brudne i nieporządne: można by myśleć, że od
dawna
nikt tu nie mieszka.
-
Gdzież się ten nikczemny Lotho schował? – spytał Merry.
Przeszukali
wszystkie pokoje i nie znaleźli żywej duszy, prócz
szczurów i myszy. – Może
każemy ochotnikom przetrząsnąć szopy i budy?
-
Gorsze to niż Mordor – powiedział Sam. – Tak, dużo
gorsze, bardziej rani serce,
bo to przecież dom rodzinny, który pamiętamy z dawnych dni,
zanim go
zniszczono.
-
To jest Mordor – powiedział Frodo. - Jedno z dzieł Mordoru.
Saruman dla Mordoru
pracował nawet wtedy, gdy mu się zdawało, że dąży do własnych
celów. Tak samo
jak wszyscy, którzy dali się Sarumanowi opętać, na przykład
Lotho.
Merry
rozglądał się z rozpaczą i wstrętem.
-
Wyjdźmy stąd! – rzekł. – Gdybym wiedział o
wszystkim, co tutaj nabrojono,
wepchnąłbym Sarumanowi sakiewkę z zielem pięścią do gardła.
-
Pewnie, pewnie! Aleś tego nie zrobił, dzięki czemu mogę cię dziś tutaj
powitać!
W
progu stał Saruman we własnej osobie, dobrze odżywiony i zadowolony;
oczy mu
błyszczały złośliwością i rozbawieniem. Frodo w nagłym olśnieniu
zrozumiał.
-
Sharkey! – krzyknął.
Saruman
zaśmiał się głośno.
-
A więc słyszałeś już moje imię? Tak mnie nazywali podwładni jeszcze w
Isengardzie. Myślę, że w dowód przywiązania[2].
Oczywiście nie spodziewałeś się spotkać mnie w Bag End.
-
Nie – odparł Frodo. – A mogłem był to przewidzieć.
Mała, nikczemna złośliwość!
Gandalf ostrzegał mnie, że do tego jeszcze zachowałeś zdolność.
-
Całkowitą – rzekł Saruman. – Zdolny jestem nawet do
wcale
niemałych złośliwości. Śmieć mi się chciało, kiedy patrzałem na was,
hobbiccy
półpankowie, jak jedziecie w orszaku wielkich ludzi tacy
dufni, tacy zadowoleni
ze swoich małych osóbek. Zdawało wam się, że cała ta
historia już się
szczęśliwie zakończyła i że po prostu spacerkiem pojedziecie do swego
kraju,
gdzie resztę życia spędzicie miło i wygodnie. Można było zburzyć dom
Sarumanowi
i wygnać go na tułaczkę, ale mowy o tym być nie może, by ktoś naruszył
ten wasz
dom. Co to, to nie! Przecież wami opiekuje się Gandalf… -
Saruman znów się
zaśmiał. – Ale nie znacie Gandalfa. Skoro narzędzia w jego
ręku wykonały
robotę, rzuca je w kąt. Wyście jednak czepiali się go nadal, marudząc,
gadając,
podróżując okrężną drogą, dwa razy dłuższą od prostej.
„Jeśli są tak głupi –
pomyślałem – wyprzedzę ich i dam nauczkę. Wet za wet, z kolei
ja sprawię im niespodziankę”.
Nauczka byłaby jeszcze lepsza, gdybyście mi zostawili trochę więcej
czasu i
gdybym miał więcej ludzi na dwoje usługi. Ale i tak zdziałałem sporo,
przekonacie się, nie starczy wam życia, żeby to wszystko naprawić albo
odrobić.
Miła to dla mnie myśl, znajdę w niej pewne zadośćuczynienie za swoje
krzywdy.
-
Jeśli w tym znajdujesz przyjemność, żal mi cię, Sarumanie –
rzekł Frodo. –
Obawiam się zresztą, że wkrótce zostanie ci po tej
przyjemności co najwyżej
wspomnienie. A teraz odejdź stąd i nie wracaj nigdy.
Hobbici
z wiosek zauważyli Sarumana wychodzącego z którejś szopy i
natychmiast zbiegli
się tłumnie pod drzwi. Gdy usłyszeli rozkaz Froda, zaczęli szemrać
gniewnie:
-
Nie wypuszczać go z życiem! Zabić go! To łotr i morderca. Zabić!
Saruman
powiódł wzrokiem po wrogich twarzach i uśmiechnął się
szyderczo.
-
Zabić? – rzekł. – Spróbujcie, jeśli wam
się zdaje, że macie dość sił, żeby się
porwać na to, moi poczciwi hobbici! – Wyprostował się i wbił
w nich spojrzenie
posępnych czarnych oczu. – Ale nie myślcie, że wraz z całym
mieniem utraciłem
całą moc. Ktokolwiek podniesie na mnie rękę, ściągnie na siebie klątwę.
A jeśli
moja krew splami Shire, ziemia ta zwiędnie i nigdy już nie zagoi swoich
ran.
Hobbici
cofnęli się, a Frodo rzekł:
-
Nie wierzcie mu! Stracił moc, zachował tylko głos, który
będzie was straszył i
oszukiwał, jeśli mu się poddacie. Nie chcę jednak, byście go zabijali.
Na nic
się nie zda zemstą płacić za zemstę, tak nie zbuduje się nic dobrego.
Odejdź,
Sarumanie, odejdź jak najprędzej.
-
Smoku, Smoku! – zawołał Saruman. Z sąsiedniej szopy pełznął,
płaszcząc się jak
pies Smoczy Język. – Znowu ruszamy w drogę, Smoku!
– powiedział Saruman. – Ci
szlachetni hobbici i półpankowie wypędzają nas
znów na tułaczkę. Chodźmy!
Saruman
odwrócił się i ruszył, a Smoczy Język poczłapał za nim. Lecz
gdy mijali Froda,
w ręku Sarumana znienacka błysnął nóż. Dźgnął błyskawicznie.
Ostrze wygięło się
na ukrytej pod płaszczem kolczudze i pękło. Kilkunastu
hobbitów z Samem na
czele skoczyło naprzód, obaliło łotra na ziemię. Sam
wyciągnął miecz.
-
Stój, Samie! – krzyknął Frodo. – Nawet
teraz nie zabijaj! Nie zranił mnie. A w
każdym razie nie pozwolę, byś go zabił w taj haniebny
sposób. Był kiedyś
wielki, należał do szlachetnego bractwa, przeciw któremu
żaden z nas nie śmiałby
podnieść ręki. Upadł, nie w naszej mocy go dźwignąć. Ale oszczędźmy
jego życie
w nadziei, że znajdzie się ktoś, kto go będzie umiał podźwignąć.
Saruman
wstał i popatrzył na Froda. Oczy jego miały zagadkowy wyraz podziwu,
szacunku i
nienawiści zarazem.
-
Wyrosłeś, niziołku – powiedział. – Tak, tak, bardzo
wyrosłeś. Jesteś mądry i
okrutny. Odarłeś moją zemstę ze słodyczy i muszę stąd odejść z gorzkim
poczuciem, że zawdzięczam życie twojej litości. Nienawidzę ciebie.
Odchodzę,
nie będę cię więcej niepokoił. Nie spodziewaj się jednak ode mnie
życzeń
zdrowia i długiego życia. Nie będziesz się cieszył ani jednym, ani
drugim. Ale
to już nie za moją sprawą. Ja tylko przepowiadam.
Gdy
odchodził, hobbici rozstąpili się otwierając mu przejście, lecz tak
silnie ściskali
w garści broń, że kostki na rękach im zbielały. Smoczy Język wahał się
chwilę,
potem ruszył za swym panem.
-
Smoczy Języku! – zawołał Frodo. – Nie jesteś
zmuszony iść za nim. O ile mi
wiadomo, nie wyrządziłeś mi nic złego. Możesz odpocząć i odżywić się
tutaj, a
gdy nabierzesz sił, pójść własną drogą.
Smoczy
Język przystanął i obejrzał się na Froda, jak gdyby prawie już
zdecydowany
pozostać. Lecz Saruman odwrócił się szybko.
-
Nic złego ci nie wyrządził? – zaskrzeczał. – Och,
nie! Nawet gdy się wymykał po
nocach, chciał tylko popatrzeć na gwiazdy. Ale czy mi się zdawało, czy
też ktoś
pytał, gdzie schował się biedny Lotho? Ty coś o tym wiesz, Smoku,
prawda? Może
im powiesz?
Smoczy
Język skulił się i wyjąkał:
-
Nie, nie!
-
A więc ja powiem – rzekł Saruman. – Smoczy Język
zabił waszego Wodza, biednego
malca, poczciwego naczelnika. Prawda, Smoku? Zadźgałeś go śpiącego, jak
przypuszczam. I pochowałeś, mam nadzieję; chociaż nie wiem, bo Smok był
ostatnio bardzo zgłodniały. Nie, Smok nie jest przyjemną osobistością.
Radzę
wam oddać go pod moją opiekę.
Dzika
nienawiść zabłysła w przekrwionych oczach Smoczego Języka.
-
To tyś mi kazał, tyś mnie zmusił – syknął.
-
A ty zawsze robisz, co Sharkey każe, czy tak? – zaśmiał się
Saruman. – Więc
teraz powiadam ci: chodź ze mną.
Kopnął
w twarz kulącego się na ziemi niewolnika, odwrócił się i już
miał odejść, gdy
nagle Smoczy Język, jakby na sprężynie, zerwał się i wyciągnąwszy
ukryty w
fałdach odzieży sztylet skoczył Sarumanowi na kark, szarpnął wstecz
głowę i
poderżnął gardziel, po czym z krzykiem pomknął ścieżką w
dół. Zanim Frodo
zdążył oprzytomnieć i przemówić, trzy cięciwy hobbickich
łuków zadzwoniły
jednocześnie i Smoczy Język padł trupem.
K |
u
zdumieniu wszystkich zgromadzonych, szara mgła spowiła ciało Sarumana i
wzbijając
się z wolna ku niebu niby dym z ogniska zawisła nad szczytem
Pagórka jak blada,
całunem okryta postać ludzka. Chwilę kołysała się tam,
zwrócona ku zachodowi,
lecz w tym momencie dmuchnął zimny wiatr; postać przygięła się i z
westchnieniem rozpłynęła w nicość.
Frodo z litością i zgrozą patrzał na
wyciągnięte u swych stóp martwe ciało, bo wyglądało tak,
jakby nagle w nim
objawiły się długie lata śmierci; malało w oczach, skurczona twarz
przeobraziła
się w łachman skóry spowijający ohydną czaszkę. Frodo
chwycił rąbek porzuconego
obok brudnego płaszcza, nakrył nim ten straszny zewłok i odszedł prędko
sprzed
swego dawnego domu.
-
A więc koniec – rzekł Sam. – Okropny koniec,
wolałbym go nie oglądać. Bądź co
bądź świat pozbył się dwóch gadów.
-
A zarazem wojna skończyła się już ostatecznie – powiedział
Merry.
-
Mam nadzieję! – westchnął Frodo. – To był jej
ostatni cios. Że też musiał spaść
właśnie tutaj, w progu Bag End! Wśród tylu nadziei i obaw,
tego nie
przewidywałem.
-
Prawdziwie skończy się wojna dopiero wtedy, kiedy naprawimy wszystkie
szkody –
rzekł ponuro Sam. – Będzie z tym niemało roboty na długie
lata!
Rozdział
9
Szara
Przystań
R |
zeczywiście
z przywracaniem w kraju ładu było niemało
roboty, wszystko to jednak trwało krócej, niż Sam się
obawiał. Nazajutrz po
bitwie Frodo pojechał do Michel Delving, żeby uwolnić z
Lochów więźniów. Wśród
pierwszych od razu znalazł się Fredegar Bolger – już teraz
nie zasługujący na
przezwisko Grubasa. Ludzie Wodza uwięzili go, gdy wyparli z
kryjówek w Krzywych
Jamach koło wzgórz Wypłosz całą grupę opornych,
którym przewodził Fredegar.
-
Okazuje się, że byłbyś lepiej wyszedł idąc z nami w świat, biedaku!
–
powiedział Pippin, gdy więźnia wynoszono z Lochów, bo
nieborak był doszczętnie
wyczerpany.
Fredegar
otworzył jedno oko i zdobył się na uśmiech.
-
A co to za olbrzym przemawia tak potężnym głosem? – spytał
szeptem. –
Niemożliwe, żeby to był nasz mały Pippin. Który numer
kapelusza nosisz teraz?
Wśród
wyzwolonych była też Lobelia. Wyciągnięto ją z ciemnej i ciasnej celi,
bardzo
starą i okropnie wychudłą. Uparła się jednak, że wyjdzie na własnych
nogach, a
gdy się ukazała, wsparta na ramieniu Froda, trzymając wciąż jeszcze
parasol w
zaciśniętej dłoni tłum przywitał ją owacyjnie, nie szczędząc
oklasków i
wiwatów, tak że Lobelia wzruszyła się do łez. Po raz
pierwszy pozyskała ogólną
sympatię. Zmiażdżyła ją dopiero wiadomość o śmierci Lotha i nie chciała
wracać
do Bag End. Oddała z powrotem Frodowi jego dawną siedzibę, a sama
osiadła u
swoich krewnych, Bracegirdle’ów w Hardbottle.
Gdy następnej wiosny zmarła – miała
bądź co bądź ponad sto lat – Frodo doznał wzruszającej
niespodzianki: biedna
Lobelia zostawiła mu w testamencie cały majątek swój i Lotha
prosząc, by zużył
go na wsparcie dla hobbitów poszkodowanych w czasie
powszechnych zamieszek. Tak
się zakończyła stara rodzinna waśń.
Sędziwy Will Whitfoot przesiedział w
Lochach dłużej niż inni więźniowie, a chociaż niejednego traktowano tam
gorzej
niż jego, musiał porządnie odżywiać się, zanim odzyskał postawę, jaka
przystoi
burmistrzowi stolicy hobbitów. Na razie więc,
póki Will nie nabrał odpowiedniej
tuszy, zastępował go Frodo. Właściwie przeprowadził w okresie
burmistrzowania
jedną tylko reformę: zmniejszył liczbę szeryfów i ograniczył
ich funkcję do
poprzedniego stanu. Obowiązek wytępienia resztek zbirów
powierzono Meriadokowi
i Pippinowi, którzy też prędko wywiązali się z tego zadania.
Bandy
południowców, na wieść o bitwie Nad Wodą, umykały z
Shire’u nie stawiając
niemal oporu wojsku thana. Przed końcem roku niedobitków
otoczono w lasach, a
tych, którzy się poddali, odstawiono do granicy kraju.
Tymczasem
wrzała praca nad odbudową i Sam uwijał się od rana do wieczora. Hobbici
bywają
pracowici jak mrówki, gdy zajdzie potrzeba i gdy chcą. Nie
brakowało teraz
tysięcy ochoczych rąk, od małych, lecz zręcznych rączek chłopięcych i
dziewczęcych, aż do spracowanych i sękatych rąk dziadków i
babek. Nim nadszedł
dzień zimowego przesilenia, cegła na cegle nie została z nowych
domów szeryfów
i ze wszystkich budowli wzniesionych przez Ludzi Wodza. Cegieł jednak
nie
zmarnowano, lecz użyto ich do naprawy starych hobbickich nor,
które dzięki temu
stały się bardziej przytulne i suchsze. W szopach, stodołach i
odludnych norach
odkryto wielkie ilosci sprzętów, zapasy
prowiantów i piwa, pochowane tam przez
zbirów; zwłaszcza w tunelach pod Michel Delving i w starych
kamieniołomach pod
Wypłoszem znaleziono mnóstwo ukrytych towarów,
żywności, beczek piwa, więc
tegoroczne gody można było obchodzić hucznie i wesoło.
Przede wszystkim – nawet przed
rozbiórką nowego młyna – przystąpiono do
uporządkowania Pagórka i Bag End oraz
do odbudowy uliczki na zboczu. Nową kopalnię piasku i żwiru zasypano,
stok
Pagórka zamieniono w duży, zaciszny ogród, a w
południowym zboczu wydrążono
nowe norki, obszerne i wyłożone cegłą. Dziadunio wprowadził się z
powrotem pod
numer trzeci; powtarzał też każdemu, kto chciał słuchać:
-
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A wszystko dobre, co się
dobrze
kończy.
Trochę się spierano, jak nazwać
odbudowaną ulicę. Jedni głosowali za „Ogrodem
Bitwy”, inni woleli „Lepsze
Smajale”. Ostatecznie zwyciężył zdrowy hobbicki rozsądek i
wybrano po prostu
nazwę: Uliczka Nowa. Nad Wodą dowcipnisie czasem jednak nazywali ją
„Nagrobkiem
Sharkeya”.
Najdotkliwszą stratą było
wyniszczenie drzew, bo na rozkaz Sharkeya wycięto je bez litości na
całym
obszarze kraju. Sam ubolewał nad tym bardziej niż nad innymi szkodami
wyrządzonymi przez zbirów. Ta rana nie mogła się bowiem
zagoić przed upływem
długich lat i Sam myślał, że dopiero jego prawnuki zobaczą Shire takim,
jaki
być powinien.
Wśród nawału pracy nie miał czasu na
wspomnienia o przygodach wyprawy, nagle jednak pewnego dnia przypomniał
sobie
dar Galadrieli. Wyjął szkatułkę i pokazał ją innym Wędrowcom
– bo tak ich teraz
powszechnie nazywano – prosząc o radę.
-
Zastanawiałem się już, kiedy wreszcie o tym pomyślisz – rzekł
Frodo. – Otwórz
szkatułkę.
Wypełniał
ją szary pył, miękki i drobnoziarnisty, a pośrodku tkwiło w nim
nasienie
podobne do orzecha w srebrnej łupinie.
-
Co mam z tym zrobić? – spytał Sam.
-
Rzuć na wiatr w pierwszy wietrzny dzień, a o resztę się nie troszcz
–
powiedział Pippin.
-
Ale co z tego wyniknie?
-
Wybierz kawałek ziemi na pólko doświadczalne; zobaczysz, jak
będą się tam
rośliny czuły – rzekł Merry.
-
Pani Galadriela z pewnością nie życzyłaby sobie, żebym wszystko zużył
we
własnym ogrodzie, skoro tylu innych hobbitów poniosło straty.
-
Musisz, Samie, kierować się rozsądkiem i doświadczeniem, a tego daru
użyj tak,
żeby wspomógł twoją pracę i polepszył jej wyniki –
powiedział Frodo. –
Szkatułka jest mała, a każde ziarenko ma zapewne wielką wartość.
Sam posadził więc młode drzewka
wszędzie, gdzie źli ludzie zniszczyli szczególnie piękne i
kochane drzewa, i
przy korzeniach każdej sadzonki umieścił w ziemi po jednym cennym pyłku
z
Lorien. Przemierzył cały kraj wzdłuż i wszerz pracując pilnie, lecz
najtroskliwiej opiekował się Hobbitonem i sadami Nad Wodą –
czego nikt nie mógł
mu wziąć za złe. Gdy w końcu stwierdził, że została mu jeszcze odrobina
pyłu,
poszedł do Kamienia Trzech Ćwiartek, znaczącego niemal dokładnie środek
Shire’u, i rozrzucił tę resztkę na cztery strony świata.
Srebrny orzeszek
zasadził na trawniku w Bag End, gdzie odbywały się niegdyś zabawy
urodzinowe i
gdzie dawniej rosło pamiętne drzewo. Bardzo był ciekaw, co z tego
nasienia
wyrośnie. Zimę przeczekał jako tako cierpliwie, chociaż korciło go
wciąż, żeby
zaglądać w to miejsce, czy nic tam się jeszcze nie dzieje.
W |
iosna
przewyższyła jego najśmielsze nadzieje. Drzewa
puszczały pędy i rosły tak gwałtownie, jakby czas przyspieszył biegu i
chciał w
ciągu jednego roku spełnić zadania dwudziestu lat. Na urodzinowym
trawniku
wystrzeliło z ziemi śliczne młodziutkie drzewko; korę miało srebrną,
liście
podłużne, a w kwietniu okryło się złotymi kwiatami. Był to prawdziwy
mallorn,
który stał się przedmiotem podziwu całej okolicy. Po latach,
gdy wyrósł bujnie
i wypiękniał jeszcze bardziej, zasłynął szeroko; z daleka przybywali
goście,
żeby go zobaczyć, był to bowiem jedyny mallorn na zachód od
Gór i na wschód od
Morza, a piękniejszego nie znalazłoby się na całym świecie.
Rok 1420 zapisał się w ogóle w Shire
wyjątkowym urodzajem. Słońce świeciło wspaniale, deszcz świeży spadał
zawsze w
porę i w miarę, a co dziwniejsze, powietrze tchnęło ożywczym,
pobudzającym
zapachem i blask, nie znany śmiertelnikom w innych latach, ozłocił
przelotnie
Śródziemie. Dzieci poczęte lub urodzone tego roku
– a było ich mnóstwo i
wszystkie urodziwe i silne – miały przeważnie bujne złote
włosy, co wśród
hobbitów przedtem należało do rzadkości. Owoce tak
obrodziły, że małe
hobbicięta niemal kąpały się w truskawkach ze śmietaną, a
później siedząc w
trawie pod śliwą jadły śliwki dopóty, dopóki z
pestek nie zbudowały
miniaturowych piramid, niby zwycięzcy piętrzący na pobojowisku czaszki
rozgromionych wrogów. Nikt się jednak od tego nie
rozchorował i wszyscy byli
zadowoleni oprócz kosiarzy, którzy potem kosili
trawę.
W Południowej Ćwiartce winorośl
uginała się od gron winnych, a plon liści fajkowych zebrano
zdumiewająco
obfity; wszystkie też spichrze pomieścić nie mogły ziarna po żniwach.
Jęczmień
w Północnej Ćwiartce tak się udał, że hobbici zapamiętali na
długo piwo ze
zbiorów roku 1420 i nawet stało się ono przysłowiowe. W
wiele pokoleń później
można było w gospodzie usłyszeć, jak stary hobbit po dobrze zasłużonym
kufelku
wzdycha: „Dobre! Prawie jak w czterysta dwudziestym
roku”.
S |
am
z początku wraz z Frodem mieszkał u Cottonów, gdy jednak
zbudowano Nową
Uliczkę, przeniósł się tam z Dziaduniem. Poza wszystkimi
swoimi pracami
kierował również uprzątaniem i odnawianiem siedziby w Bag
End, często wszakże
wyjeżdżał sadzić i pielęgnować drzewa na całym obszarze
Shire’u. Dlatego też
nie było go w domu w pierwszej połowie marca i nie wiedział nic o tym,
że Frodo
zachorował. Trzynastego marca stary Cotton znalazł Froda leżącego w
łóżku;
zaciskał w ręku biały kamień, który stale nosił na łańcuszku
u szyi, i zdawał
się pogrążony w półśnie.
-
Zniknął na zawsze – szeptał. – A teraz została
tylko ciemność i pustka.
Atak
minął i gdy Sam dwudziestego piątego wrócił, Frodo był już
zdrów; nic też
przyjacielowi o swej chorobie nie wspomniał. Właśnie w tym czasu
ukończono
porządki w Bag End, a Merry i Pippin przywieźli z Ustroni stare meble
oraz
sprzęty, tak że stara siedziba wyglądała jak za dawnych dni. Gdy
wszystko było
gotowe, Frodo spytał Sama:
-
Kiedy wprowadzisz się, żeby znów mieszkać ze mną, Samie?
Sam
trochę się zmieszał.
-
Nie chcę cię przynaglać – rzekł Frodo – jeśli nie
masz ochoty. Ale Dziadunio
byłby naszym najbliższym sąsiadem, a wdowa Rumble zaopiekuje się nim na
pewno
troskliwie.
-
Nie o to mi chodzi, proszę pana – odparł Sam czerwieniąc się
jak burak.
-
A więc powiedz, o co?
-
O Różyczkę, o Różę Cotton. Była, jak się okazuje,
bardzo nierada, biedulka,
kiedy puszczałem się w daleką podróż; ale że ja jej wtedy
nic nie powiedziałem,
nie mogła pierwsza przemówić. A ja milczałem, bo najpierw
wypadało uporać się z
robotą. Teraz wreszcie wyznałem Różyczce, co miałem na
sercu, a ona mi tak
odpowiedziała: „Rok już zmarnowałeś, po co dłużej
zwlekać?” A ja na to:
„Zmarnowałem? Nie, w tym ci racji nie mogę
przyznać!” No, ale rozumiem, co
miała na myśli. Można by rzec, że czuję się tak, jakby mnie na dwoje
rozdarto.
-
Rozumiem – odparł Frodo. – Chcesz się ożenić, ale
także chcesz mieszkać razem
ze mną w Bag End. Samie kochany, nic łatwiejszego! Ożeń się co prędzej
i
wprowadź do mego domu razem z Różyczką. W Bag End starczy
miejsca dla
wszystkich, choćbyś nawet najliczniejszą rodzinę założył.
T |
ak
się też stało. Sam Gamgee ożenił się z Różyczką Cotton
wiosną 1420 roku
(słynnego między innymi również z mnóstwa wesel),
a młoda para zamieszkała w
Bag End. Jeśli Sam uważał to za wielkie szczęście, Frodo czuł się tym
bardziej
uszczęśliwiony; w całym Shire nie było bowiem hobbita otoczonego
czulszą opieką
niż on. Kiedy plany odbudowy zostały opracowane, a wszystkie roboty
zorganizowane, Frodo mógł wieść spokojny żywot, wiele czasu
poświęcając na
pisanie i przegląd nagromadzonych zapisków. W dzień
Sobótki podczas Wolnego
Jarmarku złożył urząd burmistrza i przez następnych lat siedem zacny
Will
Whitfoot znowu przewodniczył na oficjalnych bankietach.
Merry i Pippin czas jakiś razem
mieszkali w Ustroni; ruch wtedy panował ożywiony między Bucklandem a
Bag End.
Dwaj młodzi Wędrowcy olśniewali całe Shire pieśniami, opowieściami, a
także
elegancją i wspaniałymi przyjęciami. Przezwano ich
„królewiętami”, ale bez
złośliwości, bo wszystkie serca rosły na widok tych hobbitów
dosiadających
koni, strojnych w błyszczące kolczugi, z pięknymi godłami na tarczach,
zawsze
roześmianych i gotowych śpiewać pieśni z dalekich stron. Wzrost mieli
niezwykły
i postawę imponującą, lecz poza tym nic się nie zmienili, chyba tylko o
tyle,
że nabrali wymowy, a wesołości i chęci do zabawy jeszcze im przybyło.
Frodo i
Sam jednak wrócili do zwykłych hobbickich ubrań, z tą
różnicą, że w potrzebie
zarzucali na ramiona szare długie płaszcze z przedziwnie delikatnej
tkaniny,
spięte pod szyją misterną klamrą. Frodo nosił też zawsze na łańcuszku
biały
kamień i często dotykał go palcami.
Wszystko szło dobrze i była
nadzieja, że będzie coraz lepiej; Sam miał pracy i radości tyle, ile
hobbicka
dusza może zapragnąć. Nic nie zaćmiewało jego szczęścia w tym roku,
prócz
niejasnej obawy o kochanego pana. Frodo bowiem cichcem usunął się od
wszelkich
spraw. Sam z bólem obserwował, jak mało ten najbardziej
zasłużony z hobbitów
odbiera hołdów w ojczyźnie. Nieliczni tylko wiedzieli czy
chcieli wiedzieć o
jego czynach i przygodach, cały podziw i całą cześć skupiono na
Meriadoku i
Pippinie – a także na Samie, który wszakże nawet
tego nie spostrzegał. W
dodatku jesienią pojawił się znów cień dawnych niedoli.
Pewnego wieczora Sam wchodząc do
pracowni zastał Froda dziwnie zmienionego. Był blady, a jego oczy
zdawały się
zapatrzone w jakiś odległy widok.
-
Co się stało, panie Frodo? – spytał Sam.
-
Jestem ranny – odparł Frodo. – Rana nigdy się nie
zagoi naprawdę.
Ale
wstał, można się było łudzić, że słabość przeminęła, bo nazajutrz
zachowywał
się zupełnie normalnie. Dopiero później Sam uprzytomnił
sobie, że zdarzyło się
to dnia szóstego października, w drugą rocznicę owego dnia
pod Wichrowym
Czubem, gdzie ich ogarnęły po raz pierwszy Ciemności.
C |
zas
płynął, zaczął się rok 1421. W marcu Frodo znów zachorował,
lecz wielkim
wysiłkiem woli zataił to przed Samem, który właśnie miał
zgoła co innego w
głowie. Dwudziestego piątego marca bowiem, w dniu odtąd dla Sama
pamiętnym,
Różyczka urodziła mu pierwsze dziecko.
-
Jesteśmy w kłopocie, proszę pana – oznajmił Frodowi
– bo zamierzaliśmy dać mu
imię Frodo, za pozwoleniem pańskim. A tymczasem zamiast syna przyszła
na świat
córka. Zresztą śliczne dziewczątko jak rzadko, wzięła na
szczęście piękność nie
z ojca, ale z matki. No i teraz nie wiemy, jak ją nazwać.
-
A czemuż by nie trzymać się starych dobrych zwyczajów?
– odparł Frodo. –
Wybierz imię kwiatu, jak na przykład Róża. Połowa dziewcząt
w Shire nosi takie
imiona, cóż znajdziesz lepszego?
-
Może i racja, proszę pana – rzekł Sam. – Słyszałem
co prawda wędrując po
świecie wiele pięknych imion, ale trochę, że tak powiem, za wspaniałych
na
powszedni użytek. Dziadunio powiada: „Daj jej
krótkie imię, żebyś dla wygody
nie potrzebował go do połowy obcinać”. Jeśli jednak będzie to
nazwa kwiatu, nie
będę się troszczył nawet o jej krótkość. Musi to być piękny
kwiat, bo ta mała,
proszę pana, wydaje mi się bardzo ładna, a z pewnością wyrośnie jeszcze
piękniejsza.
Frodo
chwilę się namyślał.
-
A jak by ci się podobało imię Elanor, co znaczy gwiazda słoneczna;
pamiętasz
chyba te drobne kwiatki w trawach Lothlorien?
-
Jak zawsze utrafił pan w sedno! – odparł Sam zachwycony.
– Właśnie to, co mi
się marzyło.
Mała Elanor miała sześć miesięcy i
rok 1421 chylił się ku jesieni, gdy pewnego dnia Frodo wezwał Sama do
swej
pracowni.
-
W czwartek przypadają urodziny Bilba – powiedział.
– Prześcignie starego Tuka.
Kończy sto trzydzieści jeden lat!
-
Brawo! – rzekł Sam. – Pan Bilbo jest nadzwyczajny.
-
W związku z tym, mój Samie, chciałbym, żebyś porozmawiał z
Różą i spytał, czy
obejdzie się bez ciebie przez czas jakiś, ażebyś mógł ze mną
pojechać w małą
podróż. Oczywiście, teraz nie możesz wybierać się daleko ani
na długo – dodał
Frodo z lekką nutką żalu w głosie.
-
Rzeczywiście, proszę pana, trudno by mi było.
-
Rozumiem. Nie o to jednak chodzi. Chciałbym tylko, żebyś mi towarzyszył
kawałek
drogi. Powiedz Róży, że twoja nieobecność nie przeciągnie
się ponad dwa
tygodnie i że wrócisz na pewno cały.
-
Chętnie pojechałbym z panem aż do Rivendell i rad bym zobaczyć pana
Bilba –
rzekł Sam. – A przecież naprawdę chcę przebywać tylko w
jednym miejscu na
świecie, to znaczy tutaj. Rozdarty jestem na dwoje.
-
Biedny Samie! Obawiałem się, że będziesz się tak czuł –
powiedział Frodo. – Ale
wkrótce się z tego wyleczysz. Stworzony jesteś na zdrowego i
silnego hobbita z
jednej bryły i takim też będziesz.
Przez
parę dni Frodo wraz z Samem przeglądał papiery i zapiski, a potem
przekazał
wiernemu giermkowi klucze. Najważniejszą część jego dobytku stanowiła
gruba
księga oprawna w gładką czerwoną skórę; niemal wszystkie jej
stronice były już
zapisane, pierwsze chwiejną nieco ręką Bilba, ale większość energicznym
charakterem
Froda. Całość dzieliła się na rozdziały, osiemdziesiąty rozdział był
jednak nie
dokończony i pozostało jeszcze kilka białych kartek. Na pierwszej
stronie kilka
tytułów kolejno wykreślono, a brzmiały one tak:
Mój
dziennik. Niespodziewana podróż. Tam i z powrotem. Co się
stało później.
Przygody pięciu hobbitów. Historie Wielkiego Pierścienia,
zebrane przez Bilba
Bagginsa z własnych spostrzeżeń i opowieści przyjaciół. Nasz
udział w Wojnie o
Pierścień.
Na
tym kończyło się pismo Bilba i ręka Froda dodała:
Władcy Pierścieni
i
Powrót
Króla
(tak,
jak te sprawy przedstawiły się oczom hobbitów; według
pamiętników Bilba i Froda z Shire’u, uzupełnionych
relacjami przyjaciół i nauką
Mędrców)
oraz
wyjątki
z Ksiąg Wiedzy przetłumaczone przez Bilba w Rivendell.
-
Widzę, że pan prawie dokończył księgi! – zakrzyknął Sam.
– Trzeba przyznać, że pracował pan wytrwale.
-
Skończyłem całkowicie – rzekł Frodo. – Ostatnie
strony
zostawiłem tobie.
Dwudziestego
pierwszego września wyruszyli, Frodo na
kucyku, który go niósł przez całą drogę z Minas
Tirith i wabił się teraz
Obieżyświatem, a Sam na swoim ukochanym Billu. Ranek był pogodny i
słoneczny;
Sam domyślał się celu podróży, o nic więc nie pytał.
Skręcili
za wzgórzem na drogę wzdłuż słupków w kierunku
Leśnego Zakątka pozwalając
kucykom biec swobodnie truchtem. Przenocowali w Zielonych
Wzgórzach i
dwudziestego drugiego późnym popołudniem zjeżdżali łagodnym
stokiem w dół ku
pierwszym drzewom lasu.
-
To za tym chyba drzewem skrył się pan, panie Frodo, kiedy
po raz pierwszy zobaczyliśmy Czarnego Jeźdźca – rzekł Sam
wskazując w lewo. –
Dziś wydaje się, że to był sen.
Wieczór
zapadł i gwiazdy błyszczały na zachodnim niebie,
gdy mijali zwalony dąb na ścieżce opadającej łagodnie między gęstwiną
leszczyny. Sam milczał zatopiony we wspomnieniach. Nagle usłyszał, że
Frodo
nuci z cicha, jakby dla siebie tylko, starą piosenkę
podróżną, ale zmieniając w
niej słowa:
Kto
wie, co zakręt bliski
kryje,
Drzwi
tajemnicy, dziwną
ścieżkę.
Tylem
ją razy w życiu
mijał,
Aż
przyjdzie chwila, gdy
nareszcie
Otworzy
mi się droga nowa
Tam,
dokąd księżyc nam się
chowa,
I
zaprowadzi mnie
najdalej,
Tam,
skąd nad ziemią
słońce wstaje.[3]
Jak
gdyby w odpowiedzi z doliny dobiegł śpiew:
A!
Elbereth Gilthoniel!
Silivren
penna miriel
O
menel aglar elenath,
Gilthoniel,
A! Elbereth!
W
dalekich krajach, w
zielonym borze
Pamiętał
lud nasz Gwiazdy
blask,
Co
srebrem lśni nad
Morzem.[4]
Frodo
i Sam bez słowa zatrzymali się i siedząc w łagodnym
cieniu czekali, aby migocący światłami orszak przybliżył się do nich.
Zobaczyli
Gildora wśród gromady pięknych elfów, a potem, ku
zdumieniu Sama, ukazali się
Elrond i Galadriela. Elrond miał na ramionach szary płaszcz, a na czole
gwiazdę, w ręku zaś srebrną harfę, a na palcu złoty pierścień z
ogromnym
błękitnym kamieniem – pierścień Vilya, najpotężniejszy z
Trzech. Galadriela
jechała na białym koniu, w białej sukni, świetlistej jak obłoki
wokół księżyca;
zdawało się, ze postać jej cała promieniuje łagodnym światłem. Na palcu
miała
Nenyę, pierścień z mithrilu, w którym jeden jedyny biały
kamień iskrzył się jak
lodowa gwiazda. Za nimi z wolna, kiwając się jakby we śnie, człapał na
małym
siwym kucyku Bilbo. Elrond pozdrowił hobbitów poważnie i
serdecznie, a
Galadriela uśmiechnęła się do nich.
-
Słyszałam, że dobrze użyłeś mojego daru, Samie Gamgee! –
powiedziała. – Shire będzie teraz bardziej niż kiedykolwiek
krainą
błogosławioną i kochaną.
Sam
skłonił się, ale zabrakło mu słów, by odpowiedzieć.
Zapomniał, jak piękna jest pani z Lorien. Bilbo nagle ocknął się i
otworzył
oczy.
-
Jak się masz, Frodo! – rzekł. – No, widzisz,
prześcignąłem dziś starego Tuka. To więc już załatwione. Teraz, zdaje
się,
gotów jestem do nowej podróży. Czy jedziesz z
nami?
-
Tak – odparł Frodo. – Powiernicy Pierścienia
powinni
odejść razem.
-
Dokąd pan się wybiera? – krzyknął Sam, bo w tej chwili
dopiero zrozumiał, co się dzieje.
-
Do Przystani, Samie – odpowiedział Frodo.
-
A ja nie mogę tam iść z panem!
-
Nie, Samie, nie możesz. W każdym razie jeszcze nie teraz
i nie dalej niż do Przystani. Wprawdzie ty także byłeś powiernikiem
Pierścienia, chociaż przez krótki tylko czas. Może i dla
ciebie wybije kiedyś
godzina. Nie smuć się, Samie. Nie możesz być zawsze rozdarty na dwoje.
Musisz
być zdrów i cały, z jednej bryły, przez wiele, wiele lat.
Tyle przed tobą radości,
tyle zadań, tyle roboty!
-
Ale ja marzyłem, że przez długie lata pan też będzie się
cieszył Shire’em po tym wszystkim, czego pan dokonał
– powiedział Sam ze łzami
w oczach.
-
Ja też kiedyś o tym marzyłem. Ale za głębokie są moje
rany. Starałem się uratować Shire i uratowałem, ale nie dla siebie.
Często tak
bywa, Samie, gdy jakiś skarb znajdzie się w niebezpieczeństwie: ktoś
musi się
go wyrzec, utracić, by inni mogli go zachować. Ty jesteś moim
spadkobiercą,
wszystko, cokolwiek posiadałem, co mi się należy – oddaję
tobie. Poza tym masz
Różę i Elanor, a z czasem zjawi się mały Frodo i mała
Różyczka, i Merry, i
Złotogłówka, i Pippin. Może jeszcze inni, których
nie widzę w tej chwili.
Bardzo będą potrzebne i twoje ręce, i twój rozum. Zostaniesz
oczywiście
burmistrzem, będziesz tę godność piastował tak długo, jak zechcesz, i
zasłyniesz jako najlepszy w dziejach Shire’u ogrodnik.
Będziesz odczytywał
Czerwoną Księgę i podtrzymywał wśród hobbitów
wspomnienie minionego wieku, aby
pamiętając o Strasznym Niebezpieczeństwie tym bardziej kochali
swój kraj.
Będziesz miał tyle pracy i tyle szczęścia, ile można mieć w
Śródziemiu;
przynajmniej twój rozdział w historii będzie do końca
radosny! A teraz w drogę,
odprowadzisz mnie.
E |
lrond
i Galadriela odjeżdżali, bo skończyła się Trzecie
Era, minęły dni Pierścieni, dobiegała końca historia i pieśń tej epoki.
Odchodziło z nimi mnóstwo elfów Wysokiego Rodu,
nie chcąc dłużej pozostawać w
Śródziemiu. Między nimi, przepełnieni smutkiem, ale smutkiem
szczęśliwym, nie
zatrutym goryczą, jechali Sam, Frodo i Bilba, a elfy odnosiły się do
nich z
wielkim szacunkiem.
Jechali
cały wieczór i całą noc przez Shire, lecz nikt ich nie
widział prócz leśnych i
polnych zwierząt; może zresztą jakiemuś zapóźnionemu
wędrowcowi mignęły w mroku
pod drzewami blaski albo światła na przemian z cieniem sunące po
trawie, w
miarę jak księżyc przepływał ku zachodowi. A kiedy znaleźli się poza
granicami
Shire’u, omijając od południa Białe Wzgórza
dotarli do Dalekich Wzgórz, a potem
do Wieżowych, skąd ujrzeli w oddali Morze. Wreszcie przez Mithlond
przybyli do
Szarej Przystani nad długą, wąską Zatokę Księżycową.
Budowniczy
okrętów, Kirdan, wyszedł na ich powitanie do bramy. Był
wysokiego wzrostu,
brodę miał po pas, zdawał się bardzo stary, ale oczy mu błyszczały jak
gwiazdy.
Skłonił się mówiąc:
-
Wszystko gotowe.
Poprowadził
ich do Przystani, gdzie kołysał się na wodzie
biały okręt, a na nabrzeżu czekał ktoś, cały w bieli. Gdy się
odwrócił i
podszedł bliżej, Frodo poznał Gandalfa. Czarodziej miał na palcu Trzeci
Pierścień, Naryę, z kamieniem czerwonym jak żywy płomień. A wszyscy,
którzy
mieli odpłynąć na statku, ucieszyli się, że Gandalf popłynie razem z
nimi.
Ale Sam
stał na brzegu i serce ściskało mu się z bólu; myślał, że
gorzka jest rozłąka,
ale jeszcze smutniejsza będzie długa samotna droga do domu. Lecz w
ostatniej
chwili, gdy elfy już wchodziły na pokład i kończono ostatnie
przygotowania,
rozległ się spieszny tętent i Merry z Pippinem nadjechali galopem,
osadzając
konie w miejscu na wybrzeżu. Pippin śmiał się, chociaż łzy płynęły mu z
oczu.
-
Raz już próbowałeś nam się wymknąć chyłkiem i nie udało
ci się to, mój Frodo! – powiedział. –
Tym razem niewiele brakowało, a byś nas
zwiódł, ale jednak cię dogoniliśmy. Tylko że teraz nie Sam
zdradził twój
sekret, lecz Gandalf we własnej osobie.
-
Tak – rzekł Gandalf. – Nie chciałem, żeby Sam
wracał bez
towarzystwa, wolę, żebyście stąd do kraju jechali we trzech. Dziś,
przyjaciele,
na tym wybrzeżu kończy się ostatecznie nasza bratnia
wspólnota w Śródziemiu.
Zostańcie w pokoju! Nie powiem: nie płaczcie, bo nie wszystkie łzy są
złe.
Frodo
ucałował Meriadoka i Pippina, a na ostatku Sama i
wstąpił na pokład; wciągnięto żagle, dmuchnął wiatr i z wolna statek
zaczął się
oddalać po szarej wodzie Zatoki; szkiełko Galadrieli w ręku Froda
rozbłysło i
zniknęło. Statek wypłynął na pełne Morze i żeglował ku zachodowi, aż
wreszcie
pewnej dżdżystej nocy Frodo poczuł słodki zapach w powietrzu i usłyszał
śpiew
dolatujący nad wodą. Wydało mu się, jak we śnie tamtej nocy w domu
Bombadila,
że szara zasłona deszczu przemienia się w srebrne szkło i rozsuwa
ukazując
białe wybrzeże, a za nim daleko zielony kraj w blasku wschodzącego
szybko
słońca.
Ale dla
Sama tego wieczora, gdy stał w Przystani, noc zapadła ciemna, i na
szarym Morzu
nie widział nic prócz cienia sunącego po falach i niknącego
na zachodzie.
Czekał długo w noc słysząc tylko westchnienia i szmer fal bijących o
ląd
Śródziemia i głos ten zapadł mu głęboko w serce. Obok niego
stali milczący
Merry i Pippin.
W
końcu trzej przyjaciele odwrócili się od Morza i już nie
oglądając się za siebie ani razu, z wolna ruszyli w stronę domu. Żaden
nie
przemówił, póki nie znaleźli się znów
w granicach Shire’u, mimo to każdy
czerpał pociechę z obecności przyjaciół na tej długiej,
szarej drodze.
Gdy
wreszcie ze wzgórz zjechali na Wschodni Gościniec, Merry i
Pippin skręcili do
Bucklandu; już znów śpiewali cwałując przez znajome okolice.
Sam zawrócił Nad
Wodę i pod wieczór dotarł na Pagórek. Wspinając
się po zboczu, z daleka
zobaczył żółte światełko w oknie i odblask ognia płonącego
na kominku.
Wieczerza była gotowa, tak jak się spodziewał. Różyczka
wciągnęła go do domu,
usadowiła w fotelu i posadziła mu na kolanach małą Elanor. Sam
odetchnął
głęboko.
-
Ano, wróciłem! – powiedział.
[1] Marzec – po hobbicku Rethe – liczył wedle Kalendarza Shire’u trzydzieści dni.
[2] Wyraz ten prawdopodobnie pochodził z języka orków, w którym „sharku” znaczy staruszek.
[3] Tłumaczyła Maria Skibniewska.
[4] Tłumaczyła Maria Skibniewska.