Jrr Tolkien – Powrót Króla

 

(2/2)

 

www.bookswarez.prv.pl

 

 

 

Księga szósta


Rozdział 1

Wieża nad Kirith Ungol

 

S

am z trudem dźwignął się z ziemi. W pierwszym momencie nie mógł się zorientować, gdzie jest, ale po chwili przypomniał sobie wszystko, całą beznadziejną i rozpaczliwą prawdę. Znajdował się przed dolną Bramą orkowej fortecy; spiżowe drzwi były zamknięte. Musiał zemdleć, gdy próbował je otworzyć naporem własnego ciała, ale nie wiedział, jak długo leżał nieprzytomny. Przedtem był rozgorączkowany, zdesperowany i wściekły, teraz dygotał z zimna. Przyczołgał się pod drzwi i przytknął do nich ucho.

            Z daleka dochodziła wrzawa i zmieszane głosy orków, lecz coraz niklejsze, oddalające się, aż wreszcie ucichły zupełnie. Głowa bolała Sama, przed oczyma migotały w ciemności skry, starał się jednak pozbierać myśli. Jedno zdawało się bądź co bądź jasne: że przez te drzwi nie dostanie się do fortecy orków. Musiałby czekać na ich otwarcie kto wie ile dni, a na to nie mógł sobie pozwolić, każda chwila była rozpaczliwie cenna. Nie miał już wątpliwości, co jest jego pierwszym obowiązkiem; wiedział, że musi ocalić Froda, choćby mu przyszło tę próbę przypłacić własnym życiem.

„Najbardziej prawdopodobne, że zginę, to zresztą najłatwiejsze” – powiedział sobie markotnie, chowając Żądło do pochwy i odwracając się od spiżowych drzwi. Z wolna wlókł się w górę ciemnym tunelem nie odważając się użyć światła elfów. Idąc usiłował w głowie uporządkować wszystkie zdarzenia od początku wędrówki z Rozstaja Dróg. Nie mógł się zorientować w porze dnia; przypuszczał, że jest noc, ale nawet rachunek dni mylił mu się teraz. W tym kraju ciemności gubiło się dni, tak jak gubił się każdy, kto tutaj zabłądził.

„Ciekawe, czy też przyjaciele w ogóle o nas pamiętają – myślał – i co się z nimi dzieje tam, w ich świecie?” Niezdecydowanym gestem wskazał przed siebie, nie wiedząc, że kierując się znów do tunelu Szeloby jest zwrócony twarzą ku południowi, nie ku zachodowi, jak sądził. Na jasnym świecie słońce stało blisko zenitu i był dzień czternastego marca według Kalendarza Shire’u; Aragorn właśnie płynął na czele czarnej floty z Pelargiru, Merry z Rohirrimami cwałował przez Dolinę Kamiennych Wozów, a w Minas Tirith szerzyły się pożary i Pippin z przerażeniem śledził coraz wyraźniejszy obłęd w oczach Denethora. Ale wśród wszystkich trosk i niebezpieczeństw myśli przyjaciół wciąż zwracały się do Froda i Sama. Nie byli zapomniani, ale znaleźli się poza zasięgiem bratniej pomocy, a najżyczliwsza myśl nie mogła poratować w tym momencie Sama, syna Hamfasta. Był zdany wyłącznie na siebie.

            Dotarł wreszcie do kamiennych drzwi zagradzających wejście orkowego korytarza, a nie mogąc wykryć zamka ani skobla, przelazł tak jak poprzednio górą i zgrabnie zsunął się znów na ziemię. Ostrożnie przekradł się obok wylotu tunelu Szeloby, gdzie w zimnym przeciągu powiewały szczątki podartej ogromnej sieci pajęczej. Po cuchnącym cieple w głębszym korytarzu, tutaj owiał Sama przejmujący chłód, lecz to orzeźwiło go nieco. Chyłkiem wypełznął na otwartą ścieżkę.

            Panowała tu złowroga cisza. Nie było jaśniej, niż zazwyczaj bywa o zmierzchu chmurnego dnia. Ogromne kłęby pary wzbijające się znad Mordoru płynęły nisko nad jego głową w stronę zachodu, tworząc pułap z dymu i chmur oświetlony od spodu posępnym krwawym blaskiem.

            Sam podniósł wzrok na Wieżę orków i nagle z jej wąskich okien błysnęły światła jak małe czerwone oczy. Mógł to być jakiś sygnał. Strach przed orkami, na czas pewien przytłumiony gniewem i rozpaczą, znowu ogarnął hobbita. Nie widział innej rady, musiał szukać głównego wejścia do strasznej Wieży, lecz kolana uginały się pod nim i dygotał z przerażenia. Odwracając oczy w dół od Wieży i sterczących nad wąwozem urwisk, zmusił oporne nogi do posłuszeństwa i nasłuchując pilnie, wpatrzony w gęsty mrok skupiony pod skalnymi ścianami po obu stronach drogi, z wolna zawrócił, minął miejsce, gdzie przedtem leżał Frodo i gdzie jeszcze przetrwał wstrętny smród Szeloby, poszedł dalej, pod górę, aż dotarł znów do tej samej wnęki, w której ukrył się przed orkami kładąc na palec Pierścień i skąd obserwował przemarsz oddziału Szagrata. Przystanął, usiadł; na razie nie mógł zdobyć się na dalszą wędrówkę. Rozumiał, że jeśli przejdzie szczyt przełęczy, następny krok zaprowadzi go już naprawdę do Mordoru i że będzie to krok nieodwołalny. Nie mógłby marzyć o odwrocie. Bez wyraźnego celu wsunął znowu Pierścień na palec. Natychmiast poczuł ogromny ciężar tego brzemienia i jeszcze silniej, jeszcze bardziej paląco niż przedtem złośliwość Oka Mordoru; szukało skarbu, usiłowało przeniknąć ciemności, które Nieprzyjaciel dla własnej osłony zesłał, lecz które mu teraz przeszkadzały, potęgując jego niepokój i wątpliwości.

            I znowu Sam stwierdził, że nagle słuch mu się wyostrzył, lecz wszystkie przedmioty świata przedstawiają się jego oczom blado i niewyraźnie. Widział ściany skalne jak przez mgłę, za to z wielkiej odległości słyszał bełkot nieszczęsnej Szeloby, a jak gdyby tuż obok ostre, wyraźne krzyki i szczęk metalu. Zerwał się i przylgnął płasko do skały przy ścieżce. Na szczęście miał Pierścień na palcu, bo nadciągała nowa banda orków. Tak mu się przynajmniej w pierwszej chwili zdawało. Potem jednak zrozumiał omyłkę; wyczulony słuch wprowadził go w błąd. Wrzaski orków pochodziły z wnętrza Wieży, której najwyższy róg sterczał wprost nad nim, po lewej stronie skalnej wnęki.

            Drżał, walczył z sobą, żeby zmusić się do działania. Z pewnością w Wieży rozgrywały się jakieś okropne rzeczy. Może wbrew rozkazom orkowie ulegli wrodzonemu okrucieństwu i torturują Froda, może rozszarpują go na sztuki. Sam wytężył słuch; odzyskał odrobinę nadziei. Niewątpliwie w Wieży toczyła się walka, orkowie bili się z sobą, doszło do bójki między Szagratem i Gorbagiem. Nadzieja, jaką ten domysł natchnął hobbita, była bardzo znikoma, a jednak wystarczyła, żeby go zagrzać do czynu. W niezgodzie orków upatrywał pewną szansę. Nad wszystkimi myślami zatryumfowała miłość do Froda i zapominając o niebezpieczeństwach Sam krzyknął w głos: „Idę, panie Frodo!” Pędem wbiegł na przełęcz i przekroczył ją. Droga skręcała w lewo i opadała stromo w dół. Sam był w Mordorze.

            Zdjął Pierścień; zrobił to za podszeptem jakiegoś bardzo głęboko ukrytego przeczucia groźby, ale zdawało mu się, że po prostu chce widzieć jaśniej. „Lepiej nawet najgorszej prawdzie patrzeć w oczy – mruknął do siebie. – Nic nie warte takie błądzenie we mgle”.

            Surowy, okrutny i przykry widok ukazał się oczom hobbita. Spod jego stóp najwyższa grań Efel Duath opadała stromo w ciemność jaru, za którym wznosiła się grań następna, znacznie niższa, poszarpana i najeżona turniami sterczącymi niby czarne kły na tle bastionu Mordoru. Dalej, bardzo jeszcze daleko, lecz niemal na wprost, za rozlanym jeziorem ciemności przetkanej rozbłyskującymi tu i ówdzie płomieniami żarzyła się ogromna łuna; strzelały z niej wielkie słupy dymu ciemnoczerwone u podstawy, a czarne w górze, tam gdzie łączyły się w skłębiony baldachim rozpięty nad całą tą przeklętą krainą.

            Sam widział przed sobą Orodruinę, Górę Ognia. Wieczne, niewyczerpane ogniska, zagrzebane głęboko pod stożkiem popiołów, rozpalały się wciąż na nowo, wzbierały i z łoskotem wyrzucały potoki spienionej skały przez pęknięcia i szczeliny ziejące na zboczach. Jedne z nich spływały ku Barad-Durowi szerokimi kanałami, inne wiły się torując sobie drogę przez kamienistą równinę, aż wreszcie ochłodzone zastygały w dziwne kształty, niby potworne smoki wyplute z głębi udręczonej ziemi. W takim to momencie ujrzał Sam Górę Przeznaczenia, a jej złowrogi blask, przesłonięty wysokim grzbietem Efel Duath przed wzrokiem tych, co wspinali się ścieżką od zachodu, teraz ukazał się hobbitowi wśród nagich skalnych ścian, jak gdyby skąpanych we krwi.

            Sam olśniony tym światłem osłupiał ze zgrozy, bowiem po swej lewej ręce zobaczył w całej okazałości Wieżę Kirith Ungol. Sterczący róg, który przedtem widział z tamtej strony przełęczy, był tylko jej szczytową iglicą. Wschodnia ściana wznosiła się trzema kondygnacjami nad półką skalną, wysuniętą ze zbocza daleko w dole; od tyłu wsparta o potężną skałę, wyrastała z niej obronnymi bastionami, które spiętrzone jeden nad drugim zwężały się ku górze i zwracały na północo-wschód oraz na południo-wschód olbrzymie mury, wygładzone przez dobrze w swej sztuce wyćwiczonych kamieniarzy. Wokół dolnej kondygnacji o dwieście stóp poniżej miejsca, gdzie stał Sam, wznosił się groźny mur opasujący wąski dziedziniec. Od południo-wschodu otwierała się brama, a prowadziła ku niej szeroka droga, której zewnętrzny parapet biegł skrajem przepaści, a która dalej skręcała na południe i zygzakami schodziła w mroczną dolinę, gdzie łączyła się z drogą zstępującą z Przełęczy Morgul, potem zaś ciągnęła się dnem żlebu w stoku Morgai aż w Dolinę Gorgoroth i tędy do Barad-Duru. Wąska górska droga, na której stał Sam, zniżała się gwałtownie schodami i stromą ścieżką ku głównej drodze i spotykała z nią w cieniu groźnych murów opodal Bramy Wieżowej.

            Sam doznał niemal wstrząsu, gdy nagle zrozumiał, że tę twierdzę zbudowano nie po to, by do niej nie dopuścić przeciwników, lecz by ich w niej zatrzymać. Była dziełem ludzi z Gondoru, ich wysuniętą najdalej na wschód placówką służącą obronie Ithilien; wzniesiono ją, gdy po zawarciu ostatniego Przymierza wszystkie plemiona Westernesse wspólnie trzymały straż nad złowrogim krajem Saurona, którego poplecznicy jeszcze się tutaj czaili wśród gór. Lecz podobnie jak w dwóch Zębatych Wieżach, Narchost i Karchost, czujność tutaj zawiodła, zdrada wydała Wieżę Wodzowi Upiorów Pierścienia i odtąd przez długie wieki pozostawała ta forteca we władaniu sił ciemności. Sauron po powrocie do Mordoru uznał, że będzie mu bardzo użyteczna, miał bowiem niewiele oddanych mu sług, mnóstwo natomiast niewolników trzymanych postrachem; toteż głównym celem twierdzy było teraz tak jak ongi zapobieganie ucieczkom z Mordoru. Na wszelki jednak wypadek, gdyby znalazł się śmiałek, który zdołałby zakraść się w granice tej krainy, czuwała tu ostatnia, bezsenna straż, aby ująć zuchwalca, jeśliby nawet wymknął się wszystkim innym granicznym posterunkom i uszedł z życiem z tunelu Szeloby.

            Z rozpaczliwą jasnością Sam uświadomił sobie, jak beznadziejne byłyby próby prześliźnięcia się pod murem strzeżonym przez tyle par oczu i pod Bramą, gdzie z pewnością czuwały warty. Gdyby wbrew prawdopodobieństwu tego dokonał, nie zaszedłby daleko; nawet czarne cienie zalegające wszędzie tam, gdzie nie sięgał czerwony blask łuny, nie ukryłyby go przed orkami, lepiej widzącymi w nocy niż w dzień. A przecież obowiązek narzucał mu jeszcze trudniejsze zadanie, kazał nie unikać Bramy, nie uciekać od Wieży jak najdalej, lecz wejść samotnie do jej wnętrza.

 

W

spomniał o Pierścieniu, ale w tej myśli zamiast pociechy znalazł strach i nowe zagrożenie. Odkąd zobaczył płonącą w oddali Górę Przeznaczenia, Pierścień zaciążył mu z nową siłą. W miarę zbliżania się do wielkich ognisk, w których ongi, w zamierzchłej przeszłości, został wykuty i ukształtowany. Pierścień wzmagał swoją władzę i przewrotność tak, że opanować go mogłaby tylko bardzo potężna wola. Sam nie miał go na palcu, lecz na łańcuszku założonym na szyję; mimo to czuł się jak gdyby sztucznie powiększony, spowity we własny rozdęty cień, i stał niby ogromny, groźny siłacz na murach Mordoru. Czuł, że ma teraz do wyboru tylko dwie drogi: albo sprzeciwi się pokusie Pierścienia, chociaż oznaczało to znoszenie okrutnej męczarni, albo przywłaszczy go sobie i wyzwie potęgę zaczajoną w ponurej fortecy w dolinie ciemności. Pierścień kusił go, kruszył jego wolę, zaćmiewał umysł. W głowie roiły się hobbitowi fantastyczne wizje; widział już siebie, Sama Potężnego, Bohatera Historii, kroczącego z płomiennym mieczem przez mroczny kraj na czele armii, która zgromadziła się na jedno jego skinienie, maszerującego na podbój Barad-Duru. A gdyby zwyciężył, wszystkie chmury rozpierzchłyby się, zajaśniałoby słońce, na rozkaz tryumfatora Dolina Gorgoroth zmieniłaby się w kwitnący ogród pełen drzew owocujących obficie. Wystarczyłoby wsunąć Pierścień na palec i przejąć go na własność, a spełniłoby się fantastyczne marzenie.

            W tej godzinie próby najwięcej pomogła mu miłość do Froda, ale poza tym tkwiący w jego naturze, mocno zakorzeniony, wciąż żywy i niezwyciężony zdrowy hobbicki rozsądek. Sam w głębi serca wiedział, że nie dorósł do udźwignięcia takiego brzemienia, nawet wiedział, że nie dorósł do udźwignięcia takiego brzemienia, nawet gdyby uwodzicielskie wizje nie były tylko złudą podsuniętą umyślnie i zdradziecko, aby go zmamić. Zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy potrzebuje do szczęścia i powinien pragnąć jedynie małego ogródka, w którym by mógł gospodarować swobodnie, nie zaś olbrzymiego królestwa; rozumiał, że jego zadaniem jest praca własnych rąk, a nie rozporządzanie trudem rąk cudzych.

"Zresztą wszystko to jest oszustwo - powiedział sobie. - Tamten wytropiłby mnie i zgniótł, zanimbym zdążył krzyknąć. Tutaj, w Mordorze, znalazłby mnie w okamgnieniu, gdybym teraz włożył Pierścień na palec. No cóż, trzeba przyznać, że moje położenie jest beznadziejne jak przymrozek na wiosnę. Właśnie teraz, kiedy najbardziej przydałaby mi się niewidzialność, nie wolno mi użyć Pierścienia! A jeżeli nawet zdołam posunąć się dalej w głąb kraju, Pierścień nie tylko nic mi nie pomoże, ale na dobitkę z każdym krokiem gorzej będzie mi ciążył i okrutniej będzie mnie dręczył. Co robić?"

Naprawdę jednak nie miał wątpliwości. Wiedział, że musi zejść do Bramy nie ociągając się dłużej. Wzruszył ramionami, jakby otrząsając z siebie cień i przywidzenia, i z wolna ruszył w dół. Miał wrażenie, że z każdym krokiem maleje. Wkrótce już czuł się znowu bardzo małym i przestraszonym hobbitem. Znalazł się tuż pod ścianą Wieży i wrzaski oraz zgiełk bójki słyszał wyraźnie nawet bez pomocy Pierścienia. teraz zgiełk dochodził z bliska, z dziedzińca, zza zewnętrznego muru.

 

S

am był w połowie zbiegającej stromo  w dół ścieżki, kiedy z ciemnej Bramy wypadło dwóch orków. Pędzili jednak nie w jego stronę; zmierzali ku głównej drodze; niespodzianie jeden, potem drugi potknął się, padł i znieruchomiał. Sam nie widział strzał, ale odgadł, że to orkowie ukryci na murze lub w cieniu Bramy strzelili za własnymi kamratami. szedł dalej tuląc się do ściany lewym ramieniem. Jedno spojrzenie w górę przekonało go, że o wspięciu się na mur nie ma mowy. Gładki kamień bez szczelin i pęknięć wznosił się na trzydzieści stóp ku przewieszonym skośnie blankom. Nie było innej drogi do wnętrza niż przez Bramę.

            Pełznąc wytrwale naprzód, sam zastanawiał się, ilu orków siedzi w Wieży, ilu ma pod swoją komendą Szagrat, a ilu Gorbag i o co się dwaj dowódcy pokłócili - jeśli rzeczywiście, jak przypuszczał, wybuchła miedzy nimi kłótnia. Oddział Szagrata liczył około czterdziestu żołnierzy, a Gorbaga dwakroć więcej, ale Szagrat prowadził oczywiście na patrol tylko część załogi twierdzy. Niemal pewny był, że posprzeczali się o Froda i łupy. Tknięty nagłą myślą Sam aż zatrzymał się na chwilę; zrozumiał wszystko jasno, jakby cała scena rozegrała się na jego oczach. Kolczuga z mithrilu! Frodo przecież miał ją na sobie, musieli ją znaleźć. Z tego zaś, co Sam podsłuchał, wynikało, że Gorbag bardzo chciał tę kolczugę zagarnąć. Jedyną obroną Froda były rozkazy z Czarnej Wieży, jeśli dowódca orków je złamie, Frodo może zginąć w każdej chwili.

„Prędzej, nikczemny leniu!” - przynaglił sam siebie i dobywając Żądła pobiegł do otwartej Bramy. Lecz gdy miał już przejść pod ciemnym łukiem wielkiego sklepienia, poczuł wstrząs, jakby się natknął na pajęczą zasłonę Szeloby, tym razem jednak niewidzialną. Nie widział przeszkody, która zagradzała mu drogę, silniejsza od jego woli, niepokonana. Rozejrzał się i w mroku Bramy zobaczył dwóch Wartowników.

            Niby olbrzymie posągi siedzieli na wysokich tronach. Każdy miał trzy zrośnięte tułowia i trzy głowy, zwrócone ku wnętrzu dziedzińca, ku środkowi Bramy i ku drodze. Były to głowy sępów, a złożone na kolanach ręce miały palce na kształt szponów. Jakby wyrzeźbieni z ogromnego bloku skalnego Wartownicy siedzieli nieruchomo, a jednak czuwali; tkwiła w nich jakaś straszliwa, czujna siła, poznająca nieprzyjaciół. Widzialna czy niewidzialna istota nie mogła przemknąć obok nich nie dostrzeżona. Nie pozwalali ani wejść, ani uciec nikomu.

            Wytężając wolę Sam raz jeszcze rzucił się naprzód i znów stanął chwiejąc się na nogach, jakby odepchnięty potężnym ciosem, który go trafił w pierś i głowę. Nie mogąc nic innego wymyślić, w porywie odwagi wyciągnął zza kurtki flakonik Galadrieli i podniósł go w górę. Białe światło rozbłysło natychmiast, rozpraszając mroki pod Bramą. Potworni Wartownicy, zimni i niewzruszeni, ukazali się teraz w całej okropności. Lśnienie ich czarnych kamiennych oczu miało w sobie tak straszny ładunek wrogiej siły, że Sam na moment skulił się z przerażenia: lecz zdawał sobie sprawę, że z każdą chwilą wola potworów słabnie i załamuje się w lęku.

            Jednym susem przemknął między nimi, ale gdy jeszcze w pędzie chował znów flakonik za pazuchę, odczuł wyraźnie, że Wartownicy znów się ocknęli i jakby stalowa sztaba zapadła za jego plecami w Bramie. Z potwornych głów dobył się wysoki, świdrujący w uszach krzyk, który echo rozniosło wśród murów Wieży przed nim. Gdzieś w górze odpowiedziało na sygnał pojedyncze ochrypłe uderzenie dzwonu.

 

 

„J

uż po mnie! - pomyślał Sam. - Jakbym zadzwonił do frontowych drzwi”.

- No, wychodź tam który! - krzyknął. - Zamelduj kapitanowi Szagratowi, że wielki wojownik, elf, przyszedł z wizytą i ma w garści miecz elfów!

Nie doczekał się odpowiedzi. Biegł dalej. Żądło lśniło błękitnie w jego ręku. Dziedziniec tonął w mroku, mimo to Sam zauważył gęsto rozrzucone na kamiennym bruku trupy. Niemal potknął się o ciała dwóch orków - łuczników, z których pleców sterczały sztylety. Im dalej, tym było ich więcej; jedni leżeli samotnie, tak jak padli od ciosu lub strzały, inni parami, spleceni z sobą w walce, jeszcze inni gromadnie, zastygli w dzikich gestach, wzajemnie dusząc się, gryząc, dźgając nożami. kamienie stały się śliskie od rozlanej ciemnej posoki.

            Sam rozróżniał na odzieży martwych orków dwa godła, Znak Czerwonego Oka i Znak Księżyca, zniekształconego ohydną trupią maską; nie zatrzymywał się jednak, aby zbadać rzecz z bliska. W głębi dziedzińca u stóp Wieży drzwi były uchylone i z wnętrza sączyło się czerwone światło. W progu leżał trup ogromnego orka. Sam przeskoczył przez niego i stanął rozglądając się bezradnie. Od drzwi ku stokom góry biegł szeroki, dzwoniący echem korytarz. Oświetlały go mętnie migocące pochodnie, zatknięte w specjalnych podstawkach na ścianach, lecz głąb korytarza niknęła w ciemności. Po obu stronach hobbit dostrzegał mnóstwo drzwi; nigdzie nie było żywej duszy, tylko kilka trupów poniewierało się po ziemi. Z tego, co zasłyszał, sam wiedział, że Frodo - żywy czy umarły - najprawdopodobniej zamknięty jest w górnej komorze na szczycie wysokiej Wieży, mógłby jednak szukać przez cały dzień, zanimby odkrył właściwą drogę.

- Wejście musi być chyba gdzieś w głębi - powiedział sobie Sam. - Cała Wieża spiętrza się jakby na tyłach. W każdym razie najlepiej kierować się światłami.

Posuwał się naprzód korytarzem, ale bardzo wolno; z każdą chwilą musiał przezwyciężać większy opór. Znowu ogarnął go strach. W głuchej ciszy jego kroki wyolbrzymione echem rozlegały się głośno, można by pomyśleć, że to jakiś olbrzym klepie płaską dłonią kamienie. Trupy, pustka, wilgotne ściany jak gdyby ociekające krwią, strach przed nagłą śmiercią, może przyczajoną za najbliższymi drzwiami lub w ciemnym zakamarku, świadomość, że za plecami w Bramie czuwa i czeka tajemnicza zła siła - za wiele tego było na jednego hobbita. Wolał stoczyć walkę - byle nie z całą zgrają nieprzyjaciół naraz - niż cierpieć tę okropną, ponurą niepewność. Starał się skupiać myśl na przyjacielu, udręczonym, a może martwym i leżącym gdzieś wśród tych groźnych murów. Szedł wytrwale dalej. Już za nim została oświetlona łuczywami część korytarza, już prawie dotarł do wielkich sklepionych drzwi w głębi, które, jak się domyślał, stanowiły wewnętrzny wylot podziemnej bramy, gdy nagle z góry dobiegł do jego uszu przeraźliwy, zduszony krzyk. Sam stanął jak wryty. Usłyszał tupot zbliżających się kroków. Ktoś pędził w dół po schodach, które musiały być blisko, bo tupot rozlegał się tuż nad głową hobbita.

            Wola była w nim zbyt słaba i nie działała dość szybko, żeby powstrzymać rękę, która sięgnęła do łańcuszka i szukała Pierścienia. Sam jednak nie włożył go na palec; w momencie gdy już zamykał na nim dłoń, zobaczył biegnącego przeciwnika. Ork wyskoczył z ciemnego otworu ziejącego w prawej ścianie i biegł prosto na niego; Sam słyszał zdyszany oddech i widział błysk w przekrwionych oczach. Ork zatrzymał się osłupiały. Ujrzał bowiem nie małego wystraszonego hobbita, z trudem utrzymującego miecz w drżącej ręce, lecz wielką milczącą postać, spowitą w szary cień, rysującą się groźnie na tle migotliwego światła pochodni; postać ta wznosiła broń, której blask zadawał ból oczom orka, drugą zaś rękę zaciskała na piersi, kryjąc jakiś tajemniczy oręż, źródło wielkiej i zabójczej mocy.

            Ork skulił się, wrzasnął z przerażenia, zawrócił i uciekł tam, skąd przyszedł. Nigdy jeszcze żaden pies na widok umykającej zwierzyny nie wpadł w taki bojowy szał, jak Sam wobec tego nieoczekiwanego zwycięstwa. Z krzykiem puścił się w pogoń.

- Tak! - wołał. - Elf, niezwyciężony wojownik, wtargnął do waszej twierdzy. Naprzód! Pokaż mi drogę na szczyt Wieży, jeśli nie chcesz, żebym cię ze skóry obłupił, łajdaku!

Ale ork był na własnym znanym terenie, przy tym zwinny i dobrze odżywiony, Sam natomiast nie znał tego miejsca, był głodny i wyczerpany. Schody wiły się stromo, stopnie miały bardzo wysokie; wkrótce hobbit zasapał się na nich. Ork zniknął mu z oczu, tupot jego nóg dochodził coraz cichszy, z coraz wyższych pięter. Jeszcze od czasu do czasu echo niosło wśród murów jego przenikliwe wrzaski. Potem wszystko ucichło.

            Sam brnął dalej. czuł, że jest na właściwej drodze, i nabrał otuchy. Odtrącił ręką Pierścień, zacisnął pasa, "Dobra nasza - rzekł sobie. - Jeżeli wszyscy orkowie tak nie lubią mnie i mego Żądła, może cała sprawa lepiej się zakończy, niż przewidywałem. Jak się zdaje, Szagrat, Gorbag i ich kamraci odwalili za mnie lwią część roboty. Z wyjątkiem tego spłoszonego szczura, nie ma chyba już w fortecy żywej duszy".

            Ledwie to wymówił, zdrętwiał i stanął, jakby głową wyrżnął o kamienną ścianę. Uprzytomnił sobie nagle sens ostatniego zdania. Nie ma już żywej duszy! Czyj to przedśmiertny jęk słyszał przed chwilą? „Frodo! Frodo! - zaszlochał Sam. - Mój pan kochany! Jeśli ciebie zabili, co zrobię? Idę, idę na szczyt Wieży, muszę się dowiedzieć całej prawdy, choćby najgorszej”.

 

W

spinał się coraz wyżej. Otaczały go ciemności, tylko z rzadka rozproszone światłem łuczywa na zakręcie lub przy wejściu na następne piętra Wieży. Próbował liczyć schody, lecz po dwustu stracił rachunek. Posuwał się teraz ostrożnie, bo miał wrażenie, że gdzieś w górze słychać głosy, jakby rozmowę. Znaczyłoby to, że nie jeden szczur pozostał żywy w twierdzy.

            W chwili gdy już desperował, nie mogąc tchu złapać i udźwignąć zmęczonych nóg, schody skończyły się niespodzianie. Sam przystanął. Rozmowa dochodziła teraz wyraźnie do jego uszu. Rozejrzał się wkoło. Stał na płaskim dachu trzeciej, najwyższej kondygnacji Wieży, na otwartym tarasie, szerokości około dwudziestu kroków, skąd dwoje niskich drzwi prowadziło na wschód i zachód. Na wschodzie widział Sam ciągnącą się w dole rozległą, ciemną równinę Mordoru i w oddali buchającą ogniem górę. Właśnie znów zakipiała w swych przepaścistych głębiach, bo nowe ogniste potoki wylały się z jej wnętrza tak rozżarzone, że łuna dosięgała nawet na tę odległość i oblewała czerwonym blaskiem szczyt Wieży. Widok na zachód przesłaniał cokół potężnej iglicy sterczącej na tyłach górnego tarasu; jej zagięty róg wznosił się nad grzbietami okolicznych gór, a z wąskiego okna sączyło się światło. Drzwi do niej znajdowały się nie dalej niż o dziesięć kroków od miejsca, gdzie stał Sam; były ciemne, lecz otwarte, i zza nich dobiegały głosy.

            Zrazu Sam nie słuchał rozmowy, lecz wysunąwszy się z wschodnich drzwi wyjrzał na taras. Od jednego rzutu oka stwierdził, że tutaj  rozegrała się najzawziętsza walka. Taras usłany był trupami orków, odrąbanymi głowami, rękami, nogami. Zaduch śmierci unosił się nad tym pobojowiskiem. Nagle Sam uskoczył pod osłonę kopuły, spłoszony chrapliwym warknięciem, po którym zaraz rozległ się łoskot i wrzask. Hobbit poznał podniesiony, gniewny głos, ostry, brutalny i zimny głos Szagrata, komendanta Wieży.

- A więc powiadasz, Snago, że nie wrócisz na dół? Podły tchórzu! Jeżeli ci się zdaje, że już mi nie starczy sił, żeby się z tobą rozprawić, to mylisz się grubo. Chodź no bliżej. Wyłupie ci oczy, tak jak przed chwilą Radbugowi. A jak przybiegną inni, każę im rzucić cię na pastwę Szeloby.

- Nikt nie przyjdzie, a w każdym razie ty już tego nie dożyjesz – odparł zuchwale Snaga. – Czy ci nie mówiłem, że łajdak Gorbag pierwszy dopadł Bramy i żaden z naszych przez nią się nie wydostał? Lagduf i Muzgasz wyskoczyli, ale zaraz za progiem padli od strzał. Widziałem wszystko z okna dokładnie. Ci dwaj byli ostatni z naszych.

- A więc musisz iść. Ja muszę zostać. Zresztą jestem ranny. Żeby Czarna Otchłań pożarła tego przeklętego buntownika Gorbaga! - Szagrat bluznął potokiem najplugawszych wyzwisk i klątw. - Dałem mu więcej, niż sam wziąłem, a ten łotr dźgnął mnie nożem, zanim zdążyłem go udusić. Musisz iść, jeśli nie chcesz, żebym cię tu na śmierć zagryzł. Trzeba przekazać zaraz wiadomość do Lugburza, inaczej obu nas czeka Czarna Otchłań. Tak, tak, ciebie też! Nie wymigasz się, jeśli będziesz tu dłużej tkwił, tchórzu.

- Nie zejdę po raz drugi po tych schodach - warknął Snaga - choćby mi dziesięciu dowódców rozkazywało. Rzuć ten nóż, bo ci wpakuję strzałę w brzuch. Niedługo będziesz komendantem, jak się w Lugburzu dowiedzą, co tu się działo. Ja zrobiłem swoje, biłem się z tymi morgulskimi szczurami w obronie Wieży, ale wy, obaj dowódcy, ładnego piwa nawarzyliście kłócąc się o łupy.

- Nie pyskuj! - ofuknął go Szagrat. - Trzymałem się rozkazów. To Gorbag zaczął bójkę, bo chciał przywłaszczyć sobie tę piękną kolczugę.

- Aleś ty go rozjątrzył dmąc się i chełpiąc. On zresztą okazał się mądrzejszy od ciebie. Powtarzał ci parę razy, że najgroźniejszy szpieg pozostał na wolności, a tyś nie chciał uwierzyć. Gorbag miał rację. Kręci się tutaj wielki wojownik, przeklęty elf czy też tark. Powiadam ci, że idzie tu na górę. Słyszałeś przecież dzwon. Przeszedł między Wartownikami, a to mogło się udać tylko tarkowi. Jest na schodach. I dopóki z nich nie zejdzie, ja nie pójdę na dół. Choćbyś był nie orkiem, ale Nazgulem, nie pójdę.

- Tak gadasz?! - wrzasnął Szagrat. - To zrobisz, tamtego nie zrobisz? A jak ten wojownik zjawi się tutaj, umkniesz i zostawisz mnie samego? Niedoczekanie twoje! Przedtem ci flaki wypruję.

Z wieżyczki wyskoczył mniejszy ork, za nim Szagrat, rosły ork z długimi rękami, które sięgały do ziemi, gdy biegł zgarbiony. Lecz jedno ramię zwisało mu bezwładnie i krwawiło, pod drugim zaś trzymał spory tobołek, owinięty w czarną płachtę. Sam przykucnął za drzwiami; dostrzegł w przelocie oświetloną czerwoną łuną wstrętną, wykrzywioną z wściekłości twarz, pooraną jakby pazurami i umazaną krwią; pomiędzy wyszczerzonymi kłami pieniła się ślina, z gardła dobywał się zwierzęcy ryk.

            O ile Sam ze swego ukrycia mógł obserwować tę scenę, Szagrat ścigał Snagę wokół tarasu, aż w końcu mniejszy ork wymigując się z łap większego dał nura z powrotem do wnętrza wieżyczki i zniknął. Szagrat nie pobiegł za nim. Przez wschodnie drzwi Sam zobaczył go stojącego przy parapecie, zasapanego, bezsilnie poruszającego lewą dłonią. Ork odłożył tobołek na podłogę, prawą ręką wyciągnął długi czerwony sztylet i splunął na ostrze. Wychylając się przez parapet spoglądał w dół na dziedziniec przed Bramą. Dwakroć krzyknął, lecz nikt mu nie odpowiedział. Gdy Szagrat stał tak pochylony, odwrócony plecami do tarasu, Sam ku swemu zdumieniu spostrzegł, że jeden z rzekomych trupów porusza się, czołga, wysuwa chciwe szpony i chwyta czarne zawiniątko, a potem dźwiga się na chwiejne nogi. Miał w ręku dzidę o szerokim ostrzu i krótkim złamanym trzonku. Zamierzył się, żeby przebić nią plecy Szagrata, lecz w tym momencie syknął z bólu czy może z nienawiści. Szagrat, zwinny jak jaszczurka, uchylił się błyskawicznie, okręcił się na pięcie i wbił sztylet w gardło napastnika.

- Masz za swoje, Gorbagu! - krzyknął. - A więc jeszcze nie zdechłeś? No, teraz wykończyłem cię wreszcie.

Skoczył na pierś trupa i z furią tratował, miażdżył martwe już ciało, przysiadając co chwila, by raz jeszcze dźgnąć je nożem. W końcu nasycił się zemstą, odrzucił wstecz głowę i straszliwym, ochrypłym głosem wrzasnął tryumfalnie. Oblizał ostrze sztyletu, chwycił go w zęby, porwał zawiniątko i puścił się pędem w stronę drzwi prowadzących na schody.

            Sam nie miał czasu, żeby się zastanawiać. Mógł był wymknąć się przez drugie drzwi, lecz prawie na pewno ork by go spostrzegł i niedługo trwałaby zabawa w chowanego między hobbitem a dwoma okrutnymi orkami. Sam zrobił więc to, co miał najlepszego do zrobienia. Z głośnym krzykiem wyskoczył z ukrycia, by zastąpić Szagratowi drogę. Nie trzymał już ręki na Pierścieniu, ale miał na piersi tę ukrytą broń, ujarzmiającą postrachem niewolników Mordoru, a z wzniesionego w prawej ręce miecza bił blask i ranił oczy orka jak bezlitosne światło gwiazd ze straszliwego kraju elfów, którego wspomnienie wystarczało, żeby zmrozić krew w żyłach nikczemnych sług ciemności. Szagrat nie mógł przyjąć walki nie porzucając cennego łupu. Zatrzymał się warcząc złowrogo i szczerząc kły. Potem znów z właściwą orkom zwinnością dał susa w bok, a gdy Sam skoczył naprzód do ataku, Szagrat użył ciężkiego tobołka za tarczę i za oręż zarazem, ciskając go z rozmachem w twarz przeciwnika. Sam zachwiał się i nim odzyskał równowagę, Szagrat przemknął obok niego i zbiegł po schodach w dół. Sam klnąc puścił się w pogoń, ale po paru krokach dał za wygraną. Przede wszystkim musiał ratować Froda; przypomniał sobie, że drugi ork wrócił do wieżyczki. Raz jeszcze trzeba było wybierać, a Sam nie miał ani chwili do namysłu. Jeśli pozwoli uciec Szagratowi, dowódca orków sprowadzi kamratów i wróci na czele całej zgrai. Jeśli go będzie gonił, mniejszy ork może tymczasem dokonać straszliwej zbrodni. Zresztą Sam nie mógł być pewny, czy zdoła dogonić Szagrata i czy nie polegnie w walce z nim. Zawrócił więc na górę. „Może znów robię błąd - westchnął - ale cokolwiek potem się stanie, teraz powinienem jak najszybciej odnaleźć Froda”.

            Szagrat więc bez przeszkód zbiegł po schodach, przemknął przez dziedziniec i wypadł za Bram, tuląc pod pachą czarne zawiniątko. Gdyby Sam to widział, gdyby mógł wiedzieć, jakie skutki wynikną z ucieczki Szagrata, pewnie by zadrżał. lecz Sam był zajęty wyłącznie swoim bezpośrednim zadaniem na tym ostatnim etapie drogi do uwięzionego przyjaciela. Ostrożnie podszedł do drzwi wieżyczki i przekroczył ich próg. Było ciemno, lecz z prawej strony zauważył mętne światło płynące z wylotu wąskiej klatki schodowej; kręte schody biegły wokół ścian ku szczytowi wieżyczki. Wysoko w górze migotał płomień łuczywa.

            Sam zaczął się wspinać jak umiał najciszej. Dotarł do pochodni, dopalającej się nad drzwiami z lewej strony, naprzeciw wąskiego jak strzelnica okna zwróconego na zachód: a więc to było jedno z tych czerwonych oczu, które wraz z Frodem zobaczyli z dołu, gdy wybiegli z tunelu. Szybko minął drzwi i pospieszył na następne piętro, drżąc ze strachu, że lada chwila wróg napadnie go znienacka od tyłu i zaciśnie palce na jego gardle. Następne okno wychodziło na wschód i znów naprzeciw niego płonęła pochodnia nad drzwiami prowadzącymi do korytarza, który przecinał wieżyczkę wzdłuż średnicy. Drzwi były otwarte, korytarz ciemny, rozjaśniony tylko odblaskiem łuczywa i czerwonej łuny świecącej przez szczelinę okna. Schody tutaj się kończyły. Sam ostrożnie wśliznął się na korytarz. Po obu stronach zobaczył niskie drzwi, zamknięte i zaryglowane. Panowała tu głucha cisza. „Zapędziłem się w ślepą uliczkę - pomyślał Sam. - I po to wdarłem się na tyle pięter! Niemożliwe, żeby to był szczyt wieżyczki. Co teraz robić?”

            Wrócił na niższe piętro i spróbował pchnąć drzwi. Nie drgnęły nawet. Wbiegł znów wyżej. Pot kroplisty spływał mu po twarzy. Zdawał sobie sprawę, że każda minuta jest bezcenna, lecz tracił ich wiele na daremnych wciąż próbach. Już mu było obojętne, co zrobi Szagrat, Snaga i wszyscy orkowie, ilu ich ziemia nosiła. Pragnął tylko jednego: odnaleźć swego pana, spojrzeć w jego twarz, dotknąć jego ręki.

            W końcu zmęczony, z poczuciem ostatecznej porażki, siadł na stopniu poniżej korytarza i ukrył twarz w dłoniach. Otaczała go cisza, złowróżbna cisza. Pochodnia, która już się dopalała w chwili, gdy tu przyszedł, syknęła i zgasła. Ciemności jak fala przypływu zalały hobbita. I nagle, ku własnemu zdumieniu, siedząc tak bezradnie u kresu długiej daremnej wędrówki, przytłoczony smutkiem - Sam zaczął śpiewać, posłuszny jakiemuś niezrozumiałemu podszeptowi z głębi serca.

            Głos brzmiał słabo i drżącą w zimnej, ciemnej Wieży; był to głos zabłąkanego i znużonego hobbita, żaden obdarzony uszami ork nie mógłby się pomylić i wziąć tego śpiewu za hymn wspaniałego Księcia Elfów. Sam nucił stare dziecinne piosenki Shire'u i urywki wierszy układanych przez Bilba, które mu nasuwały wspomnienie dalekiej ojczyzny. Niespodzianie wstąpiły w niego nowe siły i głos zmężniał, a słowa nieproszone cisnęły się na usta w rytm prostej melodii:

 

W zachodnich krajach, w słońcu wiosny

kwiaty się budzą, kwitną drzewa,

ruszają wody, śpiew radosny

ptaków, być może, tam rozbrzmiewa.

Lub może tam, bezchmurną nocą

buki wiatrami kołysane,

Elficznych gwiazd klejnoty rodzą

w gałęzie ich wczesane.

 

Tutaj, u kresu mej podróży,

spoczywam pogrążony w mroku

z dala od wież dumnych i dużych,

z dala od gór wysokich;

tam nad cieniami słońca blask

i gwiazd tam milion lśni:

lecz ja nie żegnam światła gwiazd,

ani słonecznych dni.

 

- „Z dala od wież dumnych i dużych” - powtórzył i urwał. Wydało mu się bowiem, że usłyszał nikły głos odpowiadający śpiewem na śpiew. Ale na próżno teraz wytężał słuch. Owszem, słyszał coś, lecz wcale nie śpiew: kroki, coraz bliższe. Ktoś cicho otworzył drzwi do korytarza na górze; skrzypnęły zawiasy. sam przyczaił się nadstawiając uszu. Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem i rozległ się chrapliwy głos orka:

- Hola! Słuchaj no, przeklęty szczurze, co tam siedzisz w pułapce! Przestań piszczeć, bo przyjdę i nauczę cię rozumu. Słyszałeś?

Nikt nie odpowiedział.

- Nie chcesz gadać, dobrze - warknął Snaga. - Zajrzę wobec tego do ciebie i sprawdzę, co tam wyprawiasz.

Znów skrzypnęły zawiasy i Sam wysuwając z kącika głowę nad ostatni stopień schodów zobaczył światełko migające w otwartych drzwiach i niewyraźną sylwetkę wychodzącego z nich orka. Niósł coś na ramieniu, jak gdyby drabinę. teraz Sam wszystko zrozumiał. Do izby na szczycie Wieży można było wejść tylko przez klapę umieszczoną w suficie korytarza. Snaga przystawił drabinę, umocował ją, a potem wspiął się na nią i zniknął z pola widzenia Sama. Hobbit usłyszał stuk odciąganych rygli, a potem ten sam ochrypły głos.

- Leż spokojnie, bo jak nie, to inaczej się z tobą rozprawię. Nie zostawią cię tu długo w spokoju, o ile mi wiadomo, a jeśli nie chcesz, żeby zabawa rozpoczęła się już teraz, radzę ci nie ruszać drzwi pułapki. Żebyś zapamiętał naukę, masz tu mały zadatek.

Świsnęła nahajka. Wściekły gniew zakipiał w sercu Sama. Zerwał się i cicho jak kot wbiegł na drabinę. Kiedy wytknął głowę, stwierdził, że wylot włazu znajduje się pośrodku dużej, okrągłej izby. Z jej stropu zwisała czerwona latarnia, wysokie, wąskie, zwrócone na zachód okno było ciemne. Na podłodze pod ścianą opodal okna leżał więzień; ork stał nad nim rozkraczony i właśnie podnosił nahajkę do następnego ciosu. Lecz cios ten nie spadł nigdy.

            Sam z okrzykiem skoczył ku oknu ściskając mieczyk w garści. Ork odwrócił się szybko, nie zdążył jednak zrobić żadnego gestu, bo Sam błyskawicznie chlasnął go swoim Żądłem po ręce uzbrojonej w nahajkę. Wyjąc z bólu i przerażenia, ale z odwagą rozpaczy ork zaatakował zgięty wpół, głową podany naprzód. Drugi zamach Sama trafił w próżnię, a hobbit straciwszy równowagę przewrócił się na wznak usiłując przytrzymać napastnika, który zwalił się na niego. zanim Sam zdołał się dźwignąć, rozległ się wrzask i łoskot. Ork w ślepej panice potknął się o wystający z włazu ostatni szczebel drabiny i runął przez otwór w dół. Sam nie interesował się jego losem. Podbiegł do leżącego więźnia. Był nim Frodo.

 

Z

upełnie nagi leżał jakby omdlały na stosie brudnych szmat; ramieniem osłaniał głowę, na jego boku widniał świeży ślad nahajki.

- Frodo, Frodo, mój panie ukochany! - krzyknął Sam, nie widząc prawie nic przez łzy. - To ja, Sam, przyszedłem do pana.

Podniósł go, przytulił do piersi. Frodo otworzył oczy.

- Czy ja śnię jeszcze? - szepnął. - Ale tamte sny były wszystkie okropne.

- Nie, nie śni pan, panie Frodo - odparł Sam. - Przyszedłem naprawdę. To ja, Sam. Jestem przy panu.

- Trudno mi w to uwierzyć - powiedział Frodo chwytając go za ramiona. - Był tu jakiś ork z nahajką, a teraz nagle zmienił się w Sama. A więc nie przyśniło mi się tylko, że słyszę z dołu śpiew? Próbowałem odpowiedzieć. To ty śpiewałeś?

- Ja, panie Frodo. Już właściwie straciłem nadzieję. Nie mogłem pana odnaleźć.

- Ale w końcu odnalazłeś, Samie, mój najmilszy samie - rzekł Frodo i ułożył się w objęciach Sama zamykając oczy jak dziecko uspokojone, gdy czyjaś łagodna, kochająca ręka lub znajomy głos rozproszy nocne strachy.

Sam chętnie by tak siedział w błogim nastroju do końca świata, ale rozumiał, że nie wolno mu teraz marudzić. Nie dość było odnaleźć Froda, należało go jeszcze wyzwolić i uratować. Pocałował go w czoło.

- Niech pan się zbudzi, panie Frodo, trzeba wstawać - powiedział starając się nadać tym słowom pogodny ton, jakiego zwykle używał, gdy w letni poranek rozsuwał zasłony w oknach sypialni w Bag End.

Frodo usiadł z westchnieniem.

- Gdzie jesteśmy? Skąd ja się tutaj wziąłem? - zapytał.

- Nie ma czasu na wyjaśnienia, póki się stąd nie wydostaniemy - odparł Sam. - Jesteśmy na szczycie Wieży, którą obaj widzieliśmy z dołu, kiedy wyszliśmy z tunelu i zanim pana orki porwały. Jak dawno to się stało, nie wiem dokładnie. Chyba minęła przeszło doba od tego czasu.

- Tylko doba? - zdziwił się Frodo. - Myślałem, że kilka tygodni. Musisz mi o tym wszystkim opowiedzieć, jeśli będziemy mieli jeszcze sposobność do pogawędki. Coś mnie uderzyło w głowę, prawda? Zapadłem w ciemność, pełną złych snów, a kiedy się ocknąłem, jawa okazała się gorsza od sennych koszmarów. Otaczał mnie tłum orków. Zdaje się, że wlewali mi w gardło jakiś wstrętny, piekący napój. Rozjaśniło mi się w głowie, ale czułem się strasznie zmęczony i obolały. Obdarli mnie do naga; dwaj orkowie, wielkie brutalne bestie, pokłócili się między sobą; o moje rzeczy, jeśli dobrze zrozumiałem. Leżałem tutaj przerażony. A potem zapadła głucha cisza, bardziej jeszcze przerażająca niż zgiełk.

- Tak, zdaje się, że wybuchła kłótnia między orkami - rzekł Sam. - Musiało być w Wieży parę setek tego plugastwa. Siła złego na jednego Sama Gamgee, trzeba przyznać. Ale wyręczyli mnie i pozabijali się nawzajem. Wielkie to dla nas szczęście, ale piosenka jest za długa, żeby ją teraz całą wyśpiewać, dopóki tutaj tkwimy. Co dalej? Pan, panie Frodo, nie może przecież spacerować nagi po tym kraju.

- Zabrali mi wszystko - rzekł Frodo. - Wszystko, co miałem. Rozumiesz, Samie? Wszystko! - Skulił się znów na podłodze i zwiesił głowę, jakby przy tych słowach uprzytomnił sobie ogrom klęski i poddał się rozpaczy. - Wyprawa kończy się porażką, Samie. Choćbym się stąd wydostał, nie uciekniemy. Tylko elfy ocaleją. Uciekną daleko z Śródziemia, za Morze. Ale może i tam Czarny Cień sięgnie.

- Nie, nie wszystko panu zabrali, panie Frodo - odparł Sam. - Wyprawa nie kończy się klęską, a przynajmniej jeszcze się nie skończyła. To ja zabrałem Pierścień, niech mi pan wybaczy. Przechowałem go bezpiecznie. Mam go na szyi, bardzo mi ciąży. - To mówiąc Sam dotknął przez kurtkę łańcuszka. - Teraz chyba muszę go panu zwrócić.

Ale czuł dziwną niechęć, gdy przyszła chwila pozbycia się tego brzemienia i obciążenia nim znowu Froda.

- Masz go na sobie?! - zawołał zdumiony Frodo. - Masz go tutaj? Samie, jesteś nieoceniony! - Nagle głos mu się zmienił. - Oddaj go zaraz! - krzyknął wstając i wyciągając rozdygotane ręce. - Oddaj natychmiast. Nie wolno ci go trzymać.

- Dobrze, już oddaję - odparł Sam trochę zaskoczony. - Proszę. - Z wolna wyciągnął Pierścień zza pazuchy i zdjął przez głowę łańcuszek. - Ale jesteśmy w Mordorze, proszę pana; jak stąd wyjdziemy, zobaczy pan Górę Ognistą i cały ten kraj. Pierścień będzie teraz bardzo niebezpieczny i ciężki do dźwigania. To przykry obowiązek. Czy nie mógłbym z panem dzielić jego trudów?

- Nie! - krzyknął Frodo chwytając Pierścień i łańcuszek z rąk Sama. - Nie, nie dostaniesz go, złodzieju! - Bez tchu patrzał na Sama oczyma rozszerzonymi z trwogi i złości. nagle zaciskając Pierścień w stulonej pięści znieruchomiał. zamglony przed chwilą wzrok rozjaśnił się; Frodo przetarł dłonią obolałe czoło. Był wciąż jeszcze oszołomiony od rany i przeżytego strachu, wstrętna wizja wydała mu się niezwykle realna. sam na jego oczach przeobraził się w orka sięgającego łapczywie po skarb, w nikczemnie małego stwora z łakomym spojrzeniem i oślinioną gębą. Ale wizja zniknęła. Znów przed nim klęczał Sam, z twarzą skurczoną z bólu, jakby trafiony prosto w serce; oczy miał pełne łez.

- Ach, Samie! - krzyknął Frodo. - Co ja powiedziałem? Jak mogłem! Przebacz mi! Po wszystkim, coś ty dla mnie zrobił! To potworna władza tego Pierścienia. Bodajby nikt go nigdy nie odnalazł. Nie gniewaj się na mnie, Samie. Muszę dźwigać brzemię do końca. Nie da się w tym nic już odmienić. Nie możesz stanąć między mną a przeznaczeniem.

- Dobrze, dobrze, panie Frodo kochany - odparł Sam ocierając rękawem łzy. - Rozumiem. Ale pomóc mogę, prawda? Muszę pana stąd wyprowadzić. I to jak najprędzej. Przedtem jednak trzeba zdobyć jakieś ubranie dla pana i broń, a także coś do jedzenia. najłatwiej będzie o ubranie. Skoro jesteśmy w Mordorze, najlepiej przyodziać się wedle tutejszej mody; zresztą nie ma wyboru. Nie znajdę nic innego jak łachy orka, niestety. Ja też się tak przebiorę. Wędrując razem trzeba wyglądać na dobraną parę. na razie niech pan się tym okryje.

Zdejmując z siebie szary płaszcz sam zarzucił go Frodowi na ramiona. Dobył Żądło z pochwy. Zaledwie nikłe lśnienie można było dostrzec na ostrzu.

- Zapomniałem o tym, panie Frodo - rzekł. - Pan mi przecież pożyczył swego miecza, pewnie pan pamięta, a także szkiełka Galadrieli. Mam jedno i drugie. Ale niech mi pan je zostawi jeszcze na chwilę. Rozejrzę się, może znajdę to, czego nam potrzeba. Pan tu na mnie poczeka. Nie będę długo marudził. Nie odejdę daleko.

- Uważaj, Samie - powiedział Frodo - i pospiesz się; kto wie, czy jakieś niedobitki orków nie czają się tutaj po kątach.

- Nie ma rady, trzeba zaryzykować - odparł Sam. Zsunął się po drabinie w dół. W minutę później wytknął znów głowę z włazu. Rzucił na podłogę długi sztylet.

- Może się przydać - rzekł. - Ten ork, który pana bił nahajką, już nie żyje. Z nadmiaru pośpiechu skręcił kark. Niech pan wciągnie drabinę, jeżeli panu starczy na to sił, i nie spuszcza jej, póki nie zawołam hasła: Elbereth. To słowo elfów, żaden ork na pewno go nie wymówi.

 

F

rodo przez chwilę siedział drżąc cały; przez głowę przemykały mu gorączkowe, okropne myśli. Wreszcie wstał, owinął się płaszczem elfów, i żeby odpędzić strach, zaczął przechadzać się tam i sam po izbie, zaglądając we wszystkie kąty swego więzienia.

            W trwodze każda minuta dłużyła się jak godzina, ale wkrótce doczekał się powrotu Sama, który z korytarza zawołał z cicha:

„Elbereth, Elbereth!” Frodo spuścił lekką drabinę. sam wygramolił się zasapany, niósł na głowie spory tobołek. Z łoskotem cisnął go na podłogę.

- A teraz prędko, panie Frodo - powiedział. - Straciłem trochę czasu, zanim znalazłem rzeczy jako tako odpowiednie na naszą miarę. Musimy się tym zadowolić w barku czegoś lepszego. Trzeba się bardzo spieszyć. Nie spotkałem żywej duszy, nic nie widziałem alarmującego, ale jestem niespokojny. Mam wrażenie, że ktoś to miejsce śledzi. Nie umiem tego wytłumaczyć, po prostu czuję, że gdzieś w pobliżu, może na ciemnym niebie, gdzie choć oko wykol nic nie można dostrzec, kręci się jeden z tych okropnych latających jeźdźców.

Rozwinął tobołek, Frodo z obrzydzeniem patrzał na jego zawartość, ale nie było rady, musiał albo ubrać się w te wstrętne rzeczy, albo chodzić nago. Sam przyniósł długie, kosmate spodnie zrobione z futra jakiegoś wstrętnego zwierzaka i brudną skórzaną kurtkę. Frodo włożył to wszystko, a na wierzch kolczugę z mocnych metalowych obrączek, krótką zapewne na rosłym orku, lecz dla hobbita za długą i ciężką. Ściągnął ją pasem, u którego w krótkiej pochwie wisiał sztylet o szerokim ostrzu. Sam dostarczył również do wyboru kilka hełmów. jeden z nich jako tako pasował na Froda; była to czarna czapka z żelaznym rondem i żelazną obciągniętą skórą przepaską, a nad sterczącym niby dziób drapieżnego ptaka nanośnikiem widniało czerwone godło potwornego Oka.

- Rzeczy z godłami Morgulu, należące do żołnierzy Gorbaga, są mniejsze i porządniejsze - powiedział Sam - ale po tej bójce, która się tutaj odbyła, nie byłoby bezpiecznie paradować w nich po Mordorze. Niech się panu przyjrzę, panie Frodo. Istny młody ork, za przeproszeniem, a raczej wyglądałby pan na prawdziwego orka, gdyby panu twarz zasłonić maską, przysztukować ręce i wykoślawić nogi. Dla pewności niech pan jeszcze się tym okryje - dodał podając mu suty czarny płaszcz. - Teraz  pan gotów. Po drodze weźmiemy jeszcze jakąś tarczę.

- A ty, Samie? - spytał Frodo. - Miałeś się przebrać ze mną do pary.

- Wie pan, zastanowiłem się, że byłoby nieostrożnie zostawiać tu moje własne łachy, a zniszczyć ich nie ma sposobu - odparł Sam. - Nie mogę na to wszystko włożyć orkowej kolczugi, po prostu zawinę się w jakiś płaszcz.

Przykląkł i starannie złożył płaszcz elfów. Paczuszka okazała się zdumiewająco mała. Wsunął ją do tobołka leżącego na podłodze. Wstał, zarzucił tobołek na plecy, włożył na głowę hełm orka, okrył się cały czarnym płaszczem.

- Tak! - powiedział. - Teraz do siebie mniej więcej pasujemy. Trzeba ruszać w drogę.

- Nie będę miał siły, żeby biec długo - rzekł Frodo z markotnym uśmiechem. - Mam nadzieję, że rozpytałeś o najlepsze gospody na szlaku? Czy też zapomniałeś o jadle i napoju?

- Niech mnie kule biją, zapomniałem rzeczywiście! - odparł Sam. Gwizdnął z desperacji. - teraz, kiedy pan o tym przypomniał, głód mi kiszki skręca i gardło pali z pragnienia. Nie wiem, kiedy ostatni raz miałem coś w ustach. Przez to szukanie pana wszystko inne wyleciało mi z głowy. Zaraz, zaraz... Niedawno przecież sprawdzałem, że lembasy i to, co nam dał na drogę Faramir, przy oszczędnej gospodarce utrzymają mnie na nogach przez parę tygodni. W manierce za to ledwie kropelka została na dnie. Dla dwóch nie starczy, mowy nie ma. Czy te orki nie jedzą ani nie piją? Czy karmią się tylko cuchnącym powietrzem i trucizną?

- Jedzą i piją, Samie - odparł Frodo. - Cień, który ich wyhodował, może tylko przedrzeźniać, ale nie stwarzać; wśród jego dzieł nie ma nic naprawdę nowego. Myślę, że orków także nie powołał do życia, on tylko ich zatruł i zaprawił do nikczemności. Skoro żyją, muszą jeść tak jak wszelkie żywe istoty. Zadowalają się brudną wodą i wstrętnym jadłem, lecz nie znieśliby trucizny. Karmili mnie, toteż jestem lepiej odżywiony niż ty. Na pewno są jakieś zapasy w Wieży.

- Ale czasu nie ma na szukanie - stwierdził Sam.

- Sprawa przedstawia się lepiej, niż myślisz - powiedział Frodo. - Podczas twej nieobecności zrobiłem pomyślne odkrycie. Rzeczywiście nie zabrali mi wszystkiego. Między szmatami na podłodze znalazłem swój chlebak. Oczywiście przetrząśnięty, ale orkowie nienawidzą widoku i zapachu lembasów jeszcze serdeczniej niż Gollum. Rozsypali mój zapas, podeptali częściowo i pokruszyli, trochę jednak zebrałem. Niewiele jestem od ciebie biedniejszy pod tym względem. Żywność od Faramira zrabowali i rozbili moją manierkę.

- No, to nie ma co dłużej dyskutować - rzekł Sam. - Mamy dość jadła na początek. Gorzej będzie z wodą. Chodźmy. Jeśli będziemy marudzili, nie pomoże nam nawet jezioro przy drodze.

- Musisz najpierw posilić się chociaż trochę - odparł Frodo. - Inaczej nie ruszę się z miejsca. Masz tu kawałek chleba elfów, popij go resztką wody ze swej manierki. Cała sprawa jest beznadziejna, nie ma sensu troszczyć się o jutro. Prawdopodobnie jutra w ogóle nie będzie.

 

W

reszcie wyruszyli. Spuścili się po drabinie, którą Sam ściągnął i położył w korytarzu obok skulonego ciała zabitego orka. Na schodach było ciemno, lecz płaski dach oświetlała jeszcze wciąż łuna Ognistej Góry, chociaż już teraz dogasająca w ponurej, brudnej czerwieni. Hobbici wybrali jeszcze dwie tarcze i uzupełniwszy w ten sposób przebrania poszli dalej.

            Mozolnie zeszli schodami. Górna izba Wieży, w której się odnaleźli i którą zostawili za sobą, wydawała im się niemal przytulnym schronieniem. Teraz bowiem znowu byli ze wszystkich stron odsłonięci, wśród murów tchnących okropną grozą. Wszystko wymarło w Wieży na Kirith Ungol, lecz pozostał w niej żywy strach i przyczajona wroga siła.

            W końcu dotarli do drzwi prowadzących na zewnętrzny dziedziniec i tu zatrzymali się na chwilę. Nawet z tej odległości obezwładniał ich zły czar Wartowników, dwóch czarnych milczących postaci, które czuwały po obu stronach Bramy na tle widocznej w jej wylocie, przyćmionej łuny Mordoru. Torując sobie drogę przez usłany ohydnymi trupami orków dziedziniec, z każdym krokiem musieli pokonywać większy opór. Zanim jeszcze osiągnęli sklepiony tunel Bramy, stanęli wyczerpani. Posunięcie się bodaj o cal dalej wymagało przezwyciężenia nieznośnego bólu we wszystkich członkach i wytężenia osłabłej woli. Frodo nie miał sił do takiej walki. Osunął się na ziemię.

- Nie mogę iść dalej, Samie - szepnął. - Zdaje się, że zemdleję. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

- Ale ja wiem, proszę pana. Niech pan się trzyma! Brama przed nami. To z niej biją jakieś diabelskie czary. A jednak tamtędy dostałem się do twierdzy i tamtędy teraz wyjdziemy. Nie może to być bardziej niebezpieczne, niż było przed godziną. Naprzód!

Dobył zza pazuchy szkiełko Galadrieli. Jakby w nagrodę za męstwo Sama i na chwałę tej wiernej, śniadej hobbickiej ręki, która dokonała tylu niezwykłych czynów, kryształowy flakonik zajaśniał natychmiast i cały mroczny dziedziniec zalało światło olśniewające i nagłe jak błyskawica, lecz trwalsze od niej.

- Gilthoniel, A Elbereth! - krzyknął Sam. Nie wiedział dlaczego, ale w tym momencie stanęły mu przed oczyma elfy spotkane w lasach Shire'u i zabrzmiała w uszach pieśń, która spłoszyła kiedyś Czarnego Jeźdźca.

- Aiya elenion ankalima! - zawołał Frodo podążając znów za nim.

Wola Wartowników załamała się tak gwałtownie, jak pęka czasem naciągnięta struna; Frodo i Sam szli, a potem nawet biegli naprzód. Minęli Bramę i dwie siedzące w niej postacie z roziskrzonymi oczyma. Rozległ się huk. Niemal tuż za ich plecami zwornik sklepienia runął i cała Brama rozsypała się w gruzy. Śmierć niemal musnęła hobbitów. Odezwał się dzwon. Wartownicy wydali przeraźliwy, wysoki w tonie jęk. Z ciemności kłębiących się w górze nadeszła odpowiedź. Z czarnego nieba jak pocisk spadł Skrzydlaty Cień z upiornym krzykiem rozdzierając chmury.


Rozdział 2

Kraina Ciemności

 

S

am zachował tyle przytomności umysłu, że prędko wsunął flakonik pod kurtkę na piersi.

- Biegiem, panie Frodo! - krzyknął. - Nie, nie tędy. Tam zaraz za murem przepaść. Za mną!

Pomknęli drogą spod Bramy. O pięćdziesiąt kroków od niej droga zataczała łuk wokół wystającego, wzniesionego na urwisku bastionu, dzięki czemu znaleźli się poza polem widzenia z Wieży. Na razie byli ocaleni. Lgnąc do skał zatrzymali się, by zaczerpnąć tchu, i nagle serca w nich znowu zamarły. Z muru obok zburzonej Bramy Nazgul wysłał w świat swój morderczy sygnał. Echo odbiło się od gór.

            Hobbici odrętwiali z przerażenia powlekli się dalej. Nowy ostry skręt drogi ku wschodowi wydał ich z powrotem na pastwę wrogich oczu z Wieży. Przez tę straszliwą chwilę, gdy biegli bez osłony, zdążyli obejrzeć się i zobaczyć ogromną czarną sylwetkę nad blankami murów; wpadli znów między wysokie skalne ściany żlebu, opadającego stromo ku drodze do Morgulu. Dotarli do skrzyżowania dróg. Nigdzie nie natknęli się na ślad orków, nikt nie odpowiedział na krzyk Nazgula; mimo to wiedzieli, że cisza nie potrwa długo i że lada moment ruszy za nimi pościg.

- To na nic, Samie - rzekł Frodo. - Gdybyśmy naprawdę byli orkami, pędzilibyśmy w stronę Wieży zamiast od niej uciekać. Pierwszy napotkany nieprzyjaciel pozna nas. Musimy zejść z tej drogi.

- Ale nie możemy tego zrobić - odparł Sam. - Chyba żebyśmy mieli skrzydła.

            Wschodnie ściany Efel Duathu opadały niemal prostopadle nagimi skałami, wśród urwisk i przepaści, ku czarnemu wąwozowi, który je oddzielał od następnego łańcucha górskiego. Za skrzyżowaniem dróg i krótką stromizną natknęli się na mostek przerzucony nad otchłanią i skrótem prowadzący ku groźnym grzbietom i dolinom Morgai. Frodo i Sam z odwagą rozpaczy puścili się na ten most, ledwie jednak dosięgnęli drugiego brzegu, gdy wrzaski i wycia rozdarły powietrze. Wieża Kirith Ungol majaczyła już daleko za nimi i wysoko ponad zboczem, na którym się znaleźli. Jej kamienne ściany lśniły ponuro. Dzwon jęknął ochryple i głos jego rozsypał się drżącym echem. Zagrały rogi. Zza mostu buchnęły w odpowiedzi okrzyki. Do ciemnego wąwozu nie dochodził gasnący już blask Orodruiny, hobbici nie mogli więc nic dostrzec przed sobą, lecz słyszeli tupot podkutych żelazem butów i szczęk podków wybijających spieszny rytm na kamiennej drodze.

- Prędko! Skaczemy! - zawołał Frodo. Przeleźli przez niską barierę mostu. Na szczęście nie mieli pod stopami przepaści, bo zbocza Morgai w tym miejscu wznosiły się prawie do poziomu drogi. Było jednak tak ciemno, że nie mogli się zorientować, jak daleko wylądują skacząc.

- No, to już mnie nie ma! - odkrzyknął Sam. - Do widzenia, panie Frodo.

Skoczył pierwszy. Frodo za nim. Padając słyszeli grzmot kopyt pędzących po moście, a potem kroki pieszego oddziału orków. Mimo to Sam z trudem powstrzymał się od śmiechu. Ryzykując bowiem złamanie karku na nieznanych skałach, hobbici doznali miłej niespodzianki, gdy zaledwie o kilkanaście stóp niżej z głuchym łoskotem i chrzęstem łamanych gałązek wpadli w gęstą kępę kolczastych krzaków. Sam leżał w nich teraz ssąc podrapaną rękę. Po chwili, gdy ucichł tętent i tupot, ośmielił się szepnąć:

- A to dopiero, panie Frodo! Nigdy bym się nie spodziewał, że w Mordorze jest jakaś roślinność. Gdybyśmy celowali, nie moglibyśmy lepiej trafić. Ale te ciernie mają chyba po stopie długości, sądząc ze skutków. Przebiły na wylot wszystkie łachy, które na siebie powkładałem. Szkoda, że nie pożyczyłem od orków kolczugi.

- Na te ciernie kolczuga orków też by ci nie pomogła - odparł Frodo. - nawet skórzany kaftan od nich nie chroni.

 

Z

 trudem wyplątali się z gąszczu. Ciernie i kolczaste gałęzie były twarde jak druty i czepiały się wszystkiego jak szpony. Hobbici podarli w strzępy płaszcze, zanim się wreszcie uwolnili.

- Teraz idziemy w dół - szepnął Frodo. - Co prędzej w dolinę, a potem ile sił w nogach na północ.

            Na jasnym świecie wstawał nowy dzień i gdzieś daleko, poza ciemnościami Mordoru, słońce podnosiło się nad wschodnią krawędź Śródziemia, ale tutaj panowała noc. Góra dymiła, ognie jej wygasły. czerwony odblask przybladł na urwistych ścianach skał. Wschodni wiatr, który dął nieustannie, odkąd opuścili Ithilien, ucichł zupełnie. Powoli, mozolnie złazili w dół; podpierając się na rękach, potykając, klucząc wśród głazów, kłujących zarośli i zwalonych pni, na oślep w mroku wymacując drogę, schodzili coraz niżej, aż do wyczerpania ostatnich sił.

            Wreszcie zatrzymali się i usiedli obok siebie, plecami oparci o wielki kamień. Obaj byli mokrzy od potu.

- Nawet gdyby sam Szagrat poczęstował mnie szklanką wody, przyjąłbym z ukłonem - westchnął Sam.

- Nie mów o wodzie - odparł Frodo. - Na samo wspomnienie jeszcze gorzej pić się zachciewa. - Wyciągnął się na ziemi; oszołomiony i zmęczony, przez długą chwilę milczał. Potem z wysiłkiem dźwignął się na nogi. Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że Sam śpi. - Zbudź się, Samie - powiedział. - Wstawaj! Trzeba iść dalej!

Sam podniósł się ciężko.

- No wiecie państwo! - rzekł. - Zdrzemnąłem się chyba. Prawdę mówiąc od dawna już nie spałem jak należy; oczy same musiały mi się skleić.

 

T

eraz prowadził Frodo, starając się kierować możliwie wprost na północ pośród kamieni i złomisk zaścielających gęsto dno wielkiego jaru. Nagle stanął.

- Nic z tego nie będzie - rzekł. - Nie dam rady. Nie wytrzymam w tej kolczudze. Zanadto osłabłem. nawet moja własna kolczuga z mithrilu ciążyła mi bardzo, kiedy byłem zmęczony. A ta jest o wiele cięższa. Zresztą, co mi po niej? Na zwycięstwo w walce i tak nie możemy liczyć.

- Ale możemy liczyć, że do walki dojdzie - odparł Sam. - Nie zapominajmy też o sztyletach i zabłąkanych strzałach. No i ten łajdak Gollum chodzi jeszcze po świecie. Nie mógłbym być spokojny, gdzyby między pańską skórą i zdradzieckim ciosem nie było nic prócz tej cienkiej łosiowej kurty.

- Zrozum, Samie, kochany przyjacielu - odparł Frodo. - Jestem zmęczony, wyniszczony, straciłem nadzieję. Ale dopóki się mogę poruszać, będę usiłował dotrzeć do Góry. Brzemię Pierścienia wystarcza. Każde dodatkowe obciążenie jest zabójcze. Muszę je zrzucić. Nie posądzaj mnie o niewdzięczność. nie mogę bez drżenia myśleć, że podjąłeś tak odrażającą robotę, obdzierając trupy, byle mi dostarczyć tych rzeczy.

- Nie mówmy o tym, proszę pana. Przecież ja bym chętnie poniósł pana na plecach, gdyby to było możliwe. Dobrze więc, niech pan zdejmie z siebie, co chce.

Frodo zdjął płaszcz, a potem kolczugę, którą odrzucił daleko. Drżał trochę.

- Przydałoby mi się natomiast coś ciepłego - powiedział. - Albo zrobiło się tu zimno, albo ja mam dreszcze.

- Proszę, niech pan weźmie mój płaszcz - rzekł Sam rozwijając tobołek i wyciągając z niego płaszcz elfów. - jak się panu podoba? Może pan ten orkowy łach ścisnąć paskiem, a ten płaszcz włożyć na wierzch. Nie bardzo pasuje do orkowego stroju, za to ogrzeje pana z pewnością, a spodziewam się też, że lepiej niż wszystkie zbroje ochroni od złej przygody. Przecież utkała go Pani ze Złotego Lasu.

Frodo owinął się płaszczem i spiął go pod brodą klamrą.

- Teraz znacznie mi lepiej - oświadczył. - Czuję się dużo lżejszy. Mogę iść dalej. Ale te okropne ciemności jakby wdzierały się do mojego serca. W więzieniu próbowałem przypomnieć sobie Brandywinę, Leśny Zakątek i rzekę płynącą pod młynem w Hobbitonie. Nie mogę jednak teraz wyobrazić sobie tamtych widoków.

- No, proszę, i kto tym razem zaczął mówić o wodzie? - spytał Sam. - Gdyby Galadriela mogła nas widzieć i słyszeć, powiedziałbym jej: "Pani! O nic nie prosimy, tylko o światło i wodę, czystą wodę i zwykłe światło dzienne, cenniejsze niż klejnoty, jeśli mi wolno mieć o tym własne zdanie". Niestety, Lorien zostało tam, daleko stąd.

Sam westchnął i machnął ręką w stronę szczytów Efel Duathu, które na tle czarnego nieba majaczyły jeszcze czarniejszą plamą.

 

R

uszyli znów w drogę. Wkrótce jednak Frodo przystanął.

- Czarny Jeździec jest gdzieś nad nami – powiedział. – Czuję go. Lepiej przeczekajmy chwilę.

Skuleni pod wielkim głazem siedzieli patrząc ku zachodowi i milcząc dość długo. Wreszcie Frodo odetchnął z ulgą.

- Odleciał! – rzekł.

Wstali i nagle obaj osłupieli ze zdumienia. Po lewej stronie, od południa, niebo szarzało, a szczyty i grzbiety ogromnego łańcucha górskiego rysowały się na nim czarną, wyraźną sylwetą. Na wschodzie rozwidniało się, światło dnia z wolna pełzło ku północy. Gdzieś wysoko w przestworzach toczyła się bitwa. Skłębione chmury Mordoru były w odwrocie, brzegi ich strzępiły się pod tchnieniem wiatru, który wiał z żywego świata wypierając dymy i ciężkie opary w głąb czarnego kraju. Ponury strop ciemności podnosił się z wolna, a zza niego przezierało nikłe światło sącząc się do Mordoru jak blady poranek przez mętne okno więzienia.

- Widzi pan, panie Frodo? – rzekł Sam. – Widzi pan? Wiatr się odmienił. Coś się dzieje. Nie wszystko idzie po myśli Nieprzyjaciela. Ciemności rozpraszają się nad światem. Ach, żeby tak wiedzieć, co się tam dzieje!

            Był to poranek piętnastego marca, nad doliną Anduiny wstawało słońce, przezwyciężając noc Mordoru, i wiatr dął od południo-zachodu. Theoden konał na polach Pelennoru.

            Na oczach hobbitów rąbek światła rozciągnął się nad całą linią Efel Duathu i nagle ujrzeli jakiś kształt mknący w powietrzu od zachodu; zrazu widzieli tylko czarny punkcik na tle świetlistej wstążki nieba rozpiętej ponad górskim łańcuchem, lecz punkcik ten rósł z każdą sekundą, aż wpadł jak pocisk w czarne kłębowisko chmur i przeleciał wysoko nad głowami wędrowców. W locie wydał długi przenikliwy okrzyk, okrzyk Nazgula, lecz teraz głos ten nie przejął ich grozą, bo brzmiała w nim rozpacz i skarga, złowieszcze nowiny dla Czarnej Wieży. Wódz Upiornych Jeźdźców wracał pokonany.

- A co, nie mówiłem! – wykrzyknął Sam. – Coś się stało. Szagrat twierdził, że na wojnie powodzi im się znakomicie, ale Gorbag miał co do tego wątpliwości. I słusznie! Karta się odwróciła, panie Frodo. Czy wciąż nie ma pan ani źdźbła nadziei?

- Nie mam jej wiele – westchnął Frodo. – Może dzieje się coś pomyślnego, ale daleko stąd, za górami. My natomiast idziemy na wschód, nie na zachód. Jestem też okropnie zmęczony. A Pierścień bardzo mi ciąży, Samie. Teraz wciąż stoi mi przed oczyma jak ogromne ogniste koło.

Radość Sama zgasła natychmiast. Z niepokojem przyjrzał się swemu panu i wziął go za rękę.

- Głowa do góry, panie Frodo – rzekł. – Jedną z tych rzeczy, do których tęskniliśmy, już mamy: odrobinę światła. Dość, żeby nam ułatwić wędrówkę, ale pewnie też dość, żeby narazić nas na niebezpieczeństwo. Spróbujmy jeszcze trochę dalej się posunąć, a potem położymy się i odpoczniemy. Niech pan jednak zje najpierw kęs chleba elfów, może to pana pokrzepi.

 

P

odzielili się kawałkiem lembasa i żując go z trudem w zaschniętych ustach, powlekli się dalej. Nie było jaśniej, niż bywa o chmurnym zmierzchu, bądź co bądź mogli zorientować się, że są w głębokiej dolinie między górami. Dolina wznosiła się łagodnie ku północy, a jej dno stanowiło łożysko wyschłego już strumienia. Wzdłuż kamienistego koryta biegła, wijąc się u podnóży zachodnich urwisk, wydeptana ścieżka. Gdyby o niej wiedzieli, mogliby wcześniej już do niej dotrzeć, bo skręcała z głównego gościńca do Morgulu przy zachodnim krańcu mostu i prowadziła wykutymi w skale długimi schodami w dolinę. Służyła patrolom i gońcom spieszącym do mniejszych strażnic i twierdz na północy, wznoszących się między Kirith Ungol a przesmykiem Isen, czyli Żelazną Paszczą, zwaną Karach Angren.

            Hobbici wiele ryzykowali zapuszczając się na tę ścieżkę, lecz zależało im na pośpiechu, a Frodo czuł, że nie starczyłoby mu sił, żeby wspinać się mozolnie wśród głazów albo bezdrożami brnąć przez dolinki Morgai. Zdawało mu się też, że prześladowcy będą go szukali raczej na innych szlakach niż na tym, który wiódł wprost ku północy. Zapewne przede wszystkim tropią go na drodze po wschodniej stronie równiny albo na przełęczy otwierającej drogę ku zachodowi. Toteż zamierzał najpierw posunąć się daleko na północ od Wieży i dopiero potem szukać drogi, która by go zaprowadziła na wschód, i rozpocząć ostatni beznadziejny etap wyprawy. Przeszli więc na drugi brzeg suchego koryta i ruszyli dalej ścieżką orków, której trzymali się przez czas jakiś. Od lewej strony nawisy skalne osłaniały hobbitów przed oczyma tych, którzy by mogli ich tropić z góry, lecz ścieżka miała wiele ostrych zakrętów, a przed każdym wędrowcy zaciskali ręce na głowniach mieczy i skradali się jak najostrożniej.

            Dzień nie rozwidniał się bardziej, bo Orodruina wciąż ziała gęstym dymem, który, odpychany przez nieprzychylny mu wiatr, wzbijał się coraz wyżej, aż dosięgnął strefy bezwietrznej i tam rozpostarł się niby olbrzymi strop podparty w środku niedostrzegalnym w ciemnej dali filarem. Szli dobrą godzinę, gdy usłyszeli dziwny szmer, który przykuł ich do miejsca. Nie do wiary, a jednak słuch nie mógł ich mylić. Gdzieś w pobliżu pluskała woda. Ze żlebu w prawej ścianie, tak wąskiego i ostrego, jak gdyby ktoś olbrzymim toporem rozłupał czarne urwisko, sączyła się woda, może ostatnie krople jakiegoś ożywczego deszczu, który trafił nieszczęśliwie do skalistego Kraju Ciemności, żeby po daremnej wędrówce wsiąknąć w jałowe popioły. Tutaj ściekał spomiędzy skał wąskim strumykiem, przecinając ścieżkę zawracał na południe i prędko umykał ginąc wśród martwych głazów. Sam skoczył ku niemu.

Jeśli kiedyś jeszcze spotkam panią Galadrielę, podziękuję jej! – krzyknął. – Światło, a teraz woda! – Nagle zatrzymał się w biegu. – Niech pan pozwoli, że ja napiję się pierwszy – powiedział.

- Dobrze, ale miejsca jest dość dla dwóch.

- Nie o to mi chodzi – odparł Sam. – Myślę, że może być zatruta albo coś w tym rodzaju i że to się od razu pokaże. Lepiej, żeby na padło niż na pana, chyba mnie pan rozumie.

- Rozumiem. Sądzę jednak, że powinniśmy obaj zaufać naszemu szczęściu czy może zesłanemu darowi. Uważaj tylko, czy nie za zimna.

Woda była świeża, lecz nie lodowata i smak miała nieprzyjemny, jednocześnie gorzki i oleisty. Tak by ją ocenili w Shire. Tu wszakże nie znajdowali dla niej dość pochwał i zapomnieli o wszelkiej ostrożności. Ugasili pragnienie i napełnili manierkę Sama. Frodo poczuł się zaraz lepiej, toteż maszerowali kilka mil bez odpoczynku, aż wreszcie ścieżka rozszerzyła się, a na krawędzi ścian ponad nią ukazał się początek surowego muru – znak ostrzegawczy, że w pobliżu jest jakaś warownia orków.

- Tu więc skręcimy ze ścieżki – powiedział Frodo. – I trzeba skręcić na wschód! – Westchnął spoglądając na posępne urwiska spiętrzone po drugiej stronie doliny. – Wystarczy mi jeszcze sił, żeby tam, na górze, poszukać jakiejś nory. Potem muszę trochę odpocząć.

 

K

oryto rzeki leżało w tym miejscu nieco poniżej ścieżki. Zleźli w nie i zaczęli przecinać w poprzek. Ku swemu zdumieniu natrafili na ciemne kałuże zasilane strużkami wody, która ciekła z jakiegoś źródła tryskającego w górnej części doliny. Skraj Mordoru pod zachodnią ścianą granicznych gór był krainą zamierającą, lecz jeszcze niezupełnie martwą. Rosły tu jakieś trawy i krzewy, szorstkie, poskręcane, gorzkie, ciężko walczące o życie. W dolinkach Morgai po drugiej stronie doliny niskie, rozłożyste drzewa czepiały się ziemi, kępy szarej, ostrej trawy wyzierały spomiędzy głazów, na których plenił się suchy mech, wszędzie zaś rozpełzały się wśród kamieni kolczaste, splątane zarośla. Niektóre krzaki miały długie, spiczaste ciernie, inne zakrzywione jak haczyki i tnące jak sztylety kolce. Zwiędłe, skurczone, zeszłoroczne liście chrzęściły i szeleściły smutno, nowe pączki, już zżarte przez robactwo, właśnie się otwierały. Szare, bure i czarne muchy naznaczone jak orkowie plamą podobną do czerwonego Oka brzęczały wkoło i kłuły boleśnie; nad gęstwiną cierni tańczyły rozbrzęczane chmary wygłodniałych komarów.

- Zbroja orków na nic się nie zda – rzekł Sam opędzając się rękami. – Szkoda, że nie mamy orkowej skóry.

W końcu Frodowi zabrakło sił. Wspięli się już wysoko wąskim żlebem, ale długi, mozolny marsz dzielił ich jeszcze od miejsca, z którego mogliby chociaż dostrzec ostatni postrzępiony grzbiet górski.

- Muszę odpocząć, Samie, i przespać się, jeśli to będzie możliwe – powiedział Frodo. Rozejrzał się, lecz na tym okropnym pustkowiu nie było przytulnego schronienia czy bodaj jamki, do której mógłby wpełznąć zwierz. Wreszcie hobbici, wyczerpani, wśliznęli się pod zasłonę splątanych cierni, zwisających niby mata z niskiego występu skalnego.

            Siedząc tam pożywili się ze swych skąpych zapasów. Odkładając cenne lembasy na przewidywane najcięższe dni, zjedli połowę zachowanych w chlebaku Sama resztek prowiantów od Faramira: po garstce suszonych owoców i po małym plasterku wędzonego mięsa, popijając to wodą. W drodze przez dolinę pili parokrotnie, lecz pragnienie ciągle im dokuczało. Powietrze Mordoru miało gorzki posmak wysuszający gardło. Na myśl o wodzie nawet optymizm Sama przygasał. Za górami Morgai czekał ich przecież marsz przez straszliwą równinę Gorgoroth.

- Niech pan się prześpi pierwszy, panie Frodo – rzekł Sam. – Znowu się robi ciemno. Pewnie to już wieczór.

Frodo westchnął i usnął, zanim Sam zakończył to zdanie. Wierny giermek usiłował przezwyciężyć własną senność i siedząc tuż obok swego pana trzymał go za rękę; wytrwał tak, dopóki noc nie zapadła na dobre. Wtedy wreszcie, by się nieco otrzeźwić, wypełznął z kryjówki i rozejrzał się wkoło. W ciemności ustawicznie rozlegały się jakieś szelesty, trzaski i szmery, lecz nie było słychać głosów ani kroków. W oddali na zachodzie nad Efel Duath nocne niebo wciąż jeszcze szarzało blado. W tej stronie, wysoko nad sterczącym szczytem górskim biała gwiazda wyjrzała właśnie spośród rozdartych chmur. Gdy ją tak ujrzał zagubiony w przeklętym wrogim kraju, wzruszyło go jej piękno, a nadzieja wstąpiła znów w jego serce. Jak chłodny, jasny promień olśniła go bowiem nagle myśl, że bądź co bądź Cień jest czymś małym i przemijającym; istnieje światło i piękno, którego nigdy nie dosięgnie. Jeśli Sam śpiewał w Wieży na Kirith Ungol, to pieśń jego raczej oznaczała wyzwanie niż nadzieję, ponieważ wtedy myślał o sobie. Teraz na chwilę przestał się troszczyć o własny los, a nawet o los ukochanego pana. Wczołgał się z powrotem pod zasłonę cierni i wolny od wszelkich strachów zasnął głębokim, spokojnym snem.

 

Z

budzili się obaj jednocześnie, złączeni uściskiem dłoni. Sam czuł się niemal rześki, gotów na trudy nowego dnia, lecz Frodo wzdychał. Noc spędził niespokojnie, we śnie wciąż widział ogień, a przebudzenie też nie przyniosło mu ukojenia. Mimo wszystko sen zawsze krzepi, Frodo odzyskał nieco sił i zdolności do podjęcia brzemienia na następnym etapie wędrówki. Nie orientowali się w porze dnia i nie wiedzieli, jak długo spali; przegryźli coś, wypili łyk wody i ruszyli dalej w górę żlebem, który doprowadził ich wreszcie do stromego zbocza zasypanego piargiem i osuwającym się spod nóg żwirem. Tu już nawet najbardziej uparte życie nie mogło się ostać; ogołocone z krzewów i trawy szczyty Morgai były nagie, poszarpane i martwe.

            Po dość długim błądzeniu i poszukiwaniach znaleźli możliwe wejście, chociaż ostatnie sto stóp wzniesienia pokonali z trudem, czepiając się rękami skały. Znaleźli się w szczerbie dzielącej dwie czarne turnie, a kiedy ją przebyli, stanęli na krawędzi ostatniego obronnego wału Mordoru. Przed nimi o jakieś tysiąc pięćset stóp niżej, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się wewnętrzna równina i roztapiała się na widnokręgu we mgle i mroku. Wiatr wiał teraz ze świata od zachodu, olbrzymie chmury płynęły wysoko w górze ku wschodowi, ale do ponurych pól Gorgorothu docierało wciąż tylko mętne, szarawe półświatło. Dymy snuły się przy ziemi i zbierały w zagłębieniach terenu, a ze szczelin i rozpadlin biły opary.

            Wciąż jeszcze daleka, o czterdzieści co najmniej mil odległa, ukazała się hobbitom Góra Przeznaczenia; podnóża jej grzęzły w usypisku popiołów, ogromy stożek piętrzył się pod niebo, szczyt tonął w obłoku cuchnących wyziewów. Ogień w tej chwili przygasł, góra tliła się ledwie, groźna jednak i podstępna jak uśpiona bestia. Za nią niby złowroga chmura burzowa rozlewał się szeroko cień, przesłaniając Barad-Dur, Czarną Wieżę wzniesioną tam, w dali, na długiej ostrodze Gór Popielnych, wysuniętej z północy ku środkowi równiny. Władca Ciemności pogrążony był w myślach, przymknął Oko, rozważając nowiny zagadkowe i niebezpieczne; skupił wzrok na obrazie lśniącego miecza i surowego, królewskiego oblicza; wszystko w potężnej warowni Mordoru, niezliczone bramy i wieże, spowijał posępny, senny mrok.

            Frodo i Sam patrzyli ze wstrętem i zarazem z podziwem na ten znienawidzony kraj. Między sobą a dymiącą górą, a także wszędzie na północy i południu nie widzieli nic prócz ruin i martwoty, pustkowia wypalonego i dusznego od dymów. Zastanawiali się, jakim sposobem Władca tego królestwa utrzymuje i żywi swych niewolników oraz swoje armie. Bo miał armie wszędzie; gdziekolwiek zwrócili oczy, wzdłuż łańcucha Morgai i dalej na południu, dostrzegali obozy wojskowe, niektóre pod namiotami, inne zabudowane porządnie jak miasteczka. Jeden z największych mieli tuż u swoich stóp. O milę niespełna oddalony od ściany gór, podobny był do ogromnego gniazda owadów, przecięty regularnymi monotonnymi ulicami, przy których ciągnęły się szeregi bud i długich, niskich, brzydkich domów. Na polach wokół niego panował ożywiony ruch i krzątały się jakieś postacie; szeroka droga biegła stąd na południo-wschód ku głównemu gościńcowi, prowadzącemu do Morgulu, i ciągnęły po niej spiesznie liczne kolumny czarnych, drobnych w oddali figurek.

- Wcale mi się to nie podoba – rzekł Sam. – Sprawa wygląda beznadziejnie, choć z drugiej strony trzeba się spodziewać, że gdzie tyle wojska, tam muszą być źródła lub studnie, nie mówiąc już o żywności. Jeśli mnie wzrok nie myli, to nie orkowie, ale ludzie.

Hobbici nic nie wiedzieli o rozległych uprawianych przez niewolników polach w południowej części ogromnego państwa, ukrytych za dymiącą górą nad smutnymi ciemnymi wodami jeziora Nurnen; nie wiedzieli też o szerokich bitych drogach łączących Mordor z krajami hołdowniczymi na wschodzie i południu, skąd żołdacy Czarnej Wieży sprowadzali całe karawany wozów naładowanych rozmaitym dobrem i łupami, a ponadto coraz to nowe zastępy niewolników. W północnych prowincjach znajdowały się kopalnie i kuźnie; tu także ćwiczono pułki do z dawna przygotowywanej wojny; tu Czarny Władca, przesuwając całe armie niby pionki na szachownicy, gromadził swoje siły zbrojne. Pierwsze ich ruchy, pierwsze posunięcia mające na celu wypróbowanie sprawności, trafiły na opór całej linii zachodniej, na północy zarówno, jak na południu. Wycofał się więc je chwilowo i ściągnął nowe armie skupiając je wszystkie w pobliżu Kirith Gorgor, aby stąd rzucić do następnej, odwetowej kampanii. Nawet gdyby działał celowo, nie mógłby lepiej zagrodzić przeciwnikom dostępu do Góry Ognistej.

- Co prawda, choćby mieli tam najwspanialsze zapasy jadła i trunków, my tych smakołyków nie skosztujemy. Nie widzę sposobu, żeby stąd zejść na dół. A zresztą nawet gdybyśmy jakoś zleźli, nie moglibyśmy maszerować przez otwarte pola rojące się od nieprzyjaciół.

- A jednak musimy tego spróbować – odparł Frodo. – Sytuacja nie jest gorsza, niż przewidywałem. Nigdy nie miałem nadziei, że się przez ten kraj przedrę. Nie mam jej również teraz. Mimo to muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy. W tej chwili najważniejsze zadanie, to wymigiwać się możliwie jak najdłużej z ich łap. Trzeba więc, jak mi się zdaje, iść dalej na północ i zbadać, jak rzecz wygląda tam, gdzie otwarta równina jest najwęższa.

- Domyślam się z góry – powiedział Sam. – Gdzie równina jest najwęższa, tam ścisk orków i ludzi będzie najgorszy. Przekona się pan, panie Frodo.

- Z pewnością, jeżeli w ogóle dojdziemy tak daleko – odparł Frodo i zawrócił ku północy.

Wkrótce stwierdzili, że nie sposób iść granią Morgai ani nawet pod nią, bo wyższe stoki gór były niedostępne, najeżona skałami i poprzerzynane głębokimi szczelinami. Hobbibi musieli ostatecznie zejść z powrotem tym samym żlebem, którym wspięli się przedtem i szukać drogi wzdłuż doliny. Brnęli bezdrożem, nie śmieli bowiem przeprawiać się na drugą stronę, ku ścieżce pod zachodnimi zboczami. O milę mniej więcej na północ zobaczyli przyczajoną forteczkę orków, której istnienia w pobliżu przedtem już się domyślali. Mur i kamienne szałasy otaczały czarny wylot pieczary. Nie zauważyli żadnego ruchu, mimo to czołgali się bardzo ostrożnie i nie wychylali z gąszcza cierni, które tu rosły bujnie na obu brzegach wyschłego strumienia. Tak posuwali się o następnych parę mil i forteczka orków zniknęła za nimi z pola widzenia. Już zaczęli znów swobodniej oddychać, gdy nagle dobiegły ich uszu chrapliwe, donośne głosy. W okamgnieniu obaj hobbici dali nura w brunatne karłowate zarośla. Głosy przybliżały się szybko. Po chwili ukazali się dwaj orkowie. Jeden w obszarpanej burej kurcie, uzbrojony w łuk, drobnej budowy, ciemnoskóry, z szerokimi, rozdętymi nozdrzami; niewątpliwie tropiciel. Drugi z roślejszej rasy wojowników, jak podwładni Szagrata, z godłem Oka na hełmie. Ten również miał przez plecy przewieszony łuk, a w ręku krótką dzidę z szerokim ostrzem. Jak zwykle kłócili się, a że należeli do dwóch różnych szczepów, porozumiewali się Wspólną Mową.

            O niespełna dwadzieścia kroków od kryjówki hobbitów mniejszy ork przystanął.

- Dość! – warknął. – Wracam do domu! – wskazał w głąb doliny, ku forteczce. – Nie myślę dłużej obijać nosa o kamienie. Powiadam ci, że trop się urwał. Straciłem go przez ciebie, dlatego że ci ustąpiłem. Trop prowadzi w góry, nie wzdłuż doliny, ja miałem rację, a nie ty.

- Niewielki pożytek z takich pętaków węszycieli – odciął się drugi. – Więcej warte nasze oczy niż te wasze zasmarkane nochale.

- A cóżeś ty wypatrzył tymi swoimi ślepiami? – odparł pierwszy. – Nawet nie wiesz, czego szukasz.

- Czyja to wina? – spytał wojownik. – Nie moja przecież. Z dowództwa dostałem bałamutne rozkazy. Najpierw mówili o wielkim elfie w błyszczącej zbroi, potem o karłowatym człowieczku, a w końcu o bandzie zbuntowanych Uruk-hai czy może o wszystkich naraz.

- W dowództwie potracili głowy – rzekł tropiciel. – A niektórzy dowódcy pewnie je stracą naprawdę, jeżeli potwierdzą się pogłoski, które krążą, że nieprzyjaciel wtargnął do Wieży, że setki twoich kamratów poległy i że jeniec uciekł. Skoro tak się sprawiacie, wy, bojowi orkowie, nic dziwnego, że z pola bitwy nadchodzą złe nowiny.

- Kto powiedział, że nowiny są złe? – ryknął wojownik.

- A kto mówi, że są dobre?

- To są plotko szerzone przez buntowników! Przestań pyskować, bo cię nożem dźgnę. Zrozumiano?

- Zrozumiano, zrozumiano. Pary z gęby nie puszczę, ale co myślę, to myślę. Ciekawe, co wspólnego z tą całą hecą ma tamten mały krętacz. Ten żarłok z łapami jak płetwy.

- Nie wiem. Może nic. Ale na pewno coś knuje, bo kręci się i nos wścibia, gdzie nie trzeba. Niech go zaraza udusi! Ledwie nam się z rąk wyśliznął i umknął, natychmiast przyszedł rozkaz, żeby go żywcem złapać, i to prędko.

- Mam nadzieję, że go złapią, i że dostanie nauczkę – mruknął tropiciel. – To on zmylił ślady, bo ubrał się w kolczugę, którą znalazł porzuconą, i zadeptał całe to miejsce, zanim przyszliśmy.

- Kolczuga tę pokrakę uratowała – powiedział bojowy ork. – Jeszcze nie miałem rozkazu, żeby brać jeńca żywcem, i postrzeliłem go z odległości pięćdziesięciu kroków w plecy, ale nie upadł i pobiegł dalej.

- Boś spudłował – odparł tropiciel. – Strzelasz źle, ruszasz się za wolno, a potem ściągasz biednego tropiciela na pomoc. Mam tego wyżej uszu.

Obrócił się na pięcie i puścił biegiem w drugą stronę.

- Wracaj! – wrzasnął bojowy ork. – Bo zamelduję, żeś zdezerterował!

- Komu? Chyba nie twojemu sławnemu Szagratowi. Ten już nie będzie nami dowodził.

- Podam twoje imię i numer Nazgulom – odpowiedział bojownik zniżając głos do syczącego szeptu. – Jeden z nich objął komendę na Wieży.

Mniejszy ork zatrzymał się. Głos mu drżał z wściekłości i strachu.

- Ty łajdaku, zdrajco, donosicielu! – krzyknął. – Nie znasz swego rzemiosła, a tak jesteś podły, że własne plemię byś zaprzedał. Dobrze, idź do tych krzykaczy, niech ci zmrożą krew w żyłach. Jeżeli przedtem tamci ich nie sprzątną. Pierwszego, jak słyszałem, sprzątnęli. Mam nadzieję, że to prawdziwa pogłoska.

Duży ork z dzidą w ręku rzucił się za nim w pogoń. Lecz tropiciel uskoczył kryjąc się za jakimś głazem, podniósł błyskawicznie łuk i puścił strzałę prosto w oko przeciwnika, który zwalił się ciężko na ziemię. Mniejszy ork umknął i zniknął w głębi doliny.

 

P

rzez chwilę hobbici siedzieli w milczeniu. Wreszcie Sam ocknął się pierwszy.

- Ano, bardzo pięknie - rzekł. - Jeśli takie przyjazne stosunki panują powszechnie w Mordorze, będziemy mieli sprawę znacznie ułatwioną.

- Bądź cicho, Samie! - szepnął Frodo. - Mogą się tu kręcić inni w okolicy. Mało brakowało, a byłoby po nas; pościg jest na tropie i bliżej, niż przypuszczaliśmy. Ale tak, taki w Mordorze duch panuje, że do każdego zakątka tego kraju wciska się niezgoda. Jeśli wierzyć starym legendom, orkowie zawsze mieli takie zwyczaje, nawet gdy sami rządzili jeszcze u siebie. Nie należy jednak w tym pokładać wielkich nadziei. Nade wszystko nienawidzą nas, i to także od wieków. Gdyby ci dwaj nas dostrzegli, przestaliby się kłócić, dopóki by nas nie zabili.

Znowu zapadło milczenie. Przerwał je tym razem także Sam, ale już szeptem.

- Słyszał pan, co gadali o tym żarłoku, panie Frodo? Mówiłem panu, że Gollum żyje.

- Pamiętam. Dziwiłem się, żeś to odgadł - rzekł Frodo. - Nie powinniśmy stąd wychylać się przed nocą. Mamy więc trochę czasu i możesz mi wreszcie opowiedzieć, skąd wiesz o Gollumie i co się z tobą działo, gdy byliśmy rozłączeni. Ale nie narób hałasu!

- Postaram się - odparł Sam. - Co prawda, gdy myślę o tym śmierdzielu, krew mnie zalewa i mam ochotę krzyczeć.

Przesiedzieli więc pod osłoną kolczastych krzaków czekając, by mętne światło dnia zamieniło się z wolna w czarną i bezgwiezdną noc Mordoru; Sam opowiedział na ucho Frodowi wszystko, co zdołał w słowach wyrazić, o zdradzieckiej napaści Golluma, o potwornej Szelobie i o własnych przygodach z orkami. Gdy skończył, Frodo w milczeniu uścisnął jego rękę. Dopiero po chwili rzekł:

- Teraz chyba pora wyruszyć. Ciekaw jestem, jak długo uda nam się wymykać, kiedy skończy się wreszcie to skradanie i prześlizgiwanie się chyłkiem, cała ta męka, w dodatku daremna! - Wstał. - Ciemno okropnie, a szkiełka Galadrieli nie możemy użyć. Przechowuj je dla mnie, Samie. Ja nie miałbym gdzie go teraz ukryć, chyba w garści, a będę potrzebował obu rąk, żeby drogę macać po nocy. Co do Żądła, to daję ci je na zawsze. Mam miecz orków, ale myślę, że nie wypadnie mi już nigdy walczyć taką bronią.

 

T

rudno było i niebezpiecznie wędrować po bezdrożach, z wolna jednak, potykając się często, hobbici brnęli godzinę za godziną coraz dalej na północ, wzdłuż wschodniego brzegu kamiennej doliny. Kiedy blade, szare światło rozpełzło się po zachodnich zboczach w górze, w parę godzin po wzejściu dnia nad innymi krajami, wędrowcy znów przycupnęli w ukryciu i przespali się kolejno, czuwając na zmianę. Podczas swojej warty Sam rozmyślał o sprawach aprowizacji. Gdy Frodo zbudził się i powiedział, że trzeba coś przegryźć i przygotować się do dalszych trudów, Sam zadał mu pytanie, które go od dawna mocno niepokoiło:

- Za przeproszeniem pańskim, czy pan ma chociaż jakieś pojęcie, jak długo jeszcze musimy maszerować?

- Bardzo niedokładne - odparł Frodo. - W Rivendell, zanim ruszyliśmy na wyprawę, pokazano mi mapę Mordoru, sporządzoną przed powrotem Nieprzyjaciela do tego kraju, ale nie zapamiętałem jej dobrze. To jedno wiem, że jest takie miejsce, gdzie oba górskie łańcuchy, zachodni i północny, wysuwają ku środkowi równiny ramiona, które się niemal z sobą stykają. Miejsce to musi być odległe co najmniej o dwadzieścia staj od mostu pod Wieżą. Tam chyba najlepiej próbować przeprawy przez równiny. Oczywiście, w ten sposób oddalimy się znacznie od Góry Ognistej, pewnie o jakieś sześćdziesiąt mil. Liczę, że od mostu uszliśmy ze dwanaście staj na północ. Nawet gdyby wszystko układało się pomyślnie, prędzej niż za tydzień nie dotrę do Góry. Obawiam się, mój Samie, że brzemię stanie się bardzo ciężkie, a ja będę się wlókł coraz wolniej w miarę zbliżania się do celu.

Sam westchnął.

- Tego się właśnie bałem - rzekł. - Ano, nie mówiąc już o wodzie, musimy, proszę pana, albo jeść odtąd jeszcze mniej, albo przyspieszyć kroku; w każdym razie teraz, póki idziemy doliną. Jedna przekąska i zapasy się skończą, zostanie tylko trochę chleba elfów.

- Będę się starał iść trochę prędzej - odparł Frodo nabierając tchu w płuca. - A teraz, w drogę. Zaczynamy nowy marsz.

 

W

yruszyli, choć nie było jeszcze całkiem ciemno. Szli do późna w noc. Godziny mijały, a dwaj hobbici wlekli się wytrwale, z rzadka pozwalając sobie na krótkie wytchnienie. Kiedy pierwszy nikły ślad szarego brzasku pojawił się na skraju ciemnego stropu nieba, zapadli znów w jakąś norę pod występem skalnym.

            Rozwidniało się powoli i dzień wstawał jaśniejszy niż wszystkie poprzednie. Silny zachodni wiatr zmiatał dymy Mordoru nawet z górnych warstw nieba. Wkrótce hobbici mogli już rozróżnić zarysy krajobrazu na kilka mil wkoło. Parów, dzielący graniczny łańcuch od pasma Morgai, wspinał się coraz wyżej i stopniowo zacieśniał, aż wreszcie wewnętrzny grzbiet górski przeobraził się w półkę skalną na stromym zboczu Efel Duathu; od wschodu opadał jednak ku płaszczyźnie Gorgoroth niemal prostopadłą ścianą. Łożysko potoku kończyło się w górze pod spękanymi stopniami skalnymi, tu bowiem od głównego masywu gór wysoka, naga ostroga wybiegała niby mur obronny ku wschodowi. Szary zamglony łańcuch północny, Ered Lithui, wyciągał na jej spotkanie długie, potężne ramię tak, że pozostawał między nimi tylko wąski przesmyk - Karach Angren, Żelazna Paszcza; za tą bramą skalną leżała głęboka Dolina Udun. Tutaj, za Morannonem, kryły się podziemne zbrojownie, przygotowane przez służalców Mordoru dla obrony Czarnej Bramy, otwierającej dostęp do ich kraju. Tutaj też Czarny Władca gromadził obecnie w pośpiechu wielkie siły, by odeprzeć najazd wodzów Zachodu. Na wysuniętych ostrogach górskich wzniesiono forty i wieże, rozpalono ognie strażnicze, a przesmyk zagrodzono wałem ziemnym i przepaścistą fosą, nad którą przerzucono jeden tylko most.

            O parę mil dalej na północ, w załomie, gdzie od głównego łańcucha odgałęziała się zachodnia ostroga, stał wysoko wśród szczytów dawny zamek Durthang, zamieniony teraz na jedną z trzech twierdz strzegących Doliny Udun. Z miejsca, na którym znaleźli się hobbici, widać już było w potęgującym się świetle poranka drogę wijącą się od zamku w dół; o jakąś milę lub dwie stąd droga ta skręcała na wschód i biegła po wykutej w zboczu ostrogi półce, zniżając się stopniowo ku równinie, a potem przez nią zmierzając do Żelaznej Paszczy.

            Hobbici, rozglądając się z ukrycia, musieli dojść do wniosku, że całą tę uciążliwą wędrówkę na północ odbyli daremnie. Dolina, rozścielająca się na prawo od nich, była mroczna i zadymiona, nie dostrzegali w niej obozów ani też ruchu wojsk, lecz górująca nad nią forteca Karach Angren dobrze jej strzegła.

- Zabłądziliśmy w ślepą uliczkę, Samie - rzekł Frodo. - Jeśli pójdziemy dalej pod górę, trafimy prosto do twierdzy orków; w dół nie można zejść inaczej niż drogą, która spod tej twierdzy biegnie. Nie pozostaje nam nic, tylko zawrócić, skąd przyszliśmy. Stąd nie zdołamy wspiąć się na zachodni grzbiet ani też zejść z wschodniego.

- W takim razie trzeba iść drogą - odparł Sam. - Musimy zaryzykować i liczyć na szczęście, jeśli w Mordorze szczęście w ogóle mieszka! Nie sposób błąkać się dłużej ani też próbować odwrotu; to już lepiej byłoby od razu się poddać. Prowiant nam się kończy. Skoro innej rady nie ma, idziemy naprzód, i to biegiem!

- Zgoda, Samie - rzekł Frodo. - Prowadź! Dopóki masz bodaj odrobinę nadziei... Mnie już jej zabrakło. Ale biec naprawdę nie mogę. Będę się w najlepszym razie wlókł za tobą.

- Nawet żeby się wlec, potrzeba panu najpierw trochę snu i jedzenia. Skorzystamy z jednego i drugiego w miarę możności.

Oddał Frodowi manierkę z wodą i dodatkowy kawałek chleba elfów, a potem zwinął swój płaszcz i wsunął go pod głowę ukochanemu panu. Frodo był zanadto zmęczony, żeby protestować; zresztą nie zorientował się, że wypił ostatnią kroplę wody i zjadł, prócz swojej, porcję wiernego giermka. Gdy Frodo usnął, Sam pochylony nad nim wsłuchiwał się w jego oddech i wpatrywał w jego twarz; mimo wychudzenia i głębokich bruzd wydała mu się pogodna i nieustraszona. "Ano, nie ma rady, mój panie! - szepnął w duchu Sam. - Muszę cię na chwilkę opuścić i spróbować szczęścia. Bez wody nie zajdziemy nigdzie".

            Wymknął się i skacząc z kamienia na kamień z ostrożnością nawet dla hobbita niezwykłą, zbiegł w dół ku wyschłemu łożysku strumienia, potem zaś zaczął wspinać się jego brzegiem na północ, aż pod stopnie skalne, po których niewątpliwie musiała ongi spływać kaskadą tryskająca ze źródła woda. Teraz miejsce to zdawało się suche i martwe. Sam jednak nie dając za wygraną schylił się i przytknął niemal ucho do skał; ku swej wielkiej radości usłyszał nikły szmer kropel. Wdrapał się jeszcze trochę wyżej i trafił na wąską strużkę ciemnej wody ściekającą ze zbocza do małego zagłębienia, skąd rozlewała się znowu ginąc pod kamieniami. Sam skosztował wody. Wydała mu się wcale niezła. Napił się do syta i napełnił manierkę, lecz w momencie, gdy odwracał się od źródła, mignęła mu wśród skał opodal kryjówki Froda jakaś czarna postać czy może cień. Stłumił okrzyk, który mu się rwał na usta, jednym susem znalazł się u stóp skalnego progu i sadząc w skokach przez kamienie pomknął ile sił w nogach. Stwór był czujny, krył się zręcznie, ale Sam rozpoznał go niemal na pewno i ręce go świerzbiły, żeby je zacisnąć na gardle zdrajcy. Tamten jednak usłyszał kroki hobbita i wyśliznął się zręcznie. Sam miał wrażenie, że raz jeszcze dostrzegł wytkniętą nad krawędzią wschodniej przepaści głowę, która natychmiast znikła.

- Ano, szczęście mnie nie opuściło - mruknął Sam - ale mało brakowało! Nie dość, że tysiące orków mamy na karku, jeszcze ten śmierdziel przyszedł tutaj węszyć. Że też łajdaka jeszcze ziemia nosi!

Usiadł obok Froda, lecz nie zaalarmował go od razu. Bał się jednak usnąć, a kiedy w końcu zrozumiał, że dłużej się od snu nie obroni, bo oczy same się kleją, zbudził łagodnie przyjaciela.

- Gollum się znowu koło nas kręci, proszę pana - rzekł. - A jeśli to nie on, to widać ma sobowtóra. Poszedłem szukać wody i na mgnienie oka dostrzegłem odwracając się od źródła, jak się czaił i podglądał nas. Uważam, że nie byłoby bezpiecznie, gdybyśmy obaj spali, a z przeproszeniem pańskim oczy mi się już kleją okropnie.

- Samie kochany! Połóż się i prześpij, należy ci się to od dawna - odparł Frodo. - Z dwojga złego wolę Golluma niż orków. Bądź co bądź on teraz nie wyda nas w ich łapy, chyba żeby sam w nie wpadł.

- Ale własną łapą może się dopuścić grabieży, a nawet morderstwa - mruknął Sam. - Niech pan ma oczy otwarte! Proszę, tu jest manierka pełna wody. Może pan pić śmiało. Zanim stąd ruszymy, napełnię ją na nowo.

I z tymi słowy Sam zasnął.

 

K

iedy się zbudził, zapadał znowu mrok. Frodo siedział oparty plecami o skałę i spał. Manierka była pusta. Gollum się nie pokazał. Ciemności Mordoru powróciły, tylko ognie strażnicze na szczytach świeciły jaskrawą czerwienią, gdy hobbici rozpoczynali ostatni, najgroźniejszy etap wędrówki. Najpierw poszli do źródła, a potem, mozolnie pnąc się pod górę, dotarli do drogi w miejscu, gdzie zakręcała na wschód ku odległemu o dwadzieścia mil przesmykowi Żelaznej Paszczy. Droga była niezbyt szeroka, nie zabezpieczona murem ani poręczą, chociaż biegła skrajem przepaści, pogłębiającej się z każdą chwilą. Hobbici nasłuchiwali chwilę, lecz nie słysząc żadnych podejrzanych szmerów, puścili się energicznym krokiem w kierunku wschodnim.

            Dopiero po dwunastu mniej więcej milach przystanęli. Przed chwilą minęli zakręt drogi, która tu zbaczała nieco ku północy, toteż nie mogli obserwować przebytego już odcinka. Okazało się to dla nich zgubne. Ledwie bowiem odpoczęli kilka minut, gdy nagle w ciszy nocnej dobiegł ich uszu odgłos, którego najbardziej się w głębi serc lękali: tupot maszerujących żołnierzy. Przeciwnicy byli jeszcze dość daleko, ale o milę niespełna zza zakrętu błyskały już światła pochodni i zbliżały się szybko, tak szybko, że Frodo nie miał szansy uciec przed nimi biegnąc naprzód drogą.

- Tego się właśnie bałem - powiedział. - Zaufaliśmy szczęściu i szczęście nas zawiodło. Jesteśmy w pułapce! - Rozejrzał się gorączkowo po niedostępnej ścianie skalnej, którą dawni budowniczowie ociosali i wygładzili na wiele sążni w górę ponad drogą. Przebiegł na drugą stronę i wyjrzał poza krawędź w głąb ciemnej przepaści. - Jesteśmy w pułapce! - powtórzył. Osunął się na skałę i zwiesił głowę na piersi.

- Zdaje się, że tak - powiedział Sam. - Ano, trzeba czekać. Zobaczymy, co dalej się stanie.

Siadł obok Froda w cieniu urwiska.

Nie czekali długo. Orkowie maszerowali bardzo szybko. Żołnierze z pierwszych szeregów nieśli zapalone łuczywa. Zbliżali się, czerwone płomienie rosły w ciemnościach z każdą sekundą. Teraz już Sam także zwiesił głowę, w nadziei, że w ten sposób ukryje twarz, gdy padnie na nich blask pochodni. tarcze ustawili oparte o kolana tak, by zasłaniały hobbickie stopy.

"Może w pośpiechu zostawią dwóch zmęczonych maruderów w spokoju" - myślał.

Rzeczywiście zdawało się to możliwe. Pierwsi żołnierze minęli ich zdyszani, ze spuszczonymi głowami. Była to banda mniejszych orków pędzonych wbrew ich woli do walki za sprawę Czarnego Władcy; tych nic nie obchodziło, myśleli tylko o tym, żeby wreszcie skończył się ten marsz i żeby uniknąć chłosty. Wzdłuż kolumny uwijali się dwaj ogromni dzicy Uruk-hai wymachując nahajami i pokrzykując. szereg za szeregiem sunął drogą, niebezpieczne łuczywa już znalazły się dość daleko na przedzie. Sam wstrzymał oddech. Połowa kolumny już przeszła. nagle jeden z poganiaczy zauważył dwie postacie przytulone do skalnej ściany. Świsnął nahajem nad nimi i wrzasnął:

- Hej, wstawać, pokurcze!

Nie odpowiedzieli. Ork krzyknął komendę i zatrzymał oddział.

- Ruszcie się, lenie przeklęte! - wrzasnął. - Teraz nie pora spać. - Przysunął się o krok bliżej i mimo mroku rozpoznał godła na tarczach. - Dezerterzy, co? - warknął. - Zachciało wam się wiać? Wszyscy z waszego szczepu powinni już od wczorajszego wieczora być w Dolinie Udun. Wiecie to dobrze. Dalejże, wstawać! Do szeregu! Prędzej, bo podam wasze numery dowódcy.

Dźwignęli się ciężko, zgarbieni, i kulejąc jak znużeni forsownym marszem żołnierze powlekli się do ostatniego szeregu.

- Nie tam! - huknął poganiacz. - W trzecim szeregu od końca! A nie próbujcie wiać, bo będę miał na was oko.

Długa nahajka świsnęła nad ich głowami, potem strzeliła drugi raz, gdy Uruk-hai krzykiem ponaglał cały oddział do biegu. Nawet Sam, nieborak, wyczerpany długą podróżą, z trudem nadążał, ale Frodo cierpiał męki, które wkrótce spotęgowały się w istną torturę. Zaciął żeby, usiłował stłumić wszelkie myśli, rozpaczliwie parł naprzód. Dusił się od wstrętnego smrodu spoconych orków, omdlewał niemal z pragnienia. Biegli, biegli wciąż; Frodo z największym wysiłkiem chwytał dech w płuca, zmuszał nogi do marszu; nie śmiał odgadywać, do jakiego strasznego celu tak się spieszy. Nie było nadziei, żeby udało im się wymknąć. Poganiacz co chwila podbiegał do tylnych szeregów i sprawdzał, jak się zachowują.

- Biegiem! - wrzeszczał śmiejąc się i smagając ich nahajem przez łydki. - Pod batem każdy siły znajdzie. Prędzej, pokurcze! Dałbym wam lepszą nauczkę, ale i tak dostaniecie za swoje, jak się stawicie z opóźnieniem do obozu. Dobrze wam to zrobi. Nie wiecie może, że jest wojna?

Przebiegli kilka mil. Frodo już gonił ostatkiem sił i wola w nim słabła, gdy wreszcie droga zaczęła opadać wydłużonym stokiem ku równinie. Frodo zataczał się i potykał. Sam zrozpaczony starał się pomagać mu, podtrzymywał go, chociaż jemu także brakło już tchu i nogi się pod nim uginały. Przeczuwał, że lada chwila nastąpi katastrofa, Frodo zemdleje albo upadnie, wszystko się wyda, a cały morderczy wysiłek okaże się daremny. "Ale z tym drabem poganiaczem jeszcze się przedtem porachuję" - myślał.

Już sięgał do rękojeści mieczyka, kiedy zjawił się nieoczekiwany ratunek. Byli już na równinie i dość blisko wejścia do Udunu. Nieco przed nimi, przed bramą i przyczółkiem mostu, droga wschodnia łączyła się z innymi, prowadzącymi z południa i od Barad-Duru. Wszystkimi tymi drogami ciągnęły wojska, bo zastępy Gondoru posuwały się naprzód i Władca Ciemności pchał swoje armie na północ. Zdarzyło się właśnie, że u zbiegu dróg, w ciemnościach, gdzie nie dochodziło światło rozpalonych na skałach ognisk, spotkało się kilka oddziałów. Powstał zamęt i zgiełk, rozległy się wrzaski i klątwy, bo każdy oddział chciał pierwszy dotrzeć do celu odpychając inne. na próżno poganiacze krzyczeli i wymachiwali nahajkami; między orkami wybuchły bójki, ten i ów wyciągnął nawet miecz z pochwy. Pułk uzbrojonych po zęby ciężkich Uruk-hai z Barad-Duru natarł na maszerującą spod zamku Durthang kolumnę. Szeregi załamały się i rozpierzchły pod tym naporem.

            Oszołomiony bólem i zmęczeniem Sam ocknął się i błyskawicznie wykorzystując okazję rzucił się na ziemię; pociągnął Froda za sobą. Orkowie wśród przekleństw i wrzasków potykali się o nich, przewracali jedni na drugich. Hobbici czołgając się na czworakach zdołali z wolna wydostać się z tłoku i niepostrzeżenie dotarli wreszcie na skraj drogi. Ułożono na jej brzegu wysoki krawężnik, żeby dowódcom ułatwić orientację w ciemne noce lub we mgle, a równina ciągnęła się pod nim o kilka zaledwie stóp niżej.

            Chwilę leżeli nieruchomo. Za ciemno było, żeby rozglądać się za kryjówką, a zresztą pewnie by jej w tych okolicach nie znaleźli. Sam jednak rozumiał, że trzeba odsunąć się jak najdalej od szlaku i poza krąg światła pochodni.

- Naprzód, panie Frodo - szepnął. - Podpełznijmy choć parę kroków, a potem pan będzie mógł odpocząć.

Frodo ostatnim desperackim wysiłkiem przeczołgał się o jakieś dwadzieścia kroków w bok od drogi i nagle natrafił na płytki dół, nieoczekiwanie ziejący pośród pola. Zapadł weń i legł na dnie, śmiertelnie wyczerpany.


Rozdział 3

Góra Przeznaczenia

 

S

am wsunął swój podarty czarny płaszcz orków pod głowę pana i nakrył się z nim razem szarym płaszczem elfów, a gdy to robił, myśli jego pobiegły do pięknego Lorien i do jego mieszkańców, a w serce wstąpiła otucha, że tkanina ich rękami usnuta osłoni wędrowców w beznadziejnym położeniu, w tym okropnym kraju. Zgiełk i wrzask przycichał stopniowo, pułki orków przeszły za Żelazną Paszczę. Można było pocieszać się, że w zamęcie i przemieszaniu różnych oddziałów nie zauważono braku dwóch maruderów, przynajmniej na razie.

            Sam wypił ledwie jeden łyk wody, lecz swojego pana napoił obficie, a gdy Frodo wreszcie odzyskał trochę sił, nakłonił go do zjedzenia całego kawałka nieocenionego chleba elfów. Potem, tak wyczerpani, że nawet nie czuli strachu, wyciągnęli się na ziemi. Spali czas jakiś, ale niespokojnie, budząc się często i drżąc, bo obsychający na ciałach pot przejmował ich chłodem, a na twardych kamieniach bolały wszystkie kości. Z północy, od Czarnej Bramy przez Kirith Ungol ciągnął przy ziemi mroźny powiew.

            Rankiem znów zajaśniało szare półświatło, gdyż górą po niebie wciąż jeszcze dął zachodni wiatr, niżej wszakże, w wewnętrznym kręgu gór, na kamiennej równinie Kraju Ciemności powietrze zdawało się niemal martwe, jednocześnie duszne i zimne. Sam wyjrzał z jamy. Otaczały ich posępne, płaskie, szarobure pola. Na pobliskiej drodze wszelki ruch ustał, lecz Sam lękał się czujnych oczu wypatrujących ze strażnic nad Żelazną Paszczą, która otwierała się nie dalej niż o ćwierć mili na północ stąd. Na południo-wschód w oddali Góra Ognista majaczyła niby ogromny wzniesiony nad horyzontem cień. Biły znad jej wierzchołka dymy, których część, uniesiona wzwyż, płynęła ku wschodowi, część zaś skłębionymi zwałami osuwała się po stokach i rozpełzała po okolicy. O kilka mil na północo-wschód ciemniały szare podnóża Gór Popielnych, a za nimi omglona północna grań niby odległa chmura wisiała w powietrzu, ledwie trochę ciemniejsza na tle niskiego pułapu nieba.

            Sam usiłował zorientować się w odległościach i wybrać właściwą drogę.

- Co najmniej pięćdziesiąt mil - mruczał zatroskany, patrząc na złowrogą Górę - czyli dobry tydzień marszu, wobec stanu biednego pana Froda.

Tak kalkulując potrząsał z powątpiewaniem głową, którą z wolna opanowywały czarne myśli. W jego dzielnym sercu nadzieja nie zamierała nigdy i dotychczas zawsze mimo wszystko troszczył się o drogę powrotną. Dopiero w tej chwili uprzytomnił sobie jasno gorzką prawdę: zapasy starczą z trudem na dojście do celu. Potem, po spełnieniu misji, muszą obaj z Frodem zginąć, samotni, bezdomni, głodni pośród okrutnego pustkowia. Nie ma dla nich powrotu.

"A więc na tym polega zadanie, które wziąłem na siebie wyruszając w tę drogę - myślał Sam. - Mam wspomagać pana Froda do ostatka, a potem umrzeć razem z nim. Ano trudno, jeśli tak jest, muszę zrobić, co do mnie należy. Ale bardzo bym chciał zobaczyć jeszcze w życiu Dom Nad Wodą, Różyczkę Cotton i jej braci, i Dziadunia, i Marigold, i wszystkich sąsiadów z Hobbitonu. Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby Gandalf wyprawił pana Froda w tę podróż, gdyby nie było odrobiny nadziei, że z niej powróci. Cała sprawa przybrała zły obrót, odkąd Gandalf zginął w Morii. Szkoda! On by nas z pewnością wyratował".

Ale nawet teraz, gdy nadzieja naprawdę, czy może tylko pozornie, zgasła, przeobraziła się w jego duszy w nowe męstwo. Pospolita twarz Sama przybrała wyraz surowy, niemal posępny. Obudziła się w hobbicie zawziętość, dreszcz przebiegł jego ciało, jak gdyby zmieniał się w istotę, której ani rozpacz, ani zmęczenie, ani ciągnąca się bez końca wędrówka  przez pustkowia nie może pokonać.

            Z nowym poczuciem odpowiedzialności zwrócił teraz oczy na otaczającą ich bliższą okolicę zastanawiając się nad następnym krokiem. Tymczasem rozwidniło się trochę i Sam ku swemu zdziwieniu stwierdził, że okolica, która z daleka wydawała się monotonną, wielką płaszczyzną, jest w rzeczywistości pokryta wybojami, rumowiskiem i usypiskami. Cała rozległa równina Gorgoroth zryta była ogromnymi jamami, można by pomyśleć, że niegdyś zalegał ją miękki muł, na który spadł z procy olbrzymów grad kamiennych pocisków. Największe zapadliska otaczał wał gruzów skalnych i we wszystkie strony rozbiegały się od nich promieniście szerokie szczeliny. W takim terenie można było przekradać się od kryjówki do kryjówki bez obawy wytropienia przez najczujniejsze nawet oczy; można było, co prawda pod warunkiem, że miało się na to dość sił i dużo czasu. Dla wędrowców zgłodniałych i znużonych, którzy musieli odbyć daleką drogę, zanim wyczerpią resztkę zapasów i sił, zadanie przedstawiało się niemal beznadziejnie.

            Rozważając te sprawy Sam wrócił do Froda. Nie potrzebował go budzić. Frodo leżał na wznak z otwartymi oczyma i wpatrywał się w chmurne niebo.

- Ano, proszę pana - rzekł Sam - rozejrzałem się trochę i namyśliłem. na drogach cisza, trzeba ruszać, póki to możliwe. Da pan radę?

- Dam - odparł Frodo. - Muszę.

Znowu więc ruszyli naprzód, pełznąc od jamy do jamy, wykorzystując każdą osłonę, jaka się nastręczała, i wciąż kierując się na przełaj ku podnóżom północnego łańcucha gór. najdalej na wschód wysunięta droga biegła zrazu równolegle do szlaku hobbitów, aż wreszcie tuląc się do podnóży gór zanurzyła się w ich cieniu. Na jej płaskiej szarej taśmie pusto było i cicho, bo przemarsze armii Mordoru już się niemal całkowicie skończyły, a przy tym Władca Ciemności nawet w obrębie swego warownego państwa wolał przesuwać pułki pod osłoną nocy, obawiając się wichrów ze świata, które obróciły się przeciw niemu i rozdzierały dymy; niepokoiły też Saurona pogłoski o zuchwałych szpiegach, którzy przedarli się przez granice.

            Po kilku w trudzie przebytych milach hobbici zatrzymali się, żeby wytchnąć. Frodo był u kresu sił. sam rozumiał, że wiele dalej nie zajdą w ten sposób, to czołgając się, to zgięci wpół, to wlokąc się i niepewnie wymacując drogę, to biegnąc wśród wybojów.

- Wracajmy na drogę, póki jest jasno, proszę pana - rzekł. - Zaufajmy raz jeszcze szczęściu. Omal nas nie opuściło w ostatniej przygodzie, a jednak nie zawiodło. Kilka mil dobrego marszu i będziemy mogli odpocząć.

Ryzyko było większe, niż przypuszczał, lecz Frodo, zajęty brzemieniem, które dźwigał, i wewnętrzną rozterką, przy tym ostatecznie już zdesperowany, zgadzał się na wszystko. Wspięli się na nasyp i poszli dalej twardą, okrutną drogą, wiodącą wprost do Czarnej Wieży. Szczęście jednak nadal im sprzyjało, bo do wieczora nie spotkali żywego ducha, a w nocy skryły ich Ciemności. Cały kraj przyczaił się w ciszy jak przed srogą burzą; wodzowie Zachodu minęli już Rozstaje Dróg i płomień wojny szerzył się na strasznych polach Imlad Morgul.

            Tak trwała rozpaczliwa wędrówka, Pierścień dążył na południe, a sztandary królewskie na północ. Każdy dzień i każda mila potęgowały udrękę hobbitów, siły bowiem wyczerpywały się, a wrogi kraj stawał się coraz groźniejszy. Za dnia nie spotykali nieprzyjaciół. W nocy, kryjąc się i drzemiąc niespokojnie w jakiejś jamie opodal drogi, słyszeli wrzaski i tupot wielu stóp albo spieszny tętent bezlitośnie poganianych koni. Gorsza jednak od tych niebezpieczeństw była groza tego miejsca, do którego zmierzali, groza tej potęgi, zatopionej w swych myślach, bezsennie knującej przewrotne plany w okrytej zasłoną ciemności stolicy. Im bliżej do niej podchodzili, tym bardziej złowrogi wydawał się jej czarny cień jak ściana nocy na ostatniej granicy świata.

            Nadszedł wreszcie najstraszniejszy wieczór; w tej samej chwili, gdy armie Gondoru dotarła do kresu żywych ziem, dwaj wędrowcy przeżywali czarną godzinę rozpaczy. Cztery dni minęły, odkąd uciekli z szeregów orków, lecz ten cały okres zdawał im się stopniowym pogrążaniem w głąb koszmarnego snu. Czwartego dnia Frodo prawie się nie odzywał, szedł zgarbiony wpół i potykał się często, jak gdyby nie widząc już drogi pod stopami. Sam domyślał się, że wśród wspólnie znoszonych cierpień Frodowi przypadło najdotkliwsze: rosnący ustawicznie ciężar Pierścienia, nieznośne brzemię dla ciała i udręka dla duszy. Z niepokojem wierny giermek obserwował, że Frodo często podnosi lewą rękę, jakby broniąc się od ciosu, lub osłania przerażone oczy przed okrutnym, szukającym go spojrzeniem złego Oka. Czasem też prawa ręka Froda skradała się do zawieszonego na piersiach Pierścienia, sięgała chciwie po niego i w ostatnim momencie opadała, ulegając nakazowi woli.

            Gdy teraz wróciły nocne ciemności, Frodo siadł z głową wtuloną między kolana, ręce zwiesił bezwładnie ku ziemi, tylko palce drżały mu lekko. Sam czuwał patrząc na niego, póki noc nie ogarnęła ich tak, że nie mogli widzieć się nawzajem. Sam nie znajdował już słów pociechy, pogrążył się więc we własnych niewesołych myślach. On też był zmęczony i drżał z lęku, ale zachował trochę sił. Lembasy miały niezwykłą moc krzepiącą, gdyby nie to, obaj hobbici dawno już ustaliby w drodze i poddali się śmierci. Lembasy nie zaspokajały jednak apetytu, toteż Sam nieraz wspominał tęsknie różne potrawy i marzył o zwykłym chlebie i mięsie. Mimo to chleb elfów miał potężne działanie, tym potężniejsze, że wędrowcy posilali się nim teraz wyłącznie, obywając się bez innego jadła. Żywił ich, dawał siłę do przetrwania, krzepił do wysiłku, na jaki żadna śmiertelna istota nie zdobyłaby się bez takiej pomocy. W tej chwili jednak musieli powziąć nową decyzję. Nie mogli dłużej iść tą drogą, wiodła bowiem na wschód w samo serce ciemności, podczas gdy Góra Ognista, do której powinni zmierzać, wznosiła się na prawo od nich, niemal wprost na południe. Dzieliła ich od niej jeszcze rozległa przestrzeń martwego, dymiącego, pociętego rozpadlinami i zasypanego popiołem kraju.

- Wody! Wody! - szepnął Sam. Skąpił sobie każdej kropli, w zaschniętych ustach język stwardniał mu i spuchł z pragnienia; mimo tej oszczędności zostało im ledwie pół manierki, a mieli przed sobą jeszcze kilka dni wędrówki. Dawno wyczerpaliby skromne zapasy, gdyby nie ośmielili się pójść drogą orków. Przy niej bowiem w dość znacznych odstępach były zbiorniki, przygotowane dla wojska na wypadek spiesznego marszu przez bezwodne pustkowia. W jednym z nich Sam zaczerpnął trochę wody, zatęchłej, zmąconej, ale bądź co bądź zdatnej do użycia w ostatniej potrzebie. Zdarzyło się to jednak przed dwoma dniami. W przyszłości nie mogli liczyć na podobne szczęście.

            W końcu zmęczony posępnymi rozmyślaniami Sam zdrzemnął się, rezygnując z troski o jutro, skoro nie mógł na razie i tak nic przedsięwziąć. Sen i jawa mieszały się w jego zgorączkowanej głowie. Widział światła, jak gdyby rozjarzone ślepia, i skradające się cienie; słyszał głosy jak gdyby dzikich zwierząt i okropne krzyki torturowanych, ale gdy zrywał się ze snu, stwierdzał, że otacza go ciemność, pustka i cisza. Raz tylko stojąc i rozglądając się pilnie dokoła, miał wrażenie, chociaż na pewno w tym momencie nie spał, że dostrzega blady błysk dwojga oczu, które jednak natychmiast przygasły i zniknęły.

            Okropna noc wlokła się nieznośnie. Świt nastał mętny, bo w pobliżu Góry Ognistej panował zawsze mrok i sięgały tutaj macki ciemności, które Sauron rozsnuwał wokół swojej Czarnej Wieży. Frodo leżał bez ruchu na wznak, Sam stał nad nim; niechętnie zabierał głos, ale rozumiał, że teraz jest to jego obowiązkiem i że musi skłonić swego pana do nowego wysiłku. Pochylił się i głaszcząc czoło Froda szepnął mu do ucha:

- Panie Frodo, proszę wstawać! Pora ruszać w drogę!

Frodo podniósł się zaraz, jakby zbudzony nagłym dźwiękiem dzwonka, i spojrzał w stronę południa. Gdy wszakże zobaczył Górę i pustkowie, cofnął się i skulił.

- Nie mogę, Samie – rzekł. – Nie udźwignę tego ciężaru, to nad moje siły.

Sam wiedział, że to, co powie, będzie daremne i że słowa te więcej wyrządzą szkody, niż pomogą, lecz zdjęty litością nie mógł ich przemilczeć.

- Niech pan pozwoli, żebym ja go teraz chwilę dźwigał – powiedział. – Pan przecież wie, że zrobię wszystko, dopóki tej resztki sił mi starczy.

Oczy Froda rozbłysły gwałtownym gniewem.

- Nie zbliżaj się do mnie! Nie dotykaj mnie! – krzyknął. – On jest mój. Precz! – Ręką szukał głowicy miecza. Nagle głos mu złagodniał: - Ach, nie, Samie – rzekł ze smutkiem. – Staraj się mnie zrozumieć. To moje brzemię, nikt inny nie może go nieść. Za późno już, Samie, przyjacielu kochany. W ten sposób nie możesz mi teraz pomóc. Jestem już niemal całkowicie w jego władzy. Nie mogę oddać Pierścienia nikomu, a gdybyś chciał mi go odebrać, oszalałbym chyba.

Sam skinął głową.

- Rozumiem – odparł. – Ale myślę, proszę pana, że możemy się pozbyć innych ciężarów. Czemuż by nie ulżyć sobie choć trochę? Pójdziemy stąd możliwie najprostszą drogą do celu. – Wskazał Górę. – Nie warto brać rzeczy, które zapewne nie będą nam potrzebne.

Frodo spojrzał znów w stronę Góry.

- Słusznie – rzekł. – Niewielu rzeczy będziemy odtąd potrzebowali w drodze. U celu nic już nam nie będzie potrzebne. – Chwycił tarczę orków, odrzucił ją daleko od siebie, a potem cisnął też za nią hełm. Zdjął płaszcz, rozpiął ciężki pas i pozwolił mu opaść na ziemię razem z mieczem, ukrytym w pochwie. Czarny płaszcz podarł na strzępy i rozsypał je wkoło.

- Nie będę udawał orka! – zawołał. – Pójdę dalej bez broni, czy to szlachetnej, czy to nikczemnej. Niech mnie zabiją, jeśli chcą.

Sam poszedł za jego przykładem, pozbył się orkowego przebrania i oręża; wyciągnął też z tobołka własne rzeczy. Dziwnie stały mu się miłe, może po prostu dlatego, że dźwigał je z tak daleka w niemałym trudzie. Najboleśniej było mu rozstać się z przyborami kuchennymi. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy je odrzucał.

- Pamięta pan tę potrawkę z królika, panie Frodo? – spytał. – Ten zakątek z nagrzaną od słońca skarpą w kraju Faramira w dniu, kiedy zobaczyliśmy olifanta?

- Niestety, Samie – odparł Frodo – nic już nie pamiętam, a raczej wiem, że to przeżyłem, ale nie widzę tego oczyma pamięci. Nie zostało mi nic, zgubiłem smak jadła, świeżość wody, szum wiatru, wspomnienie drzew, trawy i kwiatów, obraz księżyca i gwiazd. Jestem nagi wśród ciemności, żadna zasłona nie dzieli mnie od ognistego koła. Widzę je teraz już nawet na jawie, otwartymi oczyma, a wszystko inne zanika we mgle.

Sam pocałował jego rękę.

- A więc trzeba się spieszyć, im prędzej pozbędziemy się brzemienia, tym prędzej będzie pan mógł odpocząć – mówił rwącym się głosem, nie znajdując lepszych słów pociechy. „Gadaniem nic tu nie pomogę – myślał zbierając porzucone rzeczy. Nie chciał ich zostawiać na pustkowiu, w miejscu otwartym, gdzie łatwo mógłby je ktoś zauważyć. – Śmierdziel znalazł kolczugę, jak się zdaje, nie trzeba, żeby na dodatek uzbroił się w miecz. Z gołymi łapami dość jest niebezpieczny. I niedoczekanie jego, żeby miał dotykać moich rondli!” Zaniósł wszystko nad jedną z licznych szczelin, ziejących w ziemi, i cisnął w głąb. Brzęk cennych rondli spadających w czarną czeluść zabrzmiał w uszach Sama jak dzwony pogrzebowe.

            Wrócił do Froda, odciął kawałek liny elfów, opasał nią swego pana i owiązał na nim ciasno szary płaszcz. Resztę liny zwinął starannie i schował do swego tobołka. Zatrzymał prócz niej tylko resztki lembasów, manierkę i Żądło, nadal wiszące mu u pasa. Głęboko w kieszeni na piersiach miał też schowany kryształowy flakonik Galadrieli i małą szkatułkę, którą od niej dostał w darze.

 

W

reszcie ruszyli, twarzami zwróceni ku Górze, nie kryjąc się już teraz, walcząc ze zmęczeniem i skupiając słabnącą wolę na jednym zadaniu, byle iść naprzód. W mroku posępnego dnia nawet w tym dobrze strzeżonym kraju trudno byłoby szpiegom wypatrzyć hobbitów, chyba z bliska. Spośród wszystkich niewolników Czarnego Władcy tylko Nazgule mogłyby go ostrzec o tych niebezpiecznych wędrowcach, małych, lecz nieugiętych, wlokących się wytrwale w głąb obronnego Królestwa Ciemności. Nazgule jednak poszybowały na swych czarnych skrzydłach daleko stąd, bo wyznaczono im inną służbę: śledziły marsz armii królewskiej ciągnącej z zachodu pod bramy Mordoru; w tamtą stronę zwróciła się też cała uwaga Czarnej Wieży.

            Tego dnia Samowi zdawało się, że Frodo odżył, i dziwiło go to, bo przecież ujął swemu panu tylko drobną część ciężaru. Zrazu więc szli  znacznie szybciej, niż Sam przewidział. Teren był trudny, okolica wroga, mimo to posunęli się na pierwszym etapie marszu tak, że Góra wyłaniała się przed nimi dość już bliska. Ale dzień minął; wcześnie, za wcześnie zmierzchło mętne światło dzienne, Frodo znów się zgarbił i zaczął się chwiać na nogach, jakby w tym ostatnim zrywie zużył resztki sił. Gdy zatrzymali się na popas, osunął się na ziemię mówiąc:

- Pić mi się chce, Samie.

Potem umilkł. Sam dał mu łyk wody. W manierce zostało tylko kilka kropel, wierny giermek odmówił ich sobie. Toteż gdy raz noc Mordoru zamknęła się wokół wędrowców, Sam nie mógł myśleć o niczym innym, prócz wody; wszystkie rzeki, strumienie i potoki, jakie w życiu widział, jedne błyszczące w słońcu, inne ocienione liśćmi wierzb, ze szmerem i pluskiem przepływały przed jego udręczonymi oczyma. Czuł pod stopami chłodny piasek na dnie stawu nad Wodą, gdzie brodził w dzieciństwie z Jollym Cottonem i Tomem, i Nibsem, i małą ich siostrą, Różyczką. „Ale to było dawno – westchnął – i daleko! Droga powrotna, jeśli w ogóle istnieje, prowadzi przez tę Górę”.

Nie mógł zasnąć i dyskutował sam z sobą.

„Ano przyznaj, że jak dotąd lepiej nam się powiodło, niż się spodziewałeś – pocieszał się w duchu. – Bądź co bądź początek wcale niezły. Chyba przeszliśmy połowę drogi, znim ustaliśmy w końcu. Jeszcze jeden dzień i będzie po wszystkim”.

„Nie bądź głupi, Samie Gamgee – zareplikował po chwili namysłu. – Frodo drugiego dnia takiego marszu nie wytrzyma, a może nie będzie mógł nawet wyruszyć z miejsca. Ty także nie zajdziesz daleko, jeżeli będziesz mu odstępował swoje porcje chleba i wody”.

„Mogę jeszcze iść dalej i zajdę”.

„Dokąd?”

„Na Górę, oczywiście”.

„A co potem, Samie Gamgee? Co potem? Co zrobisz, jeśli nawet sam dojdziesz? Frodo o własnych siłach niczego nie zdziała”.

Z rozpaczą Sam stwierdził, że na to nie znajduje odpowiedzi. Nie miał pojęcia, co należy zrobić. Frodo niewiele mówił mu o swojej misji, Sam wiedział tylko tyle, że Pierścień trzeba w jakiś sposób wrzucić w ogień. „Szczeliny Zagłady – mruknął, bo nazwa ta wypłynęła nagle z głębi jego pamięci. – Pan Frodo pewnie wie, jak je znaleźć, ale ja nie wiem”.

„A widzisz! – odpowiedział sobie. – Wszystko na nic. Frodo też tak mówił. Jesteś głupi, że łudzisz się nadzieją i nie przestajesz się tak męczyć daremnie. Żeby nie twój upór, od dawna już położylibyście się obaj w jakiejś dziurze i zasnęli na dobre. Śmierć was i tak nie minie albo spotka was coś gorszego od śmierci. Lepiej dać za wygraną i nie wstawać już więcej. Nigdy nie zdołacie wedrzeć się na ten szczyt”.

„Dojdę na szczyt, choćbym miał tam tylko własne kości dowlec – odparł. – I zaniosę pana Froda, choćby mi grzbiet miał od tego pęknąć razem z sercem. Przestań mi się sprzeciwiać, bo nie ustąpię”.

W tej chwili Sam poczuł pod swymi plecami drżenie ziemi i usłyszał jakby daleki grzmot przetaczający się w jej głębi. Pod chmurami błysnął czerwony płomień i zaraz przygasł. Góra Ognista także miała sen niespokojny.

 

Z

aczął się ostatni etap wędrówki i okazał się tak uciążliwy, że Sam nie mógł pojąć, jakim cudem znosi tę mękę. Wyczerpany, obolały, cierpiał okropne pragnienie i przez zaschnięte gardło nie mógł już przepchnąć ani kęsa chleba. Było ciemno, nie tylko z powodu bijących znad Góry dymów; zbierało się na burzę, a w oddali na południo-wschodzie błyskawice migotały po czarnym niebie. Co najgorsze, powietrze tak było przesycone oparami, że hobbici z trudem chwytali oddech; w głowach im się kręciło, zataczali się i przewracali coraz częściej. A jednak z niezachwianą wolą brnęli dalej.

            Góra z wolna przybliżała się, aż w pewnym momencie, gdy dźwignęli ociężałe głowy, ujrzeli ją tuż nad sobą; ogromny jej masyw przesłonił im świat. Piętrzyła się usypana z popiołu, żużlu i przepalonej skały, stromy jej stożek ginął w chmurach. Zanim dogasł półmrok dzienny i zapadła prawdziwa noc, hobbici dowlekli się na chwiejnych nogach aż do samego jej podnóża.

            Frodo z jękiem padł na ziemię. Sam usiadł przy nim. Ku swemu zdumieniu mimo zmęczenia czuł się jakby lżejszy i myśli rozjaśniły mu się w głowie. Nie nękała go już rozterka. Znał wszystkie argumenty rozpaczy i nie chciał ich słuchać. Zawziął się, tylko śmierć mogła złamać jego wolę. Otrząsnął się z senności, rozumiał, że musi czuwać. Wiedział, że wszystkie groźby i niebezpieczeństwa skupiają się teraz w jednym punkcie: następny dzień będzie rozstrzygający, jutro dopełni się los, jutro czeka ich ostatni wysiłek albo klęska i kres.

            Ale kiedy nadejdzie to jutro? Noc wlokła się w nieskończoność, jakby czas zastygł; minuty upływały w martwocie i składały się na martwe godziny, nie przynoszące żadnej zmiany. Sam już zaczął przypuszczać, że rozpoczęła się nowa era ciemności i dzień nie zaświta nigdy. Po omacku poszukał ręki Froda. Była zimna i drżała. Frodo dygotał wstrząsany dreszczami.

- Źle zrobiłem, że wyrzuciłem swój koc – mruknął Sam i położył się obok Froda, objął biedaka usiłując rozgrzać go własnym ciepłem. W końcu Sama zmorzył sen, a mętny brzask ostatniego dnia wędrówki zastał obu hobbitów śpiących ramię przy ramieniu. Wiatr, który poprzedniego dnia ucichł, wzmagał się teraz i wiał już nie z zachodu, lecz z północy; z wolna światło niewidocznego słońca przedarło się przez cienie do legowiska wędrowców.

 

- W

 drogę! Do ostatniego skoku! – zawołał Sam dźwigając się z ziemi. Łagodnie zbudził swego pana. Frodo jęknął; ogromnym wysiłkiem woli zdołał wstać, lecz natychmiast padł znowu na kolana. Podniósł z trudem oczy na czarne stoki Góry Przeznaczenia, która piętrzyła się nad nimi, i zaczął rozpaczliwie czołgać się na czworakach naprzód.

            Samowi, gdy patrzał na to, serce pękało z żalu, lecz ani jedna łza nie spłynęła z suchych, przekrwionych oczu. „Powiedziałem, że go zaniosę na grzbiecie, choćby mi grzbiet miał pęknąć – pomyślał. – Tak też i zrobię”.

- Nie mogę przejąć pańskiego brzemienia, ale pana mogę przecież nieść z nim razem! – krzyknął. – Niech pan włazi mi na plecy, mój panie Frodo kochany, Sam posłuży panu za konika. Powie pan tylko, dokąd iść, i zajedzie pan, gdzie pan zechce.

Frodo przylgnął do pleców Sama, rękami lekko obejmując go za szyję, a Sam mocno przycisnął ramionami nogi Froda do swych boków i przez chwilę stał bardzo niepewnie; brzemię okazało się jednak zdumiewająco lekkie. Sam trochę wątpił, czy mu starczy sił, żeby dźwignąć Froda, bojąc się, że odczuje dodatkowy, przytłaczający ciężar przeklętego Pierścienia. Stało się inaczej. Może Frodo był tak wyniszczony przez długotrwałe trudy, ranę zadaną sztyletem, jad wsączony przez Szelobę, smutki, trwogę i bezdomne, wędrowne życie, a może Sam w tej chwili otrzymał w darze wyjątkową siłę, dość że podniósł swego pana tak swobodnie, jakby wziął „na barana” jakieś hobbiciątko bawiąc się z dziećmi na zielonym trawniku albo na łące w Shire. Nabrał tchu i pomaszerował przed siebie.

            Podeszli do Góry od północnego zbocza, w jego zachodniej części; wydłużony, szary skłon, chociaż poszarpany, nie był zbyt stromy. Frodo milczał, więc Sam, zdany na własną orientację, kierował się tylko jedną myślą: chciał jak najprędzej dojść jak najwyżej, zanim go siły opuszczą lub wola zawiedzie. Szedł uparcie pod górę, zakosami, by złagodzić stromiznę, często potykając się, padając na kolana, w końcu pełznąc jak ślimak z ciężką muszlą na grzbiecie. Wreszcie wola w nim omdlała, mięśnie odmówiły posłuszeństwa i Sam zatrzymał się składając Froda ostrożnie na ziemi.

            Frodo otworzył oczy i westchnął. Tu, na wysokości, łatwiej było oddychać, bo cuchnące opary spływały po zboczach i gromadziły się u podnóży Góry.

- Dziękuję ci, Samie – szepnął ochryple. – Czy stąd daleko jeszcze mam iść?

- Nie wiem – odparł Sam – bo nie mam pojęcia, dokąd idziemy.

 

S

pojrzał w dół, spojrzał w górę i zdziwił się, że ten ostatni wysiłek tak wysoko ich doprowadził. Orodruina, odosobniona i groźna, zdawała się z dołu bardziej wyniosła, niż była w rzeczywistości. Sam przekonał się dopiero teraz, że jest niższa od przełęczy w łańcuchu Efel Duath, którą przedtem z Frodem pokonali. Nieregularne, rozłożyste ramiona ogromnej podstawy wznosiły się na jakieś trzy tysiące stóp ponad równinę, a wyrastający z nich smukły główny szczyt w kształcie stożka miał ledwie połowę tej wysokości i przypominał olbrzymi komin chmielarni z otwartym pośrodku kraterem o poszarpanych brzegach. Hobbici przebyli już więcej niż pół drogi na zboczu podstawy; równina Gorgoroth niknęła we mgle u ich stóp, spowita w dymy i cienie. Spoglądając w górę Sam omal nie krzyknął; z zaschniętego gardła nie mógł jednak dobyć głosu. Zobaczył wyraźnie biegnącą między garbami i zapadliskami stoku ścieżkę. Wspinała się od zachodu i w skrętach wiła po zboczu, dosięgała od wschodu podnóży stożka i potem ginęła z oczu okrążając go z drugiej strony.

            Sam nie widział tego odcinka, który przebiegał tuż nad miejscem, gdzie stał w tym momencie, ponieważ stromy tutaj stok zasłaniał mu widok; domyślał się jednak, że gdyby wydostali się nieco wyżej, trafiliby na dogodną drogę. Znowu odżyła iskierka nadziei. Zdobycie szczytu wydało się możliwe. „Jakby ktoś umyślnie podsunął nam ścieżkę – powiedział sobie Sam. – Gdyby jej tutaj nie było, musiałbym uznać, że u kresu podróży zostaliśmy pokonani”. Ale ścieżki tej nie zbudowano umyślnie dla Sama. Nic o tym nie wiedząc hobbit oglądał drogę Saurona łączącą Barad-Dur z Sammath Naur – Komorami Ognia. Z ogromnej zachodniej bramy Czarnej Wieży biegła ta ścieżka po żelaznym moście ponad głęboką przepaścią, a dalej po równinie między dwiema dymiącymi otchłaniami ku długiej, pochyłej grobli wspinającej się na wschodnie zbocze Ognistej Góry. Wijąc się od południa na północ opasywała potężne jej podnóża i docierała wysoko na wieńczący ją stożek, lecz nie sięgała do dyszącego ogniem szczytu, zmierzając ku ciemnemu otwartemu w stoku wylotowi, zwróconemu na wschód, wprost ku temu oknu spowitej w cień twierdzy, z którego patrzało straszne Oko Saurona. Wybuchy Ognistej Góry często zasypywały i niszczyły ścieżkę kamiennymi pociskami, lecz niezliczone zastępy roboczych orków naprawiały ją prędzej i utrzymywały stale w porządku.

            Sam nabrał tchu w płuca. A więc istniała ścieżka; nie wiedział jednak, jak się na nią dostać. Przede wszystkim musiał dać trochę odpoczynku obolałym plecom. Leżał czas jakiś obok Froda. Żaden z nich się nie odzywał. Tymczasem rozwidniało się z wolna. Nagle Sam, nie rozumiejąc dlaczego, poczuł, że trzeba się spieszyć. Jakby mu ktoś krzyknął nad uchem: „Naprzód! Prędko! Za chwilę będzie za późno!” Zebrał siły i wstał. Frodo chyba także usłyszał wezwanie, bo dźwignął się na klęczki.

- Poczołgam się dalej, Samie – szepnął.

Niby szare mrówki pełzli stokiem pod górę. Dotarli na ścieżkę; była szeroka, wybrukowana tłuczonym kamieniem i pokryta ubitym popiołem. Frodo stanął na niej i jakby pod przymusem z wolna obrócił twarz ku wschodowi. W dali snuły się w powietrzu cienie Saurona, lecz rozdarta pod tchnieniem wiatru z innych krain zasłona otwarła się na chwilę: Frodo zobaczył czarne, ciemniejsze niż otaczające ją ogromne ciemności, groźne iglice i żelazną koronę na szczycie najwyższej wieży Barad-Duru. Trwało to ledwie chwilę, lecz z jakiegoś wielkiego okna górującego na niewiarygodnej wysokości mignęła lecąc na północ czerwona błyskawica, płomienne przeszywające spojrzenie okrutnego Oka. Potem cienie znowu się zwarły i przesłoniły ten straszliwy widok. Oko nie było zwrócone na hobbitów, patrzało na północ, gdzie u bram Królestwa Ciemności stanęli wodzowie Zachodu; tam także kierowały się wszystkie nienawistne myśli Saurona, zamierzającego właśnie zadać przeciwnikom śmiertelny cios. Mimo to Frodo, jakby porażony płomienną wizją, padł na ziemię. Ręka jego szarpała zwisający u szyi łańcuszek.

            Sam ukląkł przy nim. Słabym, prawie niedosłyszalnym głosem Frodo szepnął:

- Pomóż, Samie! Pomóż! Zatrzymaj moją rękę. Ja już nie mogę...

Sam ujął obie ręce swego pana, złożył je razem, dłoń na dłoni i ucałował, a potem łagodnie przytrzymał. Nagle zaświtała mu w głowie myśl: „Wytropił nas! Wszystko przepadło albo przepadnie za chwilę. Teraz, Samie Gamgee, koniec z wami!” Znowu więc wziął swego pana na plecy, lecz pozwolił już nogom Froda zwisać bez podpory, bo rękoma przyciskał jego złożone dłonie do swojej piersi. Z pochyloną głową wspinał się mozolnie ścieżką pod górę. Nie było to tak łatwe, jak się spodziewał. Szczęściem wybuch, który Sam obserwował niedawno z przełęczy Kirith Ungol, wyrzucił swoje ogniste potoki głównie na południowe i zachodnie zbocze, ścieżka więc z tej strony nie została zniszczona. W wielu wszakże miejscach zapadła się albo przecinały ją rozwarte szczeliny. Czas jakiś prowadziła wprost na wschód, po czym zawracała pod ostrym kątem z powrotem na zachód. Na zakręcie zagradzał ją do połowy ogromny zmurszały głaz, wypluty ongi z krateru podczas jakiejś gwałtownej eksplozji. Zgięty pod brzemieniem Sam właśnie znalazł się w tym miejscu, gdy nagle kątem oka dostrzegł, że z głazu spada coś, jak gdyby czarny kamyk; zdążył pomyśleć, że to on go pewnie strącił przechodząc, lecz w tym okamgnieniu silne uderzenie zwaliło go z nóg. Sam runął na twarz kalecząc sobie ręce, z których nie wypuścił dłoni Froda. Wtedy dopiero zrozumiał, co się stało, bo tuż nad uchem usłyszał znajomy, znienawidzony głos.

- Zły hobbit! – syczał ten głos. – Zły! Oszukał nasss! Oszukał Smeagola, glum, glum! Nie wolno iść tam. Nie wolno gubić skarbu. Oddaj go Smeagolowi, oddaj, oddaj...

Sam gwałtownym ruchem zdołał się poderwać z ziemi. Błyskawicznie wyciągnął miecz. Nie mógł jednak go użyć. Gollum i Frodo byli spleceni z sobą. Gollum szarpał Froda usiłując chwycić łańcuszek i Pierścień. Nic innego nie wskrzesiłoby tak zamierającej w sercu Froda woli i nie zbudziłoby w nim resztek sił; bronił się z furią, która zdziwiła nie tylko Sama, ale także Golluma. Mimo to walka przybrałaby pewnie inny obrót, gdyby Gollum również nie zmienił się tak bardzo w ostatnich czasach; niewiadome ścieżki, po których od tak dawna błąkał się samotny, bez jadła i wody, trawiony pożądliwością i nękany strachem, wycisnęły na nieszczęśniku żałosne piętno. Był teraz chudym, zagłodzonym, wynędzniałym stworzeniem, pod zwiotczałą żółtawą skórą zostały mu tylko kości. Oczy błyszczały dziko, ale złość i chytrość nie miały już do rozporządzenia dawnej siły chwytliwych rąk. Frodo strącił go z siebie i wstał, cały drżący.

- Precz! Precz! – krzyknął rwącym się głosem i rękę zacisnął na piersi, poprzez skórzany kaftan zamykając z dłoni Pierścień. – Precz, podstępny gadzie, precz z mojej drogi! Skończyły się twoje czasy. Teraz nie możesz już mnie zdradzić ani zabić!

Nagle znów, jak kiedyś pod ścianą Emyn Muil, ukazała się Samowi inna zupełnie wizja tych dwóch rywali. Jeden, skulony na ziemi, był ledwie cieniem żywej istoty, wyniszczonej do cna i pokonanej, a jednak dyszącej pożądaniem i wściekłością; drugi stał nad nim, niedostępny teraz litości, spowity białym płaszczem, ale przyciskał do piersi ogniste koło. Z płomieni dobywał się rozkazujący głos:

- Idź precz i nie waż się przeszkadzać mi dłużej. Jeżeli mnie chociaż raz jeszcze spróbujesz tknąć, ciebie także pochłonie ogień zagłady.

Skulony stwór cofał się mrużąc przerażone oczy, w których jednak paliła się wciąż gorączka pożądania.

            Wizja zgasła. Sam znowu widział Froda stojącego z ręką na piersi, dyszącego ciężko, a Golluma u jego stóp na kolanach, wspartego szeroko rozstawionymi płaskimi dłońmi o ziemię.

- Uwaga! – krzyknął Sam. – On skoczy! – Zrobił krok naprzód z mieczem podniesionym do ciosu. – Panie Frodo, prędko! – jęknął. – Naprzód, naprzód! Nie ma chwili do stracenia. Ja się z nim rozprawię. Naprzód!

Frodo spojrzał na niego jakby z wielkiej dali.

- Tak, trzeba iść naprzód – powiedział. – Żegnaj, Samie. To już nareszcie koniec wszystkiego. Na Górze Przeznaczenia los się dopełni. Żegnaj!

Odwrócił się i z wolna, lecz wyprostowany, odszedł ścieżką pod górę.

 

- T

eraz wreszcie mogę porachować się z tobą! – rzekł Sam i z obnażonym mieczem natarł na Golluma. Ale Gollum nie skoczył mu do gardła. Leżał rozpłaszczony na ziemi i płakał.

- Nie zabijaj nas! – chlipał. – Nie rań nas tym wstrętnym, okrutnym żelazem. Pozwól nam żyć jeszcze trochę, chociaż trochę dłużej. Zgubieni, jesteśmy zgubieni! Jeżeli skarb przepadnie, umrzemy, tak, umrzemy, rozsypiemy się w proch! – Długimi kościstymi palcami rozdrapywał na ścieżce popiół. – Proch! – syczał.

Samowi ręka zadrżała. Hobbit kipiał gniewem, rozjątrzony wspomnieniem doznanych od Golluma krzywd. Postąpiłby sprawiedliwie zabijając tę zdradziecką pokrakę, tego mordercę, który po stokroć na śmierć zasłużył; rozsądek mówił mu, że powinien to zrobić dla bezpieczeństwa Froda i we własnej obronie. Lecz w głębi, na dnie serca tkwiło coś, co go powstrzymywało: nie mógł uderzyć leżącego w prochu, zabłąkanego, pokonanego nędzarza. Niósł na piersi, jakkolwiek przez bardzo krótki okres, brzemię Froda i niejasno rozumiał mękę znikczemniałej duszy i zabiedzonego ciała Golluma, niewolnika Pierścienia, tak opętanego przez zły czar, że nie było już dla niego spokoju ani życia na ziemi. Sam jednak nie umiał swoich uczuć wyrażać w słowach.

- A niech cię licho porwie, śmierdzielu – rzekł. – Jazda stąd! Niech cię nie widzę. Nie ufam ci, brzydziłbym się dotknąć cię, choćby po to, żeby ci dać kopniaka. Jazda! Bo cię połaskoczę tym brzydkim, okrutnym żelazem!

Gollum na czworakach wycofał się na odległość kilku kroków, a potem odwrócił się i widząc, że Sam ma zamiar pożegnać go jednak kopniakiem, umknął ścieżką w dół. Sam przestał się nim interesować. Przypomniał sobie nagle o swoim panu. Spojrzał w górę, ale nie dostrzegł na ścieżce Froda. Ile sił w nogach puścił się w stronę szczytu. Gdyby się obejrzał, pewnie by zauważył, że Gollum o parę stóp niżej zawrócił i z rozpłomienionymi szaleństwem oczyma wspina się ostrożnie, lecz bardzo szybko na stożek Orodruiny, przemykając niby cień pośród kamieni.

 

Ś

cieżka pięła się wzwyż. Wkrótce znów skręcała na wschód i stąd już prosto, przecinając zbocze stożka, biegła ku ciemnym wrotom góry, ku drzwiom do Sammath Naur. W oddali słońce wznosząc się już ku zenitowi przebijało się przez dymy i opary złowrogim blaskiem zaczerwienionej, przyćmionej tarczy. Wokół Orodruiny rozpościerał się kraj martwy, milczący, osnuty cieniem, przyczajony do straszliwego ciosu.

            Sam podszedł do ziejącej jamy i zajrzał. Głąb jej była ciemna i gorąca; głuchy podziemny grzmot wstrząsnął powietrzem.

- Panie Frodo! Frodo! – zawołał Sam. Nikt mu nie odpowiedział. Sam stał chwilę, serce waliło mu w piersi, oszalałe ze strachu; potem wszedł. Cień pomknął jego śladem.

            Zrazu nie widział nic. W tej ciężkiej potrzebie zdecydował się wyciągnąć znów szkiełko Galadrieli, lecz pozostało blade i zimne w jego drżących rękach i nie rozświetliło dusznych ciemności. Sam znalazł się w samym sercu królestwa Saurona, w kuźni jego dawnej potęgi, panującej nad całym Śródziemiem, nad wszystkimi innymi ujarzmionymi krajami. Posunął się lękliwie o parę kroków dalej wśród mroków, gdy nagle czerwona błyskawica trysnęła z dołu pod wysoki czarny pułap. W jej świetle Sam zorientował się, że jest w długiej pieczarze czy może w tunelu wydrążonym w trzonie Góry i prowadzącym do jej dymiącego stożka. Nieco dalej dno i ściany z obu stron przecinała głęboka szczelina, z której bił czerwony żar, to wystrzelający płomieniem, to zapadający w głąb ciemności; a przez cały czas z dołu dochodził jakby warkot i drganie tętniących ruchem wielkich machin.

            Znów błysnęło światło i Sam ujrzał wreszcie Froda; na samej krawędzi otchłani rysowała się jego czarna sylwetka, wyraźnie odcięta na tle łuny, wyprostowana, napięta, ale nieruchoma, jakby skamieniała.

- Panie Frodo! – krzyknął Sam.

Frodo drgnął. Gdy się odezwał, głos jego wydał się Samowi tak dźwięczny i donośny jak nigdy; poprzez zgiełk i zamęt Orodruiny słowa rozbrzmiewały wyraźnie pod stropem i między ścianami tunelu.

- Przyszedłem – powiedział Frodo. – Ale nie spełnię tego, po co tu dążyłem. Nie zrobię tego. Pierścień należy do mnie.

I nagle wsunął Pierścień na palec niknąc Samowi sprzed oczu. Sam otworzył usta i nabrał tchu, lecz nie zdążył krzyknąć, bo w tym momencie stało się coś dziwnego i wypadki potoczyły się błyskawicznie.

            Sam poczuł gwałtowne uderzenie w plecy, ktoś podciął mu nogi i przewrócił, potem odepchnął na bok tak, że hobbit głową rąbnął o kamienną podłogę. Jakiś cień przeskoczył przez niego. Sam na krótką chwilę zapadł w czarną noc.

            W tej samej sekundzie, gdy Frodo stojąc w sercu Królestwa Ciemności włożył na palec Pierścień oznajmiając, że przejmuje go na własność, daleko w Barad-Durze zakołysała się ziemia i Czarna Wieża zadrżała od posad aż po dumną i straszną koronę. Teraz Sauron zrozumiał wszystko; jego Oko przebijając cienie spojrzało ponad równinę na drzwi, które sam przecież stworzył. W błyskawicznym olśnieniu ujrzał ogrom własnego błędu i jasny stał się dla niego podstęp przeciwników. Gniew jego zapłonął niszczycielskim ogniem, ale strach wzbił się olbrzymią czarną chmurą dymu i zaparł mu dech w piersi. Władca wiedział, że grozi mu ostateczne niebezpieczeństwo i że los jego zawisł na wątłej niteczce.

            Umysł kierujący potęgą ciemności otrząsnął z siebie w tej chwili wszystkie plany wojenne, całą sieć uplecioną chytrze z postrachu i zdrady; dreszcz przebiegł przez królestwo Mordoru, niewolnicy zadrżeli, dowódcy nagle zbici z tropu zachwiali się bezwolni, ogarnięci rozpaczą. Władca bowiem zapomniał o nich. Myśl i wola, potęga, która nimi władała, odbiegła ich, by skupić się na szczycie Ognistej Góry. Na jej wezwanie Nazgule, Upiory Pierścienia, poszybowały z szumem skrzydeł, z rozdzierającym krzykiem na południe, prześcigając wiatr w ostatniej, desperackiej gonitwie.

 

S

am dźwignął się na nogi. Był ogłuszony, krew z rozbitej głowy ściekała mu do oczu. Po omacku brnął przed siebie i wreszcie zobaczył dziwną i okropną scenę. Na skraju otchłani Gollum walczył jak opętaniec z niewidzialnym przeciwnikiem. Chwiał się to w przód, to w tył, niekiedy tak blisko krawędzi, że jeden krok tylko dzielił go od zguby, niekiedy odsuwając się od niej, padając na ziemię, wstając, padając znów. I przez cały czas syczał, chociaż nie wymawiał żadnych słów.

            Podziemne ognie rozbudziły się gniewne, czerwony żar buchnął wypełniając pieczarę blaskiem i gorącem. Nagle Sam spostrzegł, że Gollum podnosi swoje długie ręce do ust; błysnęły białe kły i zwarły się ze szczękiem. Frodo krzyknął. Sam zobaczył go znów, klęczącego na krawędzi otchłani. Gollum wirując w szaleńczym tańcu trzymał we wzniesionej ręce Pierścień, razem z palcem Froda, tkwiącym jeszcze z złotej obrączce. Pierścień lśnił jak żywy płomień.

- Mój skarb, mój skarb, mój skarb! – wykrzykiwał Gollum. – Mój skarb! Och, mój skarb!

Tak krzycząc, wpatrzony chciwie w swoją zdobycz, zrobił o jeden krok za wiele, potknął się, przez sekundę chwiał się na krawędzi, potem z przeraźliwym wrzaskiem runął w ognistą czeluść. Ostatni przeciągły jęk: „Mój skarb!” – dobiegł z otchłani. Gollum zniknął. Rozległ się grzmot, straszliwy zgiełk rozpętał się wkoło. Ognie wystrzelając z głębi lizały pułap jaskini. Drżenie ziemi wzmogło się gwałtownie, Góra zatrzęsła się w posadach. Sam podbiegł do Froda, chwycił go w ramiona, wywlókł za drzwi. I tutaj, u progu ciemności Sammath Naur, wysoko ponad równinami Mordoru, ogarnął hobbita taki podziw i taka groza, ze zapominając o wszystkim stanął osłupiały.

            Ujrzał bowiem na mgnienie oka wielką wirującą chmurę, a pośrodku niej wieże i fortece, potężne jak góry, wzniesione jak na wspaniałym cokole ponad niezgłębionymi przepaściami; dziedzińce i bastiony, więzienia o murach nagich i ślepych jak skały, otwarte na oścież stalowe, niezdobyte bramy. Potem wszystko znikło. Wieże runęły, góry się zapadły, ściany rozsypały się w proch i pył; ogromne spirale dymów i słupy pary skłębiły się w powietrzu i wzbijały się coraz wyżej i wyżej, aż spiętrzona olbrzymia fala z postrzępioną dziko grzywą przewaliła się nagle i opadła z powrotem na ziemię. Wtedy dopiero przez cały ogromy obszar przetoczył się głuchy pomruk potężniejąc do ogłuszającego huku i grzmotu. Ziemia drżała, równina wzdymała się i pękała, Orodruina chwiała się jakby podcięta u korzeni. Ogień tryskał z jej rozłupanego wierzchołka. Pioruny błyskawicami przeszywały niebo. Czarne strugi deszczu jak bicze smagały ziemię. I w to serce nawałnicy z krzykiem, który wzbijał się ponad cały ten zgiełk, rozdzierając skrzydłami chmury wtargnęły jak ogniste pociski Nazgule, aż porwane w wir walących się gór i rozszalałego nieba one także rozprysły się, spopieliły, zginęły.

 

- K

oniec, Samie Gamgee – odezwał się głos tuż obok niego. Frodo, blady i zmęczony, był jednak znowu sobą. W oczach miał spokój; napięcie woli, szaleństwo i strach zniknęły z nich wreszcie. Frodo uwolnił się od brzemienia. U boku Sama stał jego ukochany pan z dawnych, miłych dni w Hobbitonie.

- O mój panie kochany! – ryknął Sam padając na kolana. Pośród ruin świata przeżywał w tej chwili najczystszą, wielką radość. Zadanie zostało wykonane, Frodo ocalony, taki jak dawniej, wolny. Lecz potem wzrok Sama padł na jego okaleczoną i krwawiącą rękę.

- Pan jest ranny – powiedział. – A ja nic nie mam tutaj, żeby ranę przewiązać i opatrzyć! Wolałbym temu łajdakowi swoją łapę podarować aż po ramię. Ale już po nim, nie zobaczymy go nigdy.

- Tak – odparł Frodo. – Czy pamiętasz sława Gandalfa: „Nawet Gollum może jeszcze przyczynić się do naszej sprawy”. Gdyby nie on, nie mógłbym zniszczyć Pierścienia. Cała wyprawa byłaby daremna, mimo że doszliśmy do celu z taki trudem. Przebaczmy więc Gollumowi. Zadanie wykonane, wszystko skończone. Cieszę się, że jesteś tutaj ze mną, Samie. Tutaj, w ostatniej godzinie świata.


Rozdział 4

Na polach Kormallen

 

W

szędzie wokół pagórków roiło się od wojsk Mordoru. Wzbierające morze nieprzyjacielskiej armii niemal zalewało wodzów Gondoru. Słońce świeciło czerwono, a spod skrzydeł Nazgulów czarne cienie śmierci padały na ziemię. Aragorn stojąc pod sztandarem, milczący i surowy, zdawał się zatopiony w myślach o sprawach bardzo dawnych lub dalekich, lecz oczy mu błyszczały jak gwiazdy, tym bardziej promienne, im noc głębsza. Gandalf na samym szczycie wzgórza jaśniał bielą i złotem; jego cień nie dosięgał. Ataki rozbijały się niby fale o zbocza obleganych pagórków, pośród walki i szczęku oręża zgiełk głosów huczał jak morze w godzinie przypływu. Gandalf drgnął, jakby oczom jego objawił się nagle niezwykły widok; obrócił się ku północy, gdzie niebo było blade i czyste. Potem uniósł ręce i donośnym głosem przekrzykując wrzawę bitwy zawołał: - Orły nadlatują! – Natychmiast inni podjęli ten okrzyk: „Orły, orły nadlatują!” Żołnierze Mordoru patrzyli w niebo zaskoczeni, nie wiedząc, co może znaczyć ten znak z nieba. Lecieli ku nim Gwaihir, Władca Wichrów, i brat jego, Landrowal, najwspanialsze z orłów północy, szlachetnych potomków starego Thorondora, który gniazda swe zbudował na szczytach gór w zaraniu Śródziemia. Za nim gnane wzmagającym się wiatrem mknęły szeregi ich wasali z gór północnych. Orły nagle zniżając lot spadły z wysoka na kark Nazgulom, ogromne ich skrzydła jak huragan zamiotły powietrze.

            Lecz Nazgule słysząc w tym momencie straszliwy głos, który ich wzywał z Czarnej Wieży, pierzchły i zniknęły w cieniu Mordoru, jednocześnie dreszcz przebiegł przez wszystkie szeregi armii ciemności, zwątpienie ogarnęło serca, dziki śmiech zamarł na ustach, z trzęsących się rąk wypadła broń, kolana ugięły się pod niewolnikami Saurona. Władca, którego moc pchała ich do walki, który natchnął ich nienawiścią i furią, zawahał się, przestał ich wspierać swoją wolą. Toteż patrząc w oczy przeciwnikowi zobaczyli teraz zabójczą światłość i zlękli się jej.

            Wodzowie Zachodu krzyknęli tryumfalnie, bo wśród mroków nowa nadzieja zaświtała im w sercach. Rycerze Gondoru, jeźdźcy Rohanu, Dunedainowie północy w zwartych szeregach ruszyli z oblężonych pagórków do ataku na oszołomione zastępy wroga, ostrzem włóczni torując sobie drogę wśród tłumu. Lecz Gandalf podniósł ramiona i znów krzyknął wielkim głosem:

- Stójcie! Stójcie i czekajcie! Wybiła godzina przeznaczenia!

Nim przebrzmiało to wołanie, grunt zakołysał się pod ich stopami. W oddali, za wieżami Czarnej Bramy, wysoko ponad szczyty gór wystrzeliła ku niebu olbrzymia ciemna chmura iskrząca się od płomieni. Ziemia jęczała i drżała. Zębate wieże Morannonu zachwiały się, zatrzęsły i runęły; potężny mur rozsypał się w gruzy, Czarna Brama legła w prochu; z większej jeszcze dali, to cichszy, to głośniejszy, to wzbijający się aż pod obłoki dobiegł łoskot, huk, zwielokrotniony przez echo grzmot jakby kamiennej lawiny.

 

- O

to koniec królestwa Saurona! – rzekł Gandalf. – Powiernik Pierścienia spełnił swoją misję!

A kiedy patrzyli na południe, na krainę Mordoru, wydało im się, że widzą, jak na tle bladego obłoku wznosi się ogromny kształt ciemny, nieprzenikniony, uwieńczony koroną błyskawic, wypełniający całe niebo. Zawisł nad światem olbrzymi i potworny, wyciągnął ku nim długą rękę, jak gdyby grożąc, złowrogi, ale bezsilny; w chwili bowiem gdy się nad nimi zniżył, silny podmuch wiatru porwał go i uniósł gdzieś w dal. Potem wszystko ucichło.

 

W

odzowie Gondoru pochylili czoła, a gdy je znów podnieśli, zdumieli się, bo oto wroga armia uciekała w rozsypce, a potęga Ciemności rozwiała się jak kurz na wietrze. Kiedy śmierć porazi obrzmiałą, płodną istotę, zamieszkującą pośrodku mrowiska i rządzącą całym rojem, mrówki rozbiegają się bezradne i niedołężne, słabną i mrą; tak też i słudzy Saurona – orkowie, trolle i ujarzmione złym czarem zwierzęta – rozpierzchli się ogłupiali nagle i kręcili się bez sensu to tu, to tam. Niektórzy sami sobie zadawali śmierć, rzucając się na ostrza własnych dzid lub w przepaście, inni z wrzaskiem uciekali, by skryć się w norach i ciemnych podziemiach, gdzie nie sięga światło ani nadzieja. Lecz ludzie z Rhun i z Haradu, Easterlingowie i południowcy ujrzeli jasno klęskę swego władcy i wielki majestat wodzów Gondoru. Ci spośród nich, którzy najdłużej służyli Sauronowi i do głębi byli zatruci nienawiścią, a mimo to zachowali dumę i odwagę, zebrali się razem, aby stoczyć ostatnią, rozpaczliwą bitwę. Większość wszakże uciekała w panice na wschód, a było wielu takich, którzy porzucając oręż błagali o łaskę.

            Wówczas Gandalf, pozostawiając wszystkie sprawy wojenne i dowództwo Aragornowi oraz jego sprzymierzeńcom, stanął na szczycie pagórka i krzyknął głośno; spod nieba spłynął na to wezwanie wspaniały orzeł, Gwaihir, Władca Wichrów.

- Dwakroć nosiłeś mnie, Gwaihirze, mój przyjacielu – rzekł Gandalf. – Trzeci raz ukoronujesz swoją przyjaźń, jeśli zechcesz mi usłużyć. Przekonasz się, że nie jestem o wiele cięższy niż wtedy, gdy mnie zabrałeś z Zirak–zigil, gdzie przepaliło się w płomieniach moje dawne życie.

- Poniosę cię, dokąd chcesz, choćbyś był ciężki jak kamień – odparł Gwaihir.

- A więc lećmy! Weź też z sobą brata i kilku swoich najlotniejszych współplemieńców, Gwaihirze. Musimy prześcignąć nie tylko wiatr, ale także skrzydła Nazgulów.

- Wiatr wieje z północy, ale my go prześcigniemy – odparł Gwaihir.

Uniósł Gandalfa i pomknął na południe, a z nim Landrowal i Meneldor, orzeł młody i chyży. Kiedy lecieli nad Doliną Udun i nad równinami Gorgorothu, mieli pod sobą cały kraj w gruzach i w zamęcie, przed sobą zaś Górę Przeznaczenia ziejącą ogniem.

 

- C

ieszę się, że jesteś tutaj ze mną, Samie – powiedział Frodo. – Tutaj, w ostatniej godzinie świata.

- Tak, jestem z panem, panie Frodo – odparł Sam kładąc okaleczoną rękę Froda ostrożnie na swojej piersi. – I pan jest ze mną. Wędrówka skończona. Ale skoro doszliśmy tak daleko, nie mam ochoty dawać teraz za wygraną. To do mnie niepodobne, proszę pana, pan mnie przecież zna.

- Może to do ciebie niepodobne, ale tak właśnie jest na tym świecie – rzekł Frodo. – Nadzieje zawodzą. Wszystko ma swój kres. Teraz już nie będziemy długo czekać. Zabłąkaliśmy się między ruiny i świat się wkoło nas wali, nie ma dla nas ratunku.

- Bądź co bądź, proszę pana, moglibyśmy trochę oddalić się z tego niebezpiecznego miejsca, od tej Szczeliny Zagłady, jak ją podobno nazywają. Tyle przecież możemy zrobić, prawda? Zejdźmy przynajmniej ścieżką w dół.

- Dobrze, Samie. Jeśli chcesz, pójdę z tobą.

Zaczęli z wolna schodzić krętą dróżką, a w momencie kiedy znaleźli się wreszcie u rozedrganych podnóży Góry, nagle z wrót Sammath Naur buchnął dym i para, zbocze stożka pękło na dwoje, rzygnęła z niego ognista struga, która grzmiącą kaskadą stoczyła się po wschodnim stoku Orodruiny.

            Frodo i Sam nie byli zdolni do dalszego marszu. Resztki sił ducha i ciała topniały w nich szybko. Dotarli na niski, usypany z popiołu wzgórek u stóp Orodruiny, ale stąd nie widzieli drogi ratunku. Byli jak gdyby na wyspie, która nie mogła długo oprzeć się atakom rozszalałej burzy. Wszędzie dokoła ziemia pękała, z rozwartych głębokich szczelin i lejów ziały dymy i opary. Za nimi Góra dygotała w konwulsjach, na zboczach otwierały się rozpadliny, po wydłużonych stokach spełzły leniwie rzeki ognia zmierzając w stronę ich schronienia. Rozumieli, że wkrótce zaleje ich ta fala. Na głowy sypał się gorący deszcz popiołu.

            Stali na pagórku; Sam wciąż tulił rękę Froda do piersi. Westchnął.

- Trzeba przyznać, że wzięliśmy udział w bardzo pięknej historii, prawda, proszę pana? – rzekł. – Szkoda, że nie usłyszę, jak ją będą sobie na świecie opowiadali. Pewnie ktoś zapowie: „A teraz kolej na historię Froda Dziewięciopalcego i Pierścienia Władzy”. Wszyscy ucichną jak my w Rivendell, kiedy czekaliśmy na opowieść o Berenie Jednorękim i Klejnocie. Chciałbym to usłyszeć. I bardzo jestem ciekawy następnego rozdziału, już bez nas.

Mówił to, starając się do ostatka bronić przed strachem, lecz jednocześnie wzrok kierował na północ, pod wiatr, gdzie niebo nad widnokręgiem było czyste, bo zimny podmuch, urastający do huraganowej siły, odpychał ciemność i kłęby wzburzonych chmur.

 

T

ak hobbitów dostrzegły bystre oczy Gwaihira; zniżył lot i mimo wichury, nie zważając na groźne burzliwe niebo, okrążył w powietrzu pagórek: dwie drobne, ciemne i osamotnione postacie stały trzymając się za ręce na niewielkim wzniesieniu; ziemia drżała pod ich stopami ziejąc dymem, rzeki ogniste zbliżały się ku nim. W chwili gdy orzeł wypatrzył ich i opuszczał się już na skrzydłach w dół, obaj zachwiali się i upadli, może mdlejąc z wyczerpania, a może dusząc się od oparów i gorąca albo poddając się w końcu rozpaczy i nie chcąc spojrzeć w oczy nieuchronnej śmierci. Leżeli obok siebie. A tymczasem spłynął na ziemię Gwaihir i Landrowal, i chyży Meneldor; we śnie, nieświadomych swego losu, orły uniosły hobbitów wysoko w przestworza, daleko od Krainy Ciemności i ognia.

 

S

am zbudził się na miękkim posłaniu. Nad nim kołysały się łagodnie grube gałęzie buku, przez młode liście przeświecał blask słońca, zielony i złoty, powietrze pachniało słodkim, złożonym z wielu woni zapachem.

            Sam poznał ten zapach, zapach łąk Ithilien. „A to śpioch ze mnie – pomyślał. _ jak też długo spałem?” Zdawało mu się bowiem, że trwa jeszcze tamten dzień, kiedy to rozniecił małe ognisko pod ciepłą od słońca skarpą; wszystko, co się potem zdarzyło, uleciało na razie z jego nie całkiem jeszcze rozbudzonej pamięci. Przeciągnął się i odetchnął głęboko. „Ale też miałem sen! – myślał. – Dobrze, żem się wreszcie zbudził”. Usiadł i wtedy dopiero spostrzegł Froda leżącego obok i śpiącego spokojnie, z jedną ręką zarzuconą nad głową, z drugą złożoną na kołdrze. Była to prawa ręka i brakowało u niej serdecznego palca.

            Samowi nagle wróciła pamięć. Krzyknął głośno:

- To nie był sen! Ale w takim razie gdzie jesteśmy?

Ktoś stojąc za jego plecami odpowiedział uprzejmie:

- W Ithilien, pod opieką króla, który na was czeka. – Gandalf ukazał się w białym płaszczu, z brodą świecącą jak czysty śnieg w przesianym przez liście słońcu. – Jak się czujesz, Samie Gamgee? – spytał.

Ale Sam opadł na posłanie i dość długo leżał z otwartymi ustami, oniemiały, zanadto zdumiony i zarazem szczęśliwy, by przemówić. W końcu szepnął:

- Gandalf! A ja myślałem, że nie żyjesz. Co prawda o sobie też byłem tego zdania. Czy wszystkie zmartwienia okażą się pomyłką? Co się stało?

- Wielki Cień zniknął – odparł Gandalf i zaśmiał się, a zabrzmiało to jak muzyka. Albo jak szmer wody na wyschłym pustkowiu; Sam uprzytomnił sobie, że od niezliczonych dni nie słyszał śmiechu, tej czystej melodii wesela. Dźwięczała mu teraz w uszach echem wszystkich radości, jakich w życiu zaznał. Ale niespodzianie w odpowiedzi na nią zapłakał. Dopiero po chwili – tak jak po ciepłym deszczu wiatr wiosenny rozpędza chmury i słońce obmyte tym jaśniej świeci – łzy wyschły, a w piersi Sama wezbrał śmiech. Ze śmiechem hobbit zerwał się z łóżka.

- Jak się czuję? – zawołał. – Nie, tego się nie da powiedzieć! Czuję się... czuję... – Rozgarnął ramionami powietrze. – Czuję się jak wiosna po zimie, jak słońce wśród liści, jak fanfara trąb, jak śpiew harfy, jak wszystkie pieśni świata... – Urwał i zwrócił się do swego pana. – Ale jak czuje się pan Frodo? – spytał. – Żal tej jego biednej ręki. Mam nadzieję, że poza tym jest zdrów i cały. Okropne rzeczy musiał przecierpieć.

- Tak, poza tym jestem zdrów – oznajmił Frodo podnosząc się i także wybuchając śmiechem. – Usnąłem po raz drugi czekając na ciebie, Samie, niepoprawny śpiochu. Zbudziłem się o świcie, a teraz pewnie już blisko południe.

- Południe? – powtórzył Sam usiłując obliczyć czas. – Południe, ale którego dnia?

- Czternastego po Nowym Roku – odparł Gandalf – albo, jeśli wolisz, ósmy kwietnia według Kalendarza Shire’u[1]. W Gondorze zawsze odtąd Nowy Rok będzie zaczynał się dwudziestego piątego marca, na pamiątkę dnia, w którym załamała się potęga Saurona, a wy dwaj zostaliście uratowani z ognia i przyniesieni do króla. On to was pielęgnował, a teraz wzywa przed swoje oblicze. Z nim razem siądziecie do stołu. Zaprowadzę was, gdy będziecie gotowi.

- Król? – spytał Sam. – Co za król? Kto?

- Król Gondoru, władca wszystkich krain zachodnich – rzekł Gandalf – który objął z powrotem we władanie swoje dawne królestwo. Wkrótce pojedzie do stolicy na koronację, ale czekał na was.

- W czym mu się pokażemy? – zapytał Sam, nie widząc nic prócz starych i podartych łachów, w których odbyli wędrówkę i które leżały złożone obok ich łóżek.

- W tych ubraniach, w których wędrowaliście do Mordoru – odparł Gandalf. – nawet te łachy orka, które musiałeś, Frodo, przywdziać w Krainie Ciemności, przechowamy z szacunkiem. Jedwab ani płótno, zbroja ani herby nie mogłyby wam przynieść więcej zaszczytu. A potem oczywiście pomyślimy o innych strojach.

Wyciągnął do nich ręce i zobaczyli, że z dłoni jego promieniuje światło.

- Co ty tam masz, Gandalfie?! – krzyknął Frodo. – Czy możliwe, że...

- Przyniosłem wam dwa skarby. Znaleźliśmy je ukryte pod kurtką Sama, gdy orły was uratowały. Dary pani Galadrieli, flakonik Froda i szkatułka Sama. Miło wam chyba je odzyskać.

Umyli się, przyodziali, zjedli lekki posiłek i wreszcie poszli za Gandalfem. Wyprowadził ich z bukowego lasku, gdzie odpoczywali, przez długi pas zielonej, zalanej słońcem łąki ku grupie majestatycznych drzew o ciemnych liściach i czerwonych kwiatach. Gdzieś za sobą hobbici słyszeli szum wodospadu, strumień spływał między kwitnącymi brzegami dążąc do lasu zamykającego łąkę w głębi i wpadał pod strop gałęzi i liści, lecz daleko pomiędzy drzewami przebłyskiwała znów wstążka wody.

            Hobbici znaleźli się na polanie i ze zdumieniem ujrzeli tu rycerzy w lśniących zbrojach, rosłych gwardzistów w czerni i srebrze, oczekujących, by powitać wędrowców z honorami, nisko kłaniając się przed nimi. Potem zagrała przeciągle trąbka i ruszyli dalej wyciętą wśród lasu aleją, wzdłuż rozśpiewanego strumienia. Tak doszli na rozległe zielone pole; dalej widać było szeroką rzekę w srebrzystej mgiełce, nad którą wyrastała długa, zalesiona wyspa, i przy brzegu stojące liczne statki. Na polu wyciągnięte w szeregach stały w blasku słońca pułki wielkiej armii. Kiedy hobbici zbliżyli się, rozbłysły wyciągnięte miecze, szczęknęły włócznie, zagrały rogi i trąby, a chór wielogłosowy i różnojęzyczny zakrzyknął na powitanie:

 

Niech żyją niziołki! Chwała im!

Kuio i Feriain anann! Aglar’ni Feriannath!

Sława Frodowi i Samowi!

Daur a Berhael, Konin en Annun! Eglerio!

Chwała im!

Eglerio!

A laita te, laita te! Andave laituvalmet!

Chwała!

Kormakolindor, a laita tarienna!

Chwała im! Powiernikom Pierścienia sława na wieki!

 

Tak Frodo i Sam, oszołomieni, w rumieńcach bijących im na policzki, z błyszczącymi oczyma, szli pośród wiwatujących wojsk ku trzem siedziskom wzniesionym z darni. Nad fotelem z prawego brzegu powiewał sztandar z białym koniem na zielonym polu; z lewej zaś strony – ze srebrnym okrętem, o wyrzeźbionym w kształt łabędzia dziobie, na błękitnym morzu; lecz nad najwyższym tronem pośrodku rozpostarty na wietrze ogromny czarny sztandar rozkwitał białym drzewem z koroną i siedmiu roziskrzonymi gwiazdami. Na tronie siedział mąż w kolczudze, z wielkim mieczem złożonym na kolanach, bez hełmu. Wstał, gdy podeszli. Wtedy poznali go, chociaż bardzo się zmienił; zdawał się wspaniały ten władca ludzi, ciemnowłosy z siwymi oczyma, z twarzą promienną, prawdziwie królewską.

            Frodo puścił się ku niemu biegiem, Sam za nim.

- To już szczyt wszystkiego! – zawołał. – Obieżyświat, jeśli mnie oczy nie mylą!

- Tak, Samie, Obieżyświat – odparł Aragorn. – Daleką drogę odbyliśmy z Bree, gdzie w gospodzie przy pierwszym spotkaniu wcale ci się nie spodobałem, prawda? Dla wszystkich była to droga daleka, ale najcięższa dla was dwóch.

Ku zdumieniu i wielkiemu zmieszaniu Sama, król zgiął przed nimi kolano; ujął ich za ręce, poprowadził do tronu i usadowił Froda po prawej, a Sama po lewej jego stronie; po czym zwrócił się do zebranych dowódców i rycerzy, wołając głosem donośnym, tak by wszyscy na polu go usłyszeli:

- Chwała niziołkom! Sława!

Gromki okrzyk wzbił się z tysięcy piersi, a kiedy ucichł, wystąpił ku wielkiemu zadowoleniu i najczystszej radości Sama minstrel Gondoru, przyklęknął i poprosił o zezwolenie na odśpiewanie pieśni. Oto, jak zaczął:

- Wzywam was, rycerze i wojownicy o nieulękłych sercach, królowie i książęta, szlachetni mężowie Gondoru, jeźdźcy Rohanu, i wy, synowie Elronda, i Dunedainowie północy, elfie i krasnoludzie, i dzielni synowie Shire’u. Wszystkie wolne ludy, słuchajcie mojej pieśni! Albowiem śpiewać będę o sławnych czynach Froda Dziewięciopalcego i o Pierścieniu Władzy.

Słysząc to Sam wybuchnął śmiechem uszczęśliwiony i zrywając się z miejsca krzyknął:

- Jak to wspaniale, jak pięknie! Wszystkie moje życzenia spełniły się teraz.

I rozpłakał się nagle. A z nim razem śmiało się i płakało całe wojsko i dopiero gdy wśród śmiechu i łez czysty głos minstrela wzbił się dźwiękiem złota i srebra, ucichli wszyscy. Minstrel śpiewał to w języku elfów, to we Wspólnej Mowie, aż serca słuchaczy poruszone słodyczą słów wypełniły się radością ostrą jak miecze i myśl ich uleciała w krainę, gdzie ból i szczęście stapiają się w jedno, a łzy poją weselem jak wino.

            Wreszcie, kiedy już słońce zaczęło się zniżać, a cienie drzew wydłużyły się, minstrel zakończył pieśń. – Chwała im! – rzekł przyklękając. Wówczas Aragorn wstał, całe wojsko ruszyło z pola i wszyscy podążyli do zastawionych pod namiotami stołów, aby jeść, pić i weselić się, póki dnia starczyło.

            Froda i Sama zaprowadzono do namiotu, gdzie zdjęli stare ubrania, lecz usługujący im ludzie złożyli je starannie i zachowali z szacunkiem; hobbici dostali czystą bieliznę, po czym zjawił się Gandalf przynosząc, ku zdumieniu Froda, miecz, płaszcz elfów i kolczugę z mithrilu – rzeczy zrabowane jeńcowi Mordoru. Dla Sama znalazła się kolczuga ze złoconej siatki, a płaszcz jego, naprawiony i oczyszczony, znów wyglądał jak nowy.

            Wreszcie położył przed nimi dwa miecze.

- Nie, nie chcę miecza – rzekł Frodo.

- Jednakże dziś powinieneś go mieć u boku – odparł Gandalf.

Frodo wziął więc krótki mieczyk, który należał do Sama i który wierny giermek zostawił swemu panu odchodząc z Kirith Ungol.

- Żądło darowałem Samowi – powiedział.

- Och nie, panie Frodo! Pan Bilbo dał go panu razem z kolczugą. Z pewnością nie chciał, żeby ktokolwiek inny nosił tę broń!

Frodo ustąpił, a Gandalf, klęknąwszy jak giermek, przypasał im broń, po czym powstał i nałożył im na skronie srebrne przepaski.

            Kiedy hobbici byli gotowi, udali się na królewską ucztę, gdzie za stołem zasiedli wraz z nimi, prócz króla Aragorna, Gandalf, Eomer, król Rohanu, książę Imrahil, najdostojniejsi spośród dowódców, a także Gimli i Legolas.

            Gdy po chwili uroczystego milczenia napełniano kielichy winem, Sam spostrzegł dwóch giermków, którzy, jak sądził, przyszli posługiwać swym władcom; jeden nosił czarno-srebrne barwy gwardii z Minas Tirith, drugi – białe i zielone. Sam w pierwszej chwili zdziwił się, że takich młodzieniaszków przyjęto do służby w armii, pomiędzy rosłych mężów. Gdy się jednak zbliżyli i przyjrzał im się lepiej, wykrzyknął:

- Panie Frodo, niech no pan patrzy! Przecież to Pippin! Czyli pan Peregrin Tuk, chciałem powiedzieć, i pan Meriadok. Jak wyrośli! A niechże to! Widzę, że nie my jedni mamy ciekawą historię do opowiadania.

- Rzeczywiście – odparł Pippin odwracając się do niego. – I chętnie ją opowiemy zaraz po uczcie. Tymczasem spróbuj pociągnąć za język Gandalfa. Nie jest już teraz taki skryty jak dawniej, chociaż więcej się śmieje, niż mówi. Na razie obaj z Meriadokiem mamy pełne ręce roboty. Ja jestem giermkiem Gondoru, a Merry – Rohanu, jak już pewnie się domyśliłeś.

 

S

kończył się wreszcie ten szczęśliwy dzień, a gdy słońce zaszło i pyzaty księżyc z wolna wypłynął z mgieł nad Anduiną siejąc przez liście srebrną poświatę, Frodo i Sam siedzieli pod szeleszczącymi drzewami ciesząc się wonnym powietrzem pięknej ziemi Ithilien. Do późnej nocy gawędzili z Meriadokiem, Pippinem i Gandalfem, a wkrótce przyłączyli się do nich Gimli i Legolas. Frodo i Sam dowiedzieli się wielu rzeczy o losach Drużyny po jej rozproszeniu w pamiętnym, nieszczęsnym dniu na wybrzeżu Parth Galen u wodogrzmotów Rauros, lecz pytań i odpowiedzi nie mogli wciąż jeszcze wyczerpać.

            Orkowie, gadające drzewa, mile stepu, jeźdźcy w galopie, błyszczące od klejnotów groty, białe wieże i złote pałace, bitwy, smukłe statki z rozpiętymi żaglami, wszystko to przesuwało się przed oczyma wyobraźni Sama i wprawiało go w oszołomienie. Wśród tylu dziwów wracał uparcie do jednego, nie mogąc pojąć, jakim sposobem Merry i Pippin tak wyrośli. Ustawiał ich plecy w plecy to z Frodem, to z sobą, mierzył, drapał się w głowę.

- Nie rozumiem, jak to się w waszym wieku mogło zdarzyć - rzekł w końcu. - Ale fakt: mierzycie o trzy cale więcej, niż się hobbitom należy, albo też ja jestem krasnolud.

- Na pewno nie - odparł Gimli. - Czy nie mówiłem? Śmiertelnik nie może pić wody entów i łudzić się, że nie wyniknie z tego nic innego niż z wychylenia kufla piwa.

- Woda entów? - spytał Sam. - Wciąż wspominacie o jakiś entach, ale niech mnie zabiją, jeśli wiem, co to za jedni. Będzie trzeba kilka tygodni przegadać, zanim wszystko sobie nawzajem wyjaśnimy.

- Co najmniej kilka tygodni - przyznał Pippin. - A Froda zamkniemy chyba w wieży w Minas Tirith, żeby wszystkie swoje przygody opisał. Inaczej gotów połowę zapomnieć i zrobiłby ogromny zawód biednemu Bilbowi.

 

W

 końcu Gandalf wstał.

- Ręce króla mają moc uzdrawiania - rzekł - ale wy, moi przyjaciele, staliście na progu śmierci, zanim was przywołał z powrotem, używając całej swojej władzy, i obdarzył słodkim zapomnieniem snu. Spaliście wprawdzie długo i spokojnie, przyda wam się jednak teraz znowu trochę odpoczynku.

- Nie tylko Frodowi i Samowi, tobie także, Pippinie - powiedział Gimli. - Pokochałem cię, choćby za to, żeś mnie wiele fatygi kosztował, czego ci nie zapomnę nigdy. Tak samo jak nie zapomnę chwili, kiedy cię znalazłem na wzgórzu po ostatniej bitwie. Gdyby nie Gimli, zginąłbyś niechybnie. Nauczyłem się przy tej sposobności, jak wygląda stopa hobbita, gdy z z całej jego osoby tylko ona sterczy spod zwału trupów. A kiedy ściągnąłem wreszcie z ciebie cielsko trolla, byłem pewny, że już nie żyjesz. O mało sobie brody nie wyrwałem z rozpaczy. Ledwie dzień minął, odkąd się dźwignąłeś z łóżka. Pora, żebyś do niego wrócił na chwilkę. Ja też chętnie to zrobię.

- A ja - odezwał się Legolas - przejdę się trochę po lasach tej pięknej krainy; to będzie najlepszy dla mnie odpoczynek. W przyszłości, jeśli król nasz się zgodzi, ściągnę tutaj część naszego plemienia, a wtedy Ithilien stanie się krajem szczęśliwym... na czas jakiś... może na miesiąc, może na okres pokolenia, może na sto człowieczych lat. Anduina blisko, Anduina, która jest drogą do Morza. Do Morza!

 

Na Morze, na Morze! Krzyczą mewy białe,

Dmie wicher i pianę rozpryskują fale.

Na zachód, gdzie krągłe zapada się słońce!

Statku, o szary statku, słyszysz wołające

Głosy tych, co odeszli, których jestem bratem?

Nasze dni już się kończą, już nam ciążą lata,

Odejdę i opuszczę las, który mnie zrodził.

Przepłynę wielkie wody w mej samotnej łodzi.

Na Brzeg Ostatni fale szeroko się niosą,

Brzmią słodko na Utraconej Wyspie głosy

W Eressei, w Kraju Elfów dla ludzi nie znanym,

Gdzie liść z drzewa nie spada, gdzie lud mój kochany!

 

Ze śpiewem Legolas zszedł ze wzgórza w las.

            Potem rozeszli się też inni, a Frodo i Sam zasnęli na swoich posłaniach. Nazajutrz zbudzili się pełni nadziei i spokoju. Tak spędzili w Ithilien wiele dni. Pola Kormallen, gdzie obozowało wojsko, leżały w pobliżu Henneth Annun; nocą słychać tu było szum strumienia, który spływał kaskadą z jej wysokości, przez skalne wrota ku kwitnącym łąkom, by koło wyspy Kair Andros wpaść do Anduiny. Hobbici błąkali się po okolicy odwiedzając miejsca, które przedtem w swej wędrówce poznali. Sam nie tracił nadziei, że gdzieś w cieniu lasu albo w ukrytej dolince mignie mu może znów olbrzymi olifant. A gdy się dowiedział, że podczas oblężenia Gondoru wiele tych bestii przyprowadzili nieprzyjaciele pod mury grodu, lecz wszystkie wyginęły w bitwie - bardzo się zmartwił.

- Nie można być wszędzie jednocześnie - westchnął. - Ale, jak widać, straciłem wiele na tym, że mnie tu wtedy nie było.

 

T

ymczasem wojsko gotowe już było powracać do stolicy. Znużenie minęło, rany się zagoiły. Niektóre bowiem oddziały bardzo były utrudzone zawziętą walką z najupartszymi niedobitkami armii Saurona, których ostatecznie wszystkich pokonano. Najpóźniej ściągnęli do obozu ci, którzy zapędzili się aż w głąb Mordoru, żeby zburzyć fortece w północnej części Sauronowego państwa.

            W końcu kwietnia wodzowie dali wreszcie rozkaz odwrotu i statki uniosły ich z Kair Andros nurtem Anduiny do Osgiliath; tam popasano dzień jeden, a następnego wieczora cała armia wraz ze świtą królewską dotarła na zielone pola Pelennoru i ujrzała znów białe wieże pod szczytem wyniosłej Mindolluiny, gród Gondoru, ostatnią placówkę ludzi z Westernesse, która po przejściu przez noc i ogień doczekała świtu nowych dni.

            Pośród pól rozbito namioty, by spędzić noc pod nimi; nazajutrz bowiem był pierwszy dzień maja i wraz ze wschodem słońca król miał przekroczyć bramę swojej stolicy.


Rozdział 5

Namiestnik i król

 

W

 mieście panowało zwątpienie i trwoga. Piękna pogoda i jasne słońce zdawały się ludziom drwiną z ich losu w owych dniach, gdy nadziei nie mieli wiele, oczekując lada godzina wieści o klęsce. Władca ich umarł, ciało jego spłonęło; w sali na Wieży spoczywały śmiertelne szczątki króla Rohanu, a nowy król, który zjawił im się nocą, odszedł znów na wojnę z potęgą tak straszną i złą, że daremne zdawały się przeciw niej wysiłki najmężniejszych nawet rycerzy. Wieści nie nadchodziły. Odkąd wojska Gondoru opuściły Dolinę Morgul i ruszyły dalej na północ w cień gór, nie przybył do grodu żaden goniec i nie dotarła żadna pogłoska o losach wojny toczącej się w dalekim kraju.

            W dwa dni po wyruszeniu armii księżniczka Eowina kazała przynieść sobie szaty i nie słuchając perswazji pielęgnujących ją kobiet wstała z łóżka; ubrana, z ręką na temblaku z płótna, udała się do Głównego Opiekuna mającego nadzór nad Domami Uzdrowień.

- Dręczy mnie wielki niepokój - oznajmiła mu - i nie mogę dłużej leżeć bezczynnie.

- Nie jesteś zdrowa, księżniczko - odparł. - Polecono mi otoczyć cię szczególną opieką. Nie powinnaś wstawać przez tydzień jeszcze, tak mi nakazano. Proszę cię, wróć do łóżka.

- Jestem już zdrowa - powiedziała. - Przynajmniej na ciele, z wyjątkiem lewej ręki, w której jednak też czuję dużą poprawę. Ale rozchoruję się na nowo, jeśli nie będę mogła w niczym przyczynić się do naszej sprawy. Czy nie ma wieści z pola? Kobiety nic nie umieją mi o tym powiedzieć.

- Wieści nie ma - odparł Opiekun - prócz tej, że wojska weszły w Dolinę Morgul. Podobno dowodzi nimi nowy wódz przybyły z północy. Dostojny mąż i uzdrowiciel; to właśnie najbardziej mnie dziwi, że ręka, która uzdrawia, umie też władać orężem. Tego w Gondorze za naszych czasów się nie spotyka, choć dawniej tak bywało, jeśli wierzyć starym legendom. Od wielu lat my, uzdrowiciele, zajmowaliśmy się tylko gojeniem ran, zadawanych przez tych, którzy mieczem wojują. Co prawda i bez tego mielibyśmy dość roboty. Wiele jest na świecie chorób i nieszczęść nawet bez wojny, która je mnoży.

- Wystarczy niekiedy, żeby jeden z przeciwników chciał wojny - odparła Eowina - a ci, którzy mieczem nie wojują, też często od miecza giną. czy zgodziłbyś się, aby Gondorczycy tylko zioła zbierali, gdy Władca Ciemności gromadzi armie? Nie zawsze też uzdrowienie ciała jest szczęściem. Podobnie jak nie zawsze jest nieszczęściem polec w bitwie, choćby w męce. Gdyby mi zostawiono wybór w tej czarnej godzinie, wolałabym śmierć w boju.

Opiekun przyjrzał się jej uważnie. Stała przed nim wysmukła, z oczyma świecącymi w bladej twarzy, z rękoma splecionymi, zapatrzona w okno wychodzące na wschód. Westchnął i pokiwał głową. Po chwili Eowina podjęła znowu:

- Czy nie ma dla mnie żadnego zadania? - spytała. - Kto rządzi w grodzie?

- Nie wiem dokładnie - odparł. - Nie zajmuję się takimi sprawami. Jeźdźcy Rohanu mają swego dowódcę, a Hurin, jak mi mówiono, rozkazuje Gondorczykom. Ale prawowitym Namiestnikiem jest Faramir.

- Gdzie mam go szukać?

- W tym domu, księżniczko. Odniósł ciężkie rany, ale wraca już po trosze do zdrowia. Nie wiem jednak...

- Zaprowadźcie mnie do niego, a będziecie wiedzieli.

 

F

aramir przechadzał się samotnie po ogrodzie wśród Domów Uzdrowień; słońce grzało i czuł, że nowe życie wstępuje w niego, lecz ciężko mu było na sercu i wciąż spoglądał zza murów ku wschodowi. Tak zastał go Opiekun przychodząc, by powtórzyć żądanie księżniczki. Zawołany, Faramir odwrócił się i ujrzał księżniczkę Rohanu. Widząc ją bladą i ranną, wzruszył się tym bardziej, że bystre jego oczy dostrzegły jej niepokój i smutek.

- Panie! - rzekł Opiekun. - Oto księżniczka Rohanu, Eowina. Walczyła u boku króla i leczy się u nas z ciężkich ran. Nie jest jednak z pobytu w tych domach zadowolona i chce rozmawiać z Namiestnikiem Gondoru.

- Chciej mnie dobrze zrozumieć - powiedziała Eowina. - Nie skarżę się na brak troskliwej opieki. Nigdzie nie mogłoby być lepiej komuś, kto pragnie ozdrowienia. Ale ja nie znoszę bezczynności, próżniactwa, zamknięcia w klatce. Szukałam śmierci na polu bitwy. Nie znalazłam jej, a wojna jeszcze trwa.

Na znak dany przez Faramira Opiekun skłonił się i oddalił.

- Co chcesz, abym dla ciebie uczynił? - spytał Faramir. - Ja też jestem więźniem lekarzy. - Patrzył na nią, a że miał serce wrażliwe, piękność i smutek księżniczki raniły je boleśnie. Wychowana pośród wojowników, Eowina wiedziała, że ma przed sobą rycerza, którego żaden z jeźdźców Rohanu nie przewyższyłby męstwem w bitwie, a mimo to w jego poważnym spojrzeniu dostrzegła tkliwość. - Czego żądasz ode mnie? - spytał raz jeszcze. - Wszystko, co w mojej mocy, zrobię dla ciebie.

- Rozkaż Opiekunowi tego domu, żeby mnie stąd wypuścił - odparła, ale chociaż słowa jej były dumne, serce już się zawahało i po raz pierwszy Eowina zwątpiła o sobie. Zrozumiała, że temu rycerzowi, tak poważnemu i łagodnemu zarazem, może się to wydać po prostu kaprysem, zachcianką dziecka, które nie ma dość hartu, żeby wytrwać w nudnym obowiązku do końca.

- Ja sam jestem pod władzą Opiekuna - rzekł Faramir. - Nie objąłem też jeszcze rządów w grodzie. Ale nawet gdybym je sprawował, słuchałbym rad lekarza i w sprawach, na których on zna się lepiej, nie sprzeciwiałbym się jego woli, chyba w ostatecznej potrzebie.

- Ale ja nie pragnę uzdrowienia - powiedziała Eowina. - Chcę wziąć udział w wojnie, jak mój brat Eomer, a raczej jak król Theoden, bo on poległ, zyskując sławę i spokój zarazem.

- Za późno, księżniczko, nie dogoniłabyś już naszych wojsk, choćby ci sił na tę wyprawę starczyło - odparł Faramir. - Śmierć w boju może jednak spotkać nas również tutaj, czy pragniemy jej, czy też nie. Będziesz umiała lepiej stawić jej czoło, jeśli teraz, póki czas jeszcze, posłuchasz rady lekarza. Oboje musimy cierpliwie znieść godziny oczekiwania.

Nic na to nie odpowiedziała, lecz kiedy na nią spojrzał, wydało mu się, że wyraz jej oczu zmiękł nieco, jakby srogie lody tajały pod pierwszym nikłym powiewem przedwiośnia. Łza błysnęła w jej oku i spłynęła po policzku lśniąc jak kropla rosy. Dumna głowa pochyliła się lekko. Potem spokojnie, bardziej do siebie niż do niego, powiedziała:

- Lekarze chcieliby mnie jeszcze przez cały tydzień trzymać w łóżku. A z mego pokoju okna wychodzą na inną stronę, nie ma wschód.

Głos jej zabrzmiał teraz dziewczęco i smutno.

Faramir uśmiechnął się, chociaż serca w nim topniało z litości.

- Okno nie wychodzi na wschód? Znajdzie się na to rada. - rzekł. - W tej sprawie mogę wydać rozkaz Opiekunowi. Jeśli zgodzisz się, księżniczko, pozostać w tym domu pod naszą opieką i odpoczywać tutaj, będziesz mogła do woli przechadzać się w słońcu po tym ogrodzie i spoglądać ku wschodowi, gdzie wszystkie twoje nadzieje odbiegły. W ogrodzie zaś spotkasz zawsze mnie, bo ja też przechadzam się tutaj chętnie i spoglądam na wschód. Osłodzisz mi troskę, jeśli zechcesz ze mną pogawędzić i znosić moje towarzystwo.

Podniosła czoło i znów spojrzała mu w oczy; lekki rumieniec zabarwił jej policzki.

- Jakże mogłabym osłodzić twoje troski? - powiedziała. - Nie pragnę zresztą rozmów z żyjącymi.

- Czy chcesz, abym ci odpowiedział szczerze, księżniczko?

- Tak.

- A więc powiem ci, Eowino, że jesteś piękna. W dolinach pośród naszych gór rosną prześliczne jasne kwiaty, a piękniejsze od nich są nasze dziewczęta. Ale żaden kwiat i żadna dziewczyna, które dotąd zaznałem, równać się nie mogą z księżniczką, którą teraz spotkałem w Gondorze, uroczą i smutną. Kto wie, może zaledwie kilka dni nam zostało, może wkrótce Ciemności ogarną nasz świat; gdy się to stanie, mam nadzieję, że mężnie spojrzę w twarz klęsce; byłoby mi jednak lżej na sercu, gdybym mógł napatrzeć się tobie, dopóki jeszcze słońce świeci. Oboje nas musnął swym skrzydłem straszny Cień i ta sama ręka zawróciła nas na drogę życia.

- Niestety, mnie Cień nie opuścił dotychczas - odparła. - Ode mnie nie oczekuj uzdrowienia. Przywykłam do miecza i tarczy, rękę mam twardą. Ale dziękuję ci, że nie będę musiała leżeć zamknięta w czterech ścianach. Z łaski Namiestnika będę przechadzała się po ogrodzie.

Złożyła mu dworny ukłon i odeszła ku domowi. Faramir długo potem samotnie błądził po ogrodzie, ale wzrok jego częściej zwracał się na okna domu niż na wschodnie mury.

 

P

o powrocie do własnej komnaty wezwał Opiekuna i kazał mu opowiedzieć wszystko, co wiedział o księżniczce Rohanu.

- Nie wątpię - rzekł Opiekun na zakończenie - że więcej o niej może powiedzieć niziołek, który tu również przebywa, brał bowiem udział w wyprawie króla Theodena i do końca bitwy nie odstępował podobno księżniczki.

            Musiał więc Merry stawić się u Faramira. Na rozmowie zszedł im czas do wieczora; młody Namiestnik wiele się dowiedział, więcej nawet, niż Merry umiał w słowach wyrazić, i lepiej zrozumiał smutek i niepokój Eowiny. Wieczorem we dwóch z Meriadokiem przechadzali się znów po ogrodzie, lecz Eowina nie przyłączyła się do nich.

            Nazajutrz jednak, gdy Faramir wyszedł przed dom, zobaczył ją na murach; biała jej suknia jaśniała w słońcu. Zawołał ją po imieniu i Eowina zeszła do ogrodu; przechadzali się po trawie, odpoczywali w cieniu drzew, trochę milcząc, a trochę rozmawiając. odtąd spędzali w ten sposób dzień po dniu. Opiekun patrzał na nich z okna z zadowoleniem, ciszyło bowiem lekarza, że choć lęk i troska przytłaczały wówczas wszystkie ludzkie serca, tych dwoje, powierzonych jego pieczy, z każdym dniem nabierało wyraźnie więcej sił i otuchy.

            Minęło już pięć dni od pierwszego spotkania księżniczki z Faramirem. Stali właśnie na murach grodu wyglądając na świat. Wieści nadal nie było żadnych, ludzie w mieście posępnieli coraz bardziej. Pogoda także się popsuła. Było zimno. W nocy zerwał się wiatr z północy, a w ciągu dnia wzmagał się stale; kraj wkoło był szary i posępny.

            Faramir i Eowina mieli na sobie ciepłe ubrania i grube płaszcze; księżniczka narzuciła na ramiona suty płaszcz, szafirowy jak niebo w noc letnią, z gwiazdami wyhaftowanymi srebrem na rąbku szyi. Faramirowi wydała się piękna i majestatyczna w tych szatach. Specjalnie dla niej sprowadził do Domu Uzdrowień ten płaszcz i sam go narzucił na jej ramiona; płaszcz ten utkano niegdyś dla jego matki, Finduilasy z Amrothu, zmarłej przedwcześnie; był więc dla Namiestnika pamiątką po szczęściu dzieciństwa i pierwszym w jego życiu smutku i zdawał mu się strojem najstosowniejszym dla uroczej i smutnej księżniczki.

            Lecz mimo gwiaździstego płaszcza Eowina zadrżała patrząc ponad szarymi polami pod wiatr ku północy, gdzie nad widnokręgiem niebo jaśniało czyste i surowe.

- Co tam widzisz, Eowino? - spytał Faramir.

- Tam, na wprost, jest Czarna Brama, prawda? - odpowiedziała. - Już pewnie do niej dotarł. Tydzień upłynął, odkąd wyruszył.

- Tydzień - potwierdził Faramir. - Nie myśl o mnie źle, jeśli ci powiem, że ten tydzień przyniósł mi zarazem radość i ból, jakich dotychczas nie znałem. Radość, że cię widzę; ból - ponieważ lęk i zwątpienie tych dni zaciążyły mi na sercu tym dotkliwiej. Eowino, nie chciałbym, żeby świat się skończył, nie chciałbym tak prędko utracić tego, co dopiero teraz znalazłem.

- Utracić, co znalezłeś? - spytała. Spojrzała mu w oczy poważnie i łagodnie. - Nie wiem, co mógłbyś w tych dniach znaleźć i co obawiasz się stracić. Nie, nie mówmy o tym, przyjacielu. Nie mówmy o niczym! Stoję na jakiejś okropnej krawędzi, ciemności nieprzeniknione wypełniają otchłań u moich stóp, i nie wiem, czy za mną jest jakieś światło. Nie mogę się jeszcze odwrócić. czekam na dopełnienie się losu.

- Wszyscy na to czekamy - rzekł Faramir. Nie rozmawiali już więcej; wydało im się, gdy tak stali na murach, że wiatr ustał, dzień zmierzchł, słońce zbladło, a wszystkie głosy w grodzie i na polach dokoła ścichły. Nie słyszeli ani szumu wiatru, ani szelestu liści, ani głosów ludzkich, ani świergotu ptaków, nawet bicia własnych serc. Czas się zatrzymał.

            Ręce ich się spotkały i objęły, ale oni jakby o tym nie wiedzieli. Zastygli w oczekiwaniu, sami nie rozumiejąc, na co czekają. W pewnej chwili wydało im się, że nad łańcuchem odległych gór wzbiła się inna góra, olbrzymia góra ciemności, wzbierająca niby fala, która gotuje się zalać świat, roziskrzona od błyskawic. Potem drżenie przebiegło ziemię, aż wzdrygnęły się mury grodu. Jak gdyby kraj cały dokoła westchnął, im zaś serca znów zabiły żywiej.

- To przypomina mi Numenor - rzekł Faramir i ze zdziwieniem usłyszał własny głos wypowiadający te słowa.

- Numenor? - spytała Eowina.

- Tak, zaginiony kraj Westernesse i wielką czarną falę, która podniosła się nad zielone pola i ponad góry, wszystko zatapiając nieuchronnie w Ciemnościach. Często śnię o tym.

- A więc myślisz, że zbliżają się Ciemności? Nieuchronne Ciemności? - I mówiąc to przytuliła się bliżej do niego.

- Nie - odparł Faramir patrząc jej w oczy. - To tylko obraz, który się zjawił w mojej wyobraźni. Nie wiem, co się dzieje. Trzeźwy rozum mówi mi, że stało się coś bardzo złego i że doszliśmy do kresu naszych dni. Ale serce temu zaprzecza, czuję się lekki, ogarnia mnie radość i nadzieja, których rozum nie może zwyciężyć. Eowino, biała księżniczko Rohanu, w tej chwili nie wierzę, by Ciemności mogły zatryumfować.

I schylając się ucałował jej czoło.

            Stali na murach grodu i znów wiatr dmuchnął potężnie, a krucze i złote włosy rozwiane podmuchem splątały się z sobą w powietrzu. Cień zniknął, słońce wyjrzało na niebo, jasne światło zalało świat; wody Anduiny zalśniły srebrem, we wszystkich domach ludzie zaczęli śpiewać z radości, która z nieodgadnionych źródeł spłynęła do ich serc.

            Ledwie słońce minęło zenit, gdy od wschodu nadleciał olbrzymi orzeł niosąc od wodzów armii Gondoru wieści ponad wszelkie spodziewanie pomyślne.

 

Śpiewajcie, ludzie z Wieży Anora,

Bo już skruszona moc Saurona

I w proch upadła Czarna Wieża.

Śpiewajcie, ludzie ze Strażnicy,

Bo niedaremna wasza straż,

Pękła żelazna Czarna Brama,

Przekroczył ją zwycięski król.

Śpiewajcie, wolnych krajów dzieci

Bo wkrótce wróci do was król

I będzie mieszkał w swej stolicy

Odtąd na zawsze już,

Drzewo, co zwiędło, znów rozkwitnie,

Królewską ręką zasadzone,

A gród szczęśliwe pozna dni.

Śpiewajcie wszyscy radość waszą!

 

Śpiew rozbrzmiał na wszystkich ulicach grodu.

 

N

astały potem dni złote, wiosna połączyła się z latem i umaiła pola Gondoru. Gońcy na ścigłych koniach przybyli z Kair Andros z nowinami, miasto zakipiało od przygotowań na przyjęcie króla. Meriadoka wyprawiono z wozami pełnymi prowiantu do Kair Andros, skąd statki miały je powieźć do Osgiliath. Faramir został w Minas Tirith, bo, już uzdrowiony zupełnie, objął urząd Namiestnika, jakkolwiek na krótki czas, żeby w porządku przekazać powiernictwo prawemu władcy.

            Została też Eowina, mimo że brat wzywał ją na pola Kormallen. Jej decyzja zdziwiła Faramira. Zajęty doniosłymi obowiązkami, rzadko ją w tych dniach widywał; księżniczka przebywała nadal w Domach Uzdrowień, samotnie przechadzając się po ogrodzie, i znów przybladła. W całym mieście ona jedna zdawała się cierpiąca i smutna.

            Kiedy ją Faramir odwiedził, wyszli raz jeszcze we dwoje na mury.

- Eowino, dlaczego zostałaś tutaj i nie pospieszyłaś na radosne uroczystości do obozu za Kair Andros, gdzie oczekuje cię brat? - spytał.

- Czy nie wiesz, dlaczego? - odparła.

- Mogą być dwie przyczyny, nie wiem, która jest prawdziwa.

- Nie chcę się bawić w zagadki, Faramirze. Mów jaśniej.

- Skoro każesz, księżniczko, powiem, co myślę. Nie pospieszyłaś na pola Kormallen, bo tylko brat cię wezwał, a widok tryumfującego Aragorna, spadkobiercy Elendila, nie sprawiłby ci radości. Albo dlatego, że ja tam nie jadę, a pragniesz być bliżej mnie. A może dla obu tych powodów naraz i sama nie wiesz, który jest dla ciebie ważniejszy. Czy nie kochasz mnie, czy nie chcesz mnie pokochać, Eowino?

- Chciałam być kochana przez kogoś innego - odparła. - Ale od nikogo nie pragnę litości.

- Wiem. Chciałaś zdobyć miłość króla Aragorna. Ponieważ był wspaniały i potężny, a ty pragnęłaś sławy i chwały, i wyniesienia ponad wszelkie nędzne, pełzające po ziemi i nikczemne robactwo. Olśniewał cię, jak wielki wódz młodego żołnierza. Jest bowiem naprawdę władcą wśród ludzi, największym dziś na ziemi. Ale gdy ofiarował ci tylko wyrozumiałość i współczucie, odtrąciłaś to wszystko i nie pragnęłaś już niczego prócz chwalebnej śmierci w boju. Spójrz na mnie, Eowino!

Patrzała mu w oczy długo i bez drżenia. Faramir podjął znowu:

- Nie pogardzaj litością, gdy płynie ze szlachetnego serca, Eowino! Ale ja nie litość ci ofiarowuję. Jesteś księżniczką wielkiego rodu i męstwa, zdobyłaś sławę, której świat nie zapomni. Jesteś też piękna ponad wszelki wyraz najpiękniejszego języka elfów. Kocham cię. W pierwszej chwili litowałem się nad twoim smutkiem. Teraz jednak kochałbym cię, nawet gdybyś była wolna od smutku, trwogi i tęsknoty, nawet gdybyś jaśniała szczęściem na tronie Gondoru. Czy nie pokochasz mnie, Eowino?

Nagle serce jej odmieniło się, a może tylko w tym momencie zrozumiała, że odmieniło się już przedtem. W nim także zima ustąpiła wiośnie.

- Stoję na murach Minas Anor, Wieży Słońca - powiedziała. - Cień zniknął. Nie będę już dziewiczym rycerzem, nie ruszę w pole z jeźdźcami Rohanu, nie znajdę szczęścia w bojowych pieśniach. Będę uzdrowicielką, pokocham wszystko, co rośnie i co nie jest jałowe. - Spojrzała znów w oczy Faramira. - Nie pragnę już być królową.

Faramir roześmiał się wesoło.

- To dobrze! Bo ja nie jestem królem. Ale będę mężem Białej Księżniczki Rohanu, jeśli się na to zgodzi. Pojedziemy za Rzekę, w szczęśliwej przyszłości zamieszkamy w Ithilien i tam, na tej pięknej ziemi, założymy ogród. Wszystko będzie rosło i radowało się z przybycia Białej Księżniczki.

- A więc muszę porzucić własny lud, Gondorczyku? - spytała. - Chcesz, żeby twoje dumne plemię mówiło o tobie: „Oto nasz wódz zaślubił dziką księżniczkę z północy. Czy nie mógł znaleźć sobie żony wśród Numenorejczyków?”

- Tak, tego chcę! - odparł Faramir biorąc ją w ramiona. Całował ją pod słonecznym niebem, nie dbając o to, że wielu ludzi może ich zobaczyć, stojących na wysokim murze. rzeczywiście widziało ich wielu i wtedy, i później, gdy promieniując radością szli trzymając się za ręce ku Domom Uzdrowień.

- Księżniczka Rohanu jest już uzdrowiona - oznajmił Faramir Opiekunowi.

- A więc zwalniam ją spod mojej pieczy i żegnając życzę, aby nigdy więcej nie cierpiała ran ani choroby. Powierzam ją opiece Namiestnika Gondoru aż do powrotu jej brata - odparł Opiekun.

- Teraz, kiedy wolno mi odejść, wolałabym zostać. ten dom bowiem stał mi się od wszystkich innych milszy - powiedziała Eowina. Została w Domu Uzdrowień aż do przyjazdu króla.

 

W

szystko już było gotowe, a wieść rozeszła się szeroko po kraju, od Min-Rimmon aż po Pinnath Gelin i po dalekie wybrzeża morskie; kto żyw, spieszył do grodu i zebrała się moc ludzi. Miasto znów zaroiło się od kobiet i ślicznych dzieci, które wracały do domów z naręczami kwiatów; z Dol Amrothu ściągnęli harfiarze, pierwsi mistrzowie muzyki w Gondorze; byli też inni muzykanci, z wiolami, fletami i rogami ze srebra, a także śpiewacy z dolin Lebennin obdarzeni najpiękniejszym głosem.

            Nadszedł wreszcie wieczór, gdy już z murów ujrzano rozbity na polach obóz; światła w domach nie pogasły przez noc całą, bo wszyscy czuwali w oczekiwaniu świtu. Słońce wstało jasne nad górami od wschodu, gdzie już nie zalegały cienie. Uderzono w dzwony, rozwinięte sztandary załopotały na wietrze, a nad Białą Wieżą po raz ostatni ukazała się biała chorągiew Namiestników bez godeł i haseł iskrząc się srebrzyście niby śnieg w słonecznym blasku. Wodzowie wiedli swą armię ku miastu, a lud patrzał, jak zbliżają się szereg za szeregiem, lśniący w promieniach świtu i migocący jak srebro. Podeszli pod Bramę i zatrzymali się w odległości kilkudziesięciu kroków od murów. Ale Bramy nie odbudowano jeszcze po bitwie, tylko wejście zagrodzono w poprzek barierą i postawiono po obu jej stronach gwardzistów w srebrno-czarnych barwach, z obnażonymi długimi mieczami. Za barierą czekał Faramir, Namiestnik Gondoru, Hurin, Strażnik Kluczy, Eowina, księżniczka Rohanu, Elfhelm, marszałek, i grono rycerzy Marchii. Dalej zaś cisnął się zewsząd tłum strojny, różnokolorowy, niosąc wieńce i girlandy kwiatów.

            Utworzyła się wiec pod murami Minas Tirith wolna przestrzeń otoczona w krąg przez rycerstwo i żołnierzy Gondoru oraz Rohanu, przez lud miejski i przybyszów z całego kraju. Cisza zaległa w tłumie, gdy z szeregów wystąpili Dunedainowie, w strojach szarych ze srebrem, a na ich czele Aragorn. Ubrany był w czarną kolczugę, ze srebrnym pasem, i długi, śnieżnobiały płaszcz, spięty pod szyją dużym zielonym kamieniem, który skrzył się z daleka. Głowę miał odsłoniętą. Towarzyszyli mu Eomer z Rohanu, książę Imrahil, Gandalf, cały w bieli, oraz cztery drobne postacie, których widok wielu zadziwił.

- Nie, krewniaczko, to nie chłopcy - tłumaczyła Joreth stojącej obok niej kobiecie z Imloth Melui. - To Perianie z dalekiego kraju niziołków; podobno są książętami wielkiej sławy wśród swoich. Dobrze wiem, bo jednego z nich pielęgnowałam w Domach Uzdrowień. Mali są, lecz dzielni. Nie uwierzysz, ale jeden z nich zapuścił się sam, z giermkiem tylko, do Kraju Ciemności i pobił Czarnego Władcę, i podpalił Czarną Wieżę. tak przynajmniej opowiadają w naszym mieście. To ten, który idzie teraz razem z Kamieniem Elfów. Są, jak słyszałam, w serdecznej przyjaźni. Wspaniały jest nasz król, niezbyt może uprzejmy, za to ręce ma złote; wszyscy to mówią. A jego ręce uzdrawiają. "Ręce króla mają moc uzdrawiania" - powiedziałam im. W ten sposób wszystko się wykryło. A Mithrandir rzekł na to: "Joreth, ludzie długo będą pamiętali twoje słowa". No i...

            Joreth nie mogła dłużej pouczać swojej krewniaczki, bo w tym momencie zagrała trąbka i zapadła wielka cisza. Z bramy wyszedł Faramir, mając u boku jedynie Strażnika Kluczy Hurina; za nimi szli czterej mężowie w wysokich hełmach i zbrojach niosąc dużą szkatułę z czarnego drzewa lebethron, okutą srebrem.

            Faramir i Aragorn spotkali się pośrodku wolnej przestrzeni. Faramir przyklęknąwszy rzekł:

- Ostatni Namiestnik Gondoru prosi, byś mu zezwolił zdać namiestnictwo!

I podał królowi białą różdżkę, lecz Aragorn zwrócił mu ją natychmiast.

- Zadanie twoje nie jest jeszcze skończone – powiedział. – Będziesz nadal piastował tę godność, ty, a po tobie twoi potomkowie, dopóki mój ród nie wygaśnie. A teraz wypełnij swoją powinność.

Faramir wstał i donośnym głosem zawołał:

- Ludu Gondoru, słuchaj, co mówi Namiestnik królestwa! Nareszcie przybył prawy król, by upomnieć się o swoje dziedzictwo. Oto Aragorn, syn Arathorna, pierwszy wśród Dunedainów z Arnoru, wódz armii Zachodu, rycerz z Gwiazdą Północy, który włada mieczem na nowo przekutym, zwycięski w boju, uzdrowiciel, Kamień Elfów, Elessar z rodu Valandila, syna Isildura z Numenoru. Czy chcecie go na swego króla? Czy chcecie, aby wkroczył do grodu i po wsze czasy osiadł na swej stolicy?

Całe wojsko i lud cały jednym głosem wykrzyknęli; „Tak!” Joreth zaś wyjaśniła krewniaczce:

- Taka ceremonia jest u nas w stolicy w zwyczaju, ale jak ci już mówiłam, Kamień Elfów już raz wszedł do grodu i powiedział do mnie...

Ale znów była zmuszona przerwać, ponieważ zabrał głos Faramir:

- Ludu Gondoru! Uczeni nasi powiadają, że wedle starego obyczaju król powinien otrzymać koronę od ojca, przed jego zgonem; gdyby zaś to było niemożliwe, sam ma ją wziąć z rąk ojca spoczywającego w grobie. Dziś wszakże władzą Namiestnika zarządziłem inaczej. Przynoszę z Rath Dinen koronę Earnura, ostatniego króla, który panował przed wiekiem, za praojców naszych.

Wystąpili czterej gwardziści, Faramir otworzył szkatułę i wyjął z niej starożytną koronę. Kształtem podobna do hełmu gwardzistów Wieży, była jednak jeszcze wyższa i biała, umieszczone zaś na niej po obu bokach srebrne i wysadzane perłami skrzydła przypominały skrzydła morskiej mewy, ptaka, który był godłem królów przybyłych ongi zza Morza. Siedem diamentów zdobiło opaskę na czole, jeden zaś, ze wszystkich najwspanialszy, błyszczał jak płomień u szczytu hełmu.

            Aragorn wziął z rąk Faramira koronę i podniósłszy ją w górę rzekł:

- Et Earello Endorenna utulien. Sinome maruvan ar Hildinyar tenn’ Ambar-metta!

Były to słowa, które Elendil wymówił, gdy na skrzydłach wiatru przybył na to wybrzeże: „Zza wielkiego Morza przybyłem do Śródziemia. Tu pozostanę i tu żyć będą potomkowie moi aż do końca świata”.

Ku zdumieniu obecnych Aragorn nie włożył korony na głowę, lecz oddał ją znów Faramirowi mówiąc:

- Dziedzictwo swe odzyskałem dzięki trudom i męstwu wielu przyjaciół. Na znak wdzięczności życzę sobie, żeby koronę przyniósł mi powiernik Pierścienia, a Mithrandir, jeśli się zgodzi, niech włoży ją na moją głowę. On bowiem był duszą wszystkiego, co przedsięwzięliśmy, i on to odniósł zwycięstwo, które dziś święcimy.

Frodo wziął od Faramira koronę i podał ją Gandalfowi. Aragorn ukląkł, a Gandalf włożył mu na skronie białą koronę mówiąc:

- Oto nastały dni króla, oby upływały w szczęściu, dopóki trwać będą trony Valarów.

Lecz kiedy Aragorn wstał, wszyscy patrząc na niego umilkli, bo wydało im się, że go widzą po raz pierwszy. Wysmukły jak dawni zamorscy królowie, górował nad całą świtą; zdawał się dostojny wiekiem, a zarazem w kwiecie lat męskich, mądrość wypisana była na jego czole, ręce miał silne i obdarzone władzą uzdrawiania, od całej zaś postaci bił jasny blask.

- Oto nasz król – rzekł wreszcie Faramir.

Wszystkie trąby naraz zagrały fanfarę, król Elessar zbliżył się do bariery, którą Strażnik Kluczy Hurin usunął przed nim. Wśród muzyki harf, wioli i fletów, wśród chóru czystych głosów król przeszedł ukwieconymi ulicami aż do Wieży i wkroczył do jej wnętrza. Na szczycie pojawił się rozwiany sztandar z białym drzewem i siedmiu gwiazdami i rozpoczęło się panowanie Elessara, opiewane w tysiącu pieśni.

            Gród wówczas stał się piękniejszy niż kiedykolwiek w swej historii, piękniejszy nawet niż za czasów pierwszej świetności. Pojawiły się w nim drzewa i fontanny, bramy wykute z mithrilu i stali, ulice wybrukowane białym marmurem; plemiona z gór pracowały nad upiększeniem stolicy, a plemiona z lasów odwiedzały ją chętnie. Wszystkie szkody naprawiono i wynagrodzono, domy zapełniły się szczęśliwymi ludźmi i rozbrzmiewały śmiechem dzieci, ani jedno okno nie pozostało ślepe, ani jeden dziedziniec nie świecił pustkami. A gdy skończyła się Trzecia Era świata, pamięć o chwale tych lat przeszła w wiek następny.

 

K

ról po koronacji przez kilka dni rozsądzał sprawy i ogłaszał wyroki siedząc na swym tronie w Wielkiej Sali Białej Wieży. Przyjmował też poselstwa od wielu krajów i ludów, ze wschodu i południa, z pogranicza Mrocznej Puszczy i z Dunlandu na zachodzie. Wybaczył Easterlingom, którzy zdali się na jego łaskę; odesłał ich wolnych do ojczyzny, zawierając pokój również z południowcami z Haradu. Wyzwolił niewolników Mordoru i dał im na własność kraj leżący wokół jeziora Nurnen. Przyprowadzono też do króla dzielnych żołnierzy, by z jego rąk otrzymali nagrodę i pochwałę za męstwo. Na ostatku zaś dowódca gwardii przywiódł na sąd Beregonda.

- Beregondzie! - rzekł król. - Tyś mieczem swoim rozlał krew w miejscu uświęconym, gdzie nie wolno dobywać oręża. Opuściłeś też posterunek bez pozwolenia Namiestnika lub swego dowódcy. Stare prawa za takie przewiny żądają kary śmierci. Muszę więc wydać na ciebie wyrok. Słuchaj! Wszystkie kary odpuszczam ci za męstwo w boju, a także dlatego, żeś to wszystko czynił z miłości do Faramira. Jednakże musisz opuścić szeregi gwardii i gród Minas Tirith.

Krew uciekła Beregondowi z twarzy, z sercem ściśniętym bólem zwiesił głowę. Lecz król mówił dalej:

- Tak być musi, ponieważ odtąd będziesz należał do Białej Kompanii, do gwardii przybocznej Faramira, księcia Ithilien; będziesz dowódcą tej gwardii i zamieszkasz w Emyn Arnen, w sławie i spokoju. Służyć będziesz Faramirowi, dla niego bowiem, żeby go wyrwać śmierci, wszystko postawiłeś na jedną kartę.

Wtedy Beregond rozumiejąc nareszcie, jak sprawiedliwie i łaskawie król go osądził, ukląkł, ucałował królewską rękę i odszedł z radością w sercu. Aragorn dał Faramirowi krainę Ithilien jako udzielne księstwo prosząc, by osiedlił się wśród gór Emyn Arnen, w zasięgu spojrzenia z Wieży.

- Minas Ithil w Dolinie Morgul będzie zburzone doszczętnie - rzekł - a chociaż z casem kraj ten się oczyści, nikt tam mieszkać nie powinien przez długie jeszcze lata.

W końcu Aragorn wezwał Eomera, uścisnął go i powiedział:

- Między nami nie potrzeba słów ani nagród, bo jesteśmy braćmi. W szczęśliwy dzień przybył Eorl z północy! Świat nie znał pomyślniejszego sojuszu, niźli sojusz Gondoru z Rohanem, nigdy bowiem żaden z tych sprzymierzonych nie zawiódł się i nigdy się nie zawiedzie na drugim. Żłożyliśmy Theodena Sławnego w grobowcu pomiędzy królami Gondoru i tam zostanie, jeśli taka jest twoja wola. Lecz jeśli pragniesz, aby zwłoki jego wróciły do Rohanu, odprowadzimy je tam ze czcią.

- Od chwili gdy mi się pierwszy raz ukazałeś wstając z trawy na wzgórzach, pokochałem cię i na pewno nie zawiedziesz się na moim sercu. Teraz jednak muszę pospieszyć na czas jakiś do mego królestwa, gdyż wiele spraw wymaga naprawy i uporządkowania. Co do poległego króla, wrócę po niego, gdy wszystko przygotuję na jego przyjęcie. Tymczasem niech tutaj śpi w spokoju.

Eowina rzekła Faramirowi:

- Ja też muszę wrócić do ojczyzny i raz jeszcze spojrzeć na nią, a także pomóc bratu w jego obowiązkach; gdy jednak ten, którego kochałam jak ojca, spocznie w rodzinnej ziemi, powrócę do ciebie.

            Tak przeminęły te szczęśliwe dni. Jeźdźcy Rohanu przygotowali się do podróży i ruszyli szlakiem północnym; od bram grodu aż w głąb pól Pelennoru jechali między szpalerem Gondorczyków, którzy zbiegli się, by ich pożegnać z wdzięcznością i czcią. Wszyscy przybysze z dalekich stron wracali z radością do swoich domów. W grodzie jednak wrzała robota, do której wielu ochoczo przykładało ręki, odbudowując, naprawiając, zacierając blizny wojenne i wspomnienie Ciemności.

            Hobbici przebywali nadal w Minas Tirith, wraz z Legolasem i Gimlim, bo Aragornowi żal było rozstać się z Drużyną.

- Wszystko ma swój koniec – rzekł – ale poczekajcie jeszcze trochę, aż dopełni się cała historia, w której tak dzielnie braliście udział. Zbliża się dzień, do którego tęskniłem przez długie lata, odkąd wyrosłem z młodzieńca na męża, a gdy nadejdzie, chciałbym mieć przyjaciół u swego boku.

Nie wyjaśnił im wszakże, o jaki dniu mówi.

            Członkowie Drużyny Pierścienia mieszkali wówczas w pięknym domu razem z Gandalfem, swobodnie przechadzając się po grodzie.

- Czy nie wiesz, jaki to dzień Aragorn miał na myśli? – spytał Frodo Czarodzieja. – Dobrze nam tu i nie rwę się do wyjazdu, lecz czas upływa, Bilbo czeka, a mój dom jest w Shire.

- Jeśli o Bilba ci chodzi – odparł Gandalf – to on również na ten dzień czeka i wie, co was tutaj zatrzymuje. Czas rzeczywiście płynie, lecz mamy dopiero maj, jeszcze daleko do pełni lata. Wprawdzie wydaje się nam, że wszystko bardzo się zmieniło, jak gdyby zamknął się stary wiek świata, ale dla drzew i trawy nie minął jeszcze rok, odkąd wyruszyłeś z domu.

- Pippinie! – rzekł Frodo. – Mówiłeś, że Gandalf jest mniej skryty niż dawniej. Widocznie był zrazu zbyt zmęczony po trudach kampanii. Teraz wraca do siebie.

- Wiele osób lubi z góry wiedzieć, co znajdzie się na stole – odparł Gandalf – lecz ci, którzy pracowali nad przygotowaniem uczty, lubią zachować do końca swój sekret, bo niespodzianka budzi tym głośniejsze pochwały. Zresztą Aragorn także czeka na znak.

            Pewnego wieczora Gandalf zniknął i przyjaciele głowili się, co to może znaczyć. A Gandalf wyprowadził tymczasem Aragorna za miasto, do południowych podnóży Mindolluiny, i odnaleźli tam we dwóch ścieżkę, zbudowaną przed wiekami, po której dziś nikt prawie nie śmiał chodzić. Wiodła bowiem ku wyżynom, gdzie tylko królowie mieli prawo przebywać. Pięli się stromo pod górę, aż stanęli na wysokiej hali pod ośnieżonym szczytem, skąd otwierał się widok na przepaść po drugiej stronie Mindolluiny. Świtało już, widzieli więc pola rozpostarte w dole i tuż u swoich stóp miasto, wieże sterczące niby białe pióra w słońcu, całą dolinę Anduiny kwitnącą jak ogród i na widnokręgu Góry Mgliste z złotej mgiełce. W jedną stronę wzrok sięgał szarych wzgórz Emyn Muil, a wodogrzmoty Rauros błyszczały niby gwiazdy w oddali; patrząc w drugą stronę dostrzegali Wielką Rzekę niby wstążkę wijącą się aż po Pelargir, a za nią świetlisty rąbek pod niebem przypominał o dalekim Morzu.

- Oto twoje królestwo, zarodek jeszcze większego królestwa przyszłości – powiedział Gandalf. – Trzecia Era świata skończyła się, nowa era się zaczyna. Twoim zadaniem jest pokierować tym początkiem i zachować to, co na trwanie zasługuje. Wiele bowiem ocaliliśmy, lecz wiele również musi teraz zniknąć. Władza Trzech Pierścieni także się skończyła. Wszystkie kraje, które stąd oglądasz, i inne, dalsze jeszcze, będą siedzibami ludzi. Nadchodzi czas panowania człowieka. Najstarsze Plemię zwiędnie lub odejdzie.

- Wiem to dobrze, mój przyjacielu – odparł Aragorn – ale potrzeba mi wciąż jeszcze twoich rad.

- Niedługo będę ci mógł nimi służyć – rzekł Gandalf. – Trzecia Era była moją epoką. Byłem Nieprzyjacielem Saurona, spełniłem swoje zadanie. Wkrótce odejdę. Brzemię przejmiesz ty i twoje plemię.

- Ale ja umrę – powiedział Aragorn. – Jestem śmiertelnym człowiekiem, a chociaż mam w żyłach czystą krew Numenoru i pożyją znacznie dłużej niż inni ludzie, to nie mam już wiele czasu przed sobą; gdy ci, którzy są jeszcze w łonach matek, urodzą się i postarzeją, ja także będę stary. Jeśli nie spełni się moje marzenie, kto wtedy będzie rządził Gondorem i tym wszystkimi ludami, które na nasz gród patrzą jak na swoją królową? Drzewo na Placu Wodotrysku jest wciąż jeszcze suche i jałowe. Kiedy otrzymam znak, że to się wreszcie zmieni?

- Odwróć twarz od zielonego świata i spójrz tam, gdzie wszystko wydaje się jałowe i zimne – rzekł Gandalf.

Aragorn odwrócił się i spojrzał na kamieniste zbocze opadające spod granicy śniegów. Wśród martwoty jedna jedyna istota była tutaj żywa. Wspiął się ku niej. Na samym skraju śniegu wyrastało na trzy stopy w górę młodziutkie drzewko. Już wypuściło świeże liście, podłużne, kształtne, ciemne z wierzchu, a srebrne od spodu; na smukłej koronie rozkwitł bukiecik kwiatów, których białe płatki miały blask śniegu w słońcu.

- Ye! Utuvienyes! – wykrzyknął Aragorn. – Znalazłem! Oto latorośl najstarszego z drzew! Skąd się tu wzięła? Nie ma chyba jeszcze siedmiu lat.

Gandalf podszedł, przyjrzał się drzewku i rzekł:

- Tak, to latorośl z rodu Nimloth Pięknej z nasienia Galathiliona, z owocu Telperiona o wielu imionach, najstarszego z drzew świata. Któż zgadnie, skąd się wzięło, gdy nadeszła ta godzina? Ale to jest miejsce prastare i uświęcone, zapewne ktoś zasiał tutaj ziarno, zanim zabrakło królów i zanim Białe Drzewo zwiędło. Chociaż bowiem owoc jego rzadko, jak mówią, dojrzewa, lecz ziarno zachowuje utajone życie przez wiele lat i nigdy nie można przewidzieć, kiedy się zbudzi i ożyje. Pamiętaj o tym. Ilekroć owoc jakiś dojrzeje, trzeba posiać ziarno, aby ród nie wymarł. To nasienie przetrwało ukryte wśród gór, podobnie jak potomkowie Elendila na pustkowiach północy. Ale ród Nimloth starszy jest niźli twój, królu Elessarze!

Aragorn ostrożnie ujął drzewko ręką i okazało się, że ledwie trzymało się ziemi, bo dało mu się z niej wyciągnąć lekko i bez szkody; król zaniósł je do grodu. Wykopano zwiędłe drzewo, ale z całym szacunkiem; nie spalono go, lecz złożono na spoczynek w ciszy Rath Dinen. Aragorn posadził na Placu Wodotrysku młode drzewko, które szybko i zdrowo zaczęło się tu rozrastać, a w czerwcu okryło się kwiatem.

- Otrzymałem znak. Mój dzień jest już bliski – rzekł Aragorn i rozstawił na murze czaty.

            W przeddzień najdłuższego dnia roku przybiegli do grodu gońcy z Amon Din z wieścią, że od północy nadciąga orszak elfów i już zbliża się do murów Pelennoru.

- Nareszcie! – powiedział król. – Niech miasto przygotuje się na powitanie gości.

W wigilię więc pełni lata, gdy niebo przybrało barwę szafiru i białe gwiazdy rozbłysły na wschodzie, lecz zachód złocił się jeszcze od słońca, gościńcem północnym pod bramę Minas Tirith nadjechał orszak konny. Prowadzili go Elrohir i Elladan pod srebrną chorągwią, za nimi jechał Glorfindel i Erestor, i wszyscy domownicy dworu w Rivendell, a dalej pani Galadriela z Kelebornem, władcą Lorien, na białych wierzchowcach, w otoczeniu mnóstwa przedstawicieli najpiękniejszego plemienia elfów, w szarych płaszczach i z białymi klejnotami we włosach; wreszcie Elrond, szanowany wśród elfów i ludzi, z berłem Annuminasu w ręku; a u jego boku na siwym koniu Arwena, córka Elronda, Gwiazda Wieczorna swego plemienia. Frodo z zachwytem patrzał n nią, gdy się zbliżała jaśniejąca wśród zmierzchu, z gwiazdami nad czołem, w obłoku słodkich woni.

- Teraz wreszcie rozumiem, na cośmy czekali – rzekł do Gandalfa. – Teraz dopiero kończy się nasza historia. Odtąd nie tylko dzień będzie miły, ale noc także piękna i szczęśliwa, wolna od lęku.

            Król przywitał gości, którzy zsiedli z koni. Elrond oddał Aragornowi berło i połączył dłoń swej córki z dłonią króla; wszyscy razem podążyli w górę ku Białej Wieży pod niebem roziskrzonym od gwiazd. Aragorn, król Elessar, zaślubił Arwenę Undomiel w swej stolicy, w najdłuższym dniu lata. Tak zakończyła się historia długiego oczekiwania i tęsknoty.


Rozdział 6

Wiele pożegnań

 

K

iedy minęły dni wesela, a przyjaciele wreszcie zaczęli myśleć o powrocie do swoich własnych domów, Frodo udał się do króla, który odpoczywał przy fontannie pod rozkwitłym bujnie drzewem słuchając pieśni, śpiewanej przez królową Arwenę. Aragorn wstał na powitanie hobbita i rzekł:

- Wiem, co chcesz mi powiedzieć, Frodo! Pragniesz wracać do domu. Tak, przyjacielu kochany, każde drzewo najlepiej rośnie w ziemi swoich przodków; pamiętaj jednak, że wszystkie kraje królestwa zawsze będą przed tobą otwarte. A chociaż twoje plemię dotychczas niewiele zajmowało miejsca w bohaterskich legendach większych ludów, odtąd cieszyć się będzie sławą, jaką nie każde potężne królestwo może się poszczycić.

- Tak, pragnę wrócić do Shire’u – odparł Frodo – przedtem jednak muszę wstąpić do Rivendell. Jeśli bowiem czegoś mi brak w tych dniach szczęścia, to tylko obecności Bilba. Zmartwiłem się, gdy nie zobaczyłem go w orszaku Elronda.

- Czy to cię zdziwiło, powierniku Pierścienia? – odezwała się Arwena. – Znasz przecież moc tego klejnotu, który dzięki tobie został unicestwiony; wszystko, co z jego władzy powstało, dziś przemija. Twój wuj posiadał Pierścień dłużej niż ty. Dożył wieku sędziwego, wedle miary czasu swego plemienia. Czeka na ciebie, ale sam już nie wybierze się w daleką podróż... chyba w ostatnią.

- Pozwól więc, królu, żebym ruszył natychmiast – rzekł Frodo.

- Za tydzień ruszymy razem – odparł Aragorn. – Wypada nam wspólna droga aż do Rohanu. Za trzy dni Eomer wróci po zwłoki Theodena, będziemy towarzyszyli im do Marchii, żeby uczcić poległego króla. Nim jednak opuścisz nas, chcę potwierdzić słowo Faramira, który przyrzekł tobie i twoim wszelką swobodę ruchu i pomoc w granicach Gondoru. Gdybym rozporządzał nagrodą godną twoich zasług, pewnie bym ci jej nie skąpił. Weźmiesz stąd, co zechcesz, wyjedziesz żegnany z honorami, strojny i zbrojny jak książę.

- Ja mam dla ciebie dar – powiedziała Arwena. – Jestem przecież córką Elronda. Nie odjadę z nim, gdy będzie udawał się do Szarej Przystani, ja bowiem wybrałam tak jak ongi Luthien los słodki i gorzki zarazem. Odstępuję ci moje miejsce, powierniku Pierścienia; gdy wybije twoja godzina, będziesz mógł – jeśli zechcesz – odpłynąć z elfami za Morze. Jeżeli cię będą jeszcze bolały stare rany i zaciąży pamięć tego, coś dźwigał, wolno ci odejść na daleki zachód, po ukojenie bólu i znużenia. A to noś na pamiątkę Kamienia Elfów i Gwiazdy Wieczornej, z którymi cię życie związało.

To mówiąc zawiesiła mu na szyi zdjęty z własnej piersi biały klejnot lśniący na srebrnym łańcuszku jak gwiazda.

- W tym znajdziesz obronę, ilekroć cię nękać będzie wspomnienie strachu i ciemności – rzekła.

 

T

ak jak król zapowiedział, w trzy dni potem przybył Eomer na czele eoredu najznakomitszych rycerzy Rohanu. Powitano go jak przystało, a kiedy wszyscy zasiedli do stołu w Merethrond, w Wielkiej Sali Uczt, i Eomer zobaczył królową Arwenę i panią Galadrielę, zdziwił się bardzo; nim odszedł na swą kwaterę, zawołał krasnoluda Gimlego, by mu rzec:

- Gimli, synu Gloina, czy masz pod ręką swój topór?

- Nie, ale mogę po niego skoczyć, jeśli trzeba – odparł Gimli.

- Zaraz się to okaże! – powiedział Eomer. – Ja bowiem oznajmiam, że nie pani Galadriela jest najpiękniejsza na ziemi.

- W takim razie biegnę po toporek – rzekł Gimli.

- Pozwól, że najpierw spróbuję się usprawiedliwić – powiedział Eomer. – Gdybym ją ujrzał w innym otoczeniu, przyznałbym ci pewnie wszystko, czego byś żądał. Ale dziś oddaję pierwszeństwo królowej Arwenie, Gwieździe Wieczornej, i gotów jestem stanąć na ubitej ziemi przeciw każdemu, kto mi zaprzeczy. Czy mam dobyć miecza?

Gimli ukłonił się w pas.

- Jesteś usprawiedliwiony w moich oczach, królu – rzekł. – Wybrałeś Wieczór, gdy ja pokochałem Poranek. Ale serce mi mówi, że ten Poranek wkrótce przeminie.

 

W

reszcie nadszedł dzień wyjazdu na północ i rycerski orszak przygotował się do opuszczenia grodu. Królowie Gondoru i Rohanu udali się do grobów królewskich przy Rath Dinen. Na złotych marach niesiono króla Theodena przez milczące miasto. Złożono zwłoki bohatera na wspaniałym wozie; rozwinięto sztandar, jeźdźcy Rohanu otoczyli wóz, a Merry jako giermek Theodena siedział przy nim trzymając miecz i tarczę zmarłego.

            Dla innych członków Drużyny przygotowano wierzchowce stosowne do wzrostu; Frodo i Sam jechali u boku Aragorna, Gandalf dosiadł Gryfa, Pippin przyłączył się do rycerstwa Gondoru. Legolasa zaś z Gimlim po dawnemu niósł Arod.

            Jechali też w orszaku królowa Arwena, Keleborn i Galadriela z gromadką elfów, Elrond i jego synowie, książęta Dol Amrothu i Ithilien, oraz wielu dowódców i rycerzy. Nigdy jeszcze żaden król Marchii nie miał w podróży takiej świty, jak Theoden, syn Thengla, gdy wracał spocząć w ziemi swych ojców.

            Bez pośpiechu, spokojnie minęli Anorien i zatrzymali się pod Szarym Lasem u stóp Amon Din; słyszeli tu wśród gór dudnienie bębnów, lecz nie zobaczyli żywego ducha. Aragorn kazał zadąć w trąby; heroldowie zakrzyknęli:

- Słuchajcie! Przybył król Elessar! Oddaje lasy Druadanu w wieczyste władanie Ghanowi-buri-ghanowi i ludowi jego! Noga żadnego człowieka nie postanie odtąd na tej ziemi bez pozwolenia Ghan-buri-ghana i jego ludu!

Bębny zagrały głośniej i umilkły.

 

W

reszcie po dwóch tygodniach podróży przez zielone stepy Rohanu wóz króla Theodena dotarł do Edoras i tu orszak cały zatrzymał się na dłużej. Złoty Dwór, przystrojony kobiercami, jarzył się od świateł; gotów był na uroczystość, jakiej nie pamiętały te mury od dnia, gdy je wzniesiono. W trzy dni później złożono bowiem zwłoki króla Theodena w kamiennym grobowcu wraz ze zbroją, orężem i wielu pięknymi przedmiotami, które mu służyły za życia; usypano nad grobem wysoki kopiec, pokryty darnią i usiany białymi gwiazdkami niezapominajek. Tak więc osiem Kurhanów wznosiło się teraz po wschodniej stronie Mogilnego Pola.

            Jeźdźcy z królewskiej gwardii na białych koniach otoczyli w krąg Kurhan i zaśpiewali pieśń o Theodenie, synu Thengla, którą ułoży królewski bard Gleowin, nigdy już odtąd nie składając innych wierszy. Głębokie głosy jeźdźców poruszyły wszystkie serca, nawet tych, którzy nie rozumieli mowy Rohirrimów; lecz synom Marchii, gdy słuchali tych słów, rozbłysły oczy i zdawało im się, że słyszą tętent koni pędzących z północy i głos Eorla wydającego rozkazy w bitwie na Srebrnym Polu; w pieśni bowiem zawarta była legenda królów, róg Helma echem rozbrzmiewał wśród gór, nadciągały Ciemności, król Theoden zrywał się do boju z Cieniem i Ogniem, ginął w chwale, a słońce, wbrew rozpaczy, wracało nad świat i ranek błyszczał nad Mindolluiną.

 

Po zwątpieniu, po nocy, na spotkanie świtu

Jechał z pieśnią ku słońcu z nagim mieczem w dłoni,

Wskrzesił zmarłą nadzieję i z nadzieją zginął.

Pokonał śmierć i trwogę, i losu wyroki,

A za cenę żywota sławę zdobył wieczną.

 

Merry u stóp zielonego Kurhanu płakał, a gdy pieśń ucichła, zawołał:

- Królu Theodenie, królu Theodenie! Żegnaj! Byłeś mi ojcem, na krótki czas zwróconym. Żegnaj!

 

K

iedy skończyły się obrzędy pogrzebowe i ucichł płacz kobiet, Theoden został samotny pod Kurhanem, a lud zgromadził się w Złotym Dworze na wielkie święto, wolny już od żałoby; król Theoden dożył przecież sędziwej starości i poległ chlubnie jak najsławniejsi jego przodkowie. Wedle obyczaju Marchii godziło się po upływie kilku dni uczcić zmarłego pucharem wina. Księżniczka Rohanu, Eowina, w szatach mieniących się złotem słońca i bielą śniegu, podała pierwszy puchar Eomerowi.

            Wystąpił bard i kronikarz Rohanu, by wymienić we właściwej kolejności imiona wszystkich władców Marchii: Eorla Młodego, Brega, który wzniósł Dwór, Aldora, brata nieszczęśnika Baldora; Frea, Freawina, Goldowina i Deora, Grama i Helma, który się schronił w swej kryjówce wśród Białych Gór, kiedy wróg zagarnął kraj; tych dziewięciu spało snem wiecznym pod Dziewięciu Kurhanami po zachodniej stronie Mogilnego Pola, na Helmie bowiem kończyła się dynastia, a nową rozpoczynał, złożony po wschodniej stronie Frealaf, siostrzeniec Helma, a dalej szli: Brytta, Walda, Folka, Folkwin, Fengel, Thengel i ostatni – Theoden. Gdy padło to imię, Eowina kazała służbie napełnić znów winem puchary, wszyscy wstali i pijąc zdrowie nowego króla krzyknęli:

- Niech żyje Eomer, król Marchii!

Wreszcie pod koniec uroczystości przemówił Eomer:

- Zebraliśmy się na tę ucztę żałobną ku czci króla Theodena, lecz nim się rozejdziemy, chcę wam oznajmić radosną nowinę, wiem bowiem, że zmarły król nie miałby mi tego za złe, kochając siostrę moją Eowinę ojcowską miłością. Wiedzcie tedy, szlachetni goście z Lorien i innych królestw, najdostojniejsi, jakich Dwór ten kiedykolwiek miał zaszczyt witać! Faramir, Namiestnik Gondoru i książę Ithilien, prosił o rękę Eowiny, księżniczki Rohanu. Ona zaś zgodziła się zostać jego żoną. Teraz właśnie w obecności waszej odbędą się ich zaręczyny.

Faramir i Eowina podali sobie ręce, a wszyscy wypili ich zdrowie.

- Tym bardziej się cieszę – rzekł Eomer – że nowe te więzy zacieśnią jeszcze przyjaźń między Marchią a Gondorem.

- Szczodry z ciebie przyjaciel, Eomerze, skoro ofiarowujesz Gondorowi to, co w twoim królestwie najpiękniejsze! – powiedział Aragorn.

Eowina zaś patrząc Aragornowi prosto w oczy rzekła:

- Królu, uzdrowicielu mój, życz mi dziś szczęścia.

- Zawszem co go życzył – odparł – od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem. A widok twojej radości uzdrowił moje serce.

            Skończyły się święta, a ci, którzy mieli przed sobą dalszą podróż, pożegnali króla Eomera. Gotowali się w drogę Aragorn i rycerze Gondoru, elfy z Lorien i ród Elronda z Rivendell, lecz Faramir i książę Imrahil zostawali w Edoras. Zostawała też Arwena, Gwiazda Wieczorna, toteż musiała pożegnać się ze swymi braćmi. Nikt nie był świadkiem jej ostatniej rozmowy z ojcem, poszli bowiem we dwoje w góry i tam spędzili długie godziny; gorzkie musiało być dla nich rozstanie, które miało przeciągnąć się do końca i poza koniec świata.

            Wreszcie, nim goście ruszyli, Eomer i Eowina przyszli do Meriadoka, by mu rzec:

- Żegnaj, Meriadoku, rycerzy Shire’u i Wielki Podczaszy Marchii! Szczęśliwej drogi! Uradujesz nas, jeśli prędko znów przybędziesz w odwiedziny.

- Dawni królowie obdarzyliby cię za zasługi na polach Mundburga skarbami, których największy wóz by nie pomieścił; ale ty nie chcesz nagrody prócz zbroi, którą nosiłeś tak chlubnie – dodał Eomer. – Muszę się na to zgodzić, skoro nie mam nic, co by godne było ciebie. Siostra moja prosi jednak, abyś przyjął ten drobiazg na pamiątkę Dernhelma i muzyki rogów, które w Marchii witają każdy poranek.

Eowina podała hobbitowi starożytny róg, mały, ale misternej roboty, srebrny, na zielonej taśmie; złotnik wyrzeźbił na nim jeźdźców pędzących konno w szeregu, i ten ornament wił się w srebrze od ustnika do wylotu rogu, a wplecione weń były runiczne znaki przynoszące szczęście.

- Róg ten był z dawna w naszym rodzie – powiedziała Eowina. – Wyrzeźbiły go krasnoludy, pochodzi ze skarbca smoka Skata. Eorl przywiózł go z północy. Kto w potrzebie zadmie w ten róg, porazi strachem serca wrogów, a radością napełni serca przyjaciół, którzy przybiegną zaraz na jego głos.

Merry przyjął róg, takiego bowiem daru nie godziło się odrzucać, i ucałował rękę Eowiny. Raz jeszcze Eomer uścisnął hobbita i na tym się rozstali.

            Na odjezdnym wychylono strzemiennego, po czym podróżni ruszyli w stronę Helmowego Jaru, gdzie odpoczywali znów dwa dni. Legolas dotrzymując zawartej z Gimlim umowy zwiedził z nim Błyszczące Pieczary. Wrócił milczący, nie chciał nic opowiadać twierdząc, że tylko Gimli znajduje w tym przypadku odpowiednie słowa.

- Nigdy się jeszcze dotychczas nie zdarzyło, aby krasnolud krasomówstwem przewyższał elfa – rzekł. – Toteż musimy z kolei powędrować do lasów Fangornu, tam pewnie wyrównam rachunek.

            Z Zielonej Roztoki skierowali się na Isengard, gdzie gospodarowali teraz entowie. Zburzyli i usunęli kamienny krąg, kotlinę całą zamienili w ogród zielony od sadów i lasu, przecięty strumieniem. Pośrodku jaśniało wszakże jezioro, a z niego wyrastała Wieża Orthank, wciąż jeszcze wyniosła i niezdobyta, a czarne jej ściany przeglądały się w lustrze wody.

            Wędrowcy odpoczywali chwilę w miejscu, gdzie przedtem stała Brama Isengardu, dziś natomiast dwa smukłe drzewa strzegły wejścia na zieloną ścieżkę wiodącą do Orthanku. Podziwiali dokonane tu prace, tym bardziej zdumiewające, że przez czas dłuższy nie było widać nigdzie ani żywej duszy. Wreszcie doszło ich uszu znajome chrząkanie: „Hm, hm” i na ścieżce ukazał się Drzewiec w towarzystwie Żwawca spieszący na powitanie gości.

- Witajcie w Ogrodzie Orthanku! – rzekł. – Wiedziałem, że przyjedziecie, ale miałem robotę dalej w dolinie. Dużo jest jeszcze tutaj roboty! Wy też nie próżnowaliście w dalekich krajach na południu i wschodzie, jak słyszałem; same dobre rzeczy o was słyszałem, tak, tak!

Chwalił ich czyny, o których, jak się okazało, wiedział wszystko, a w końcu urwał i zatrzymał wzrok na twarzy Gandalfa.

- A ty co powiesz? – spytał. – Dowiodłeś, że jesteś mocniejszy od innych, i wszystko, co zamierzałeś, udało ci się dokonać. Dokąd się teraz wybierasz? I po co tutaj przybyłeś?

- Żeby zobaczyć, jak sobie radzicie, przyjacielu – odparł Gandalf – i żeby podziękować wam za pomoc.

- Hm, słusznie, enty zrobiły, co do nich należało – powiedział Drzewiec. – Rozprawiliśmy się nie tylko z tym tu... hm... przeklętym mordercą drzew, ale także z całą bandą burarum, szpetnookich-czarnorękich-krzywonogich-cuchnących i krwiożerczych morimaitesinkahonda... hm... No tak, cała nazwa tych wstrętnych orków byłaby dla uszu waszych pochopnych plemion za długa, nie moglibyście jej zapamiętać. Przyszli bandą z północy okrążając las Laurelindorenan, bo tam nie zdołali się wedrzeć dzięki potędze Wielkich Osób, które tu mam zaszczyt oglądać. – To mówiąc skłonił się przed Kelebornem i Galadrielą, władcami Lorien, po czym ciągnął dalej. – Podli orkowie bardzo się zdziwili spotykając nas tutaj, bo nigdy jeszcze nie słyszeli o entach, chociaż co prawda wiele przyzwoitszych stworzeń także nie wie nic o nas. I niewielu orków będzie nas pamiętać, bo mało kto z tej bandy ocalał, większość ich połknęła Rzeka. Wasze szczęście, bo żeby na nas się nie natknęli, król stepów niedaleko by zajechał, a w każdym razie nie miałby już po co do swego domu wracać.

- Wiemy o tym – rzekł Aragorn – i nigdy nie zapomnimy w Minas Tirith ani w Edoras.

- „Nigdy” to za długo nawet dla mnie – odparł Drzewiec. – Chciałeś powiedzieć: póki wasze królestwa przetrwają. Będą musiały trwać długo, żeby entom wydał się ten czas naprawdę długi.

- Zaczyna się Nowa Era – powiedział Gandalf – i może się okazać, że królestwa człowieka przetrwają nawet ciebie, przyjacielu Fangornie. Ale teraz powiedz, jak się wywiązałeś z zadania, które ci wyznaczyłem. Co się dzieje z Sarumanem? Czy jeszcze mu się nie znudził Orthank? Bo nie sądzę, żeby go bawił widok, który urządziłeś pod jego oknami.

Drzewiec rzucił Gandalfowi przeciągłe spojrzenie, prawie chytre – jak stwierdził Merry.

- Ha! – powiedział. – Spodziewałem się tych pytań od ciebie. Czy mu się znudził Orthank? Bardzo, ale nie tak bardzo jak mój głos. Hm... Opowiedziałem mu kilka dość długich historii, przynajmniej dość długich wedle waszych pojęć.

- Dlaczego więc słuchał? Czyś go odwiedzał w Wieży? – spytał Gandalf.

- Hm, nie, ja do Wieży nie wchodziłem, ale on stał w oknie i słuchał, bo innym sposobem nie mógłby się dowiedzieć żadnych nowin, a chociaż te nowiny były mu niemiłe, chciwie na nie czekał. Już ja dopilnowałem, żeby go nie ominęły co weselsze. I od siebie sporo dodawałem takich rzeczy, które uważałem, ze wyjdą mu na zdrowie, jak się nad nimi zastanowi. Znudził się z czasem. Zawsze był zanadto pochopny. To go właśnie zgubiło.

- Spostrzegam, kochany Fangornie, że wciąż mówisz: „słuchał”, „znudził się”, „był”. Ani razu nie powiedziałeś: „jest”. Czyżby umarł?

- Hm, nie, nie umarł, o ile mi wiadomo. Ale się stąd wyniósł. Tak, poszedł sobie. Wypuściłem go. Zresztą niewiele z niego zostało, jak zobaczyłem, kiedy z Wieży wylazł, a ten gad, który mu dotrzymywał towarzystwa, wyglądał po prostu jak cień. Proszę cię, Gandalfie, nie mów, że obiecałem go pilnować, bo sam pamiętam to dobrze. Ale wiele się od tego czasu zmieniło. Trzymałem go tutaj, póki groziło, że może nam zaszkodzić. Powinieneś wiedzieć, że nie cierpię więzić żywych istot i nawet takiego podłego stwora nie mogłem więzić w klatce dłużej, niż to było konieczne. Nawet żmiję, gdy jej wyrwano jadowite zęby, można wypuścić na wolność, niech pełza, gdzie jej się podoba.

- Może masz rację – odparł Gandalf – ale tej żmii został, jak mi się zdaje, jeszcze jeden ząb. Trucizna była w jego głosie, myślę, że nawet ciebie umiał nim zbałamucić, znając słabą stronę twego serca. Ale trudno, stało się, nie będziemy więcej o tym mówili. Wieża Orthank jednak wraca teraz we władanie króla, do którego z prawa należy. Jakkolwiek pewnie mu nie będzie potrzebna...

- Czas to okaże – powiedział Aragorn. – Całą tę dolinę oddaję w każdym razie entom, niech gospodarują wedle swej woli, byle strzegli Wieży i nie wpuścili tam nikogo bez mego pozwolenia.

- Jest zamknięta – rzekł Drzewiec. – Kazałem Sarumanowi zamknąć i oddać klucze. Żwawiec je przechowuje.

Żwawiec skłonił się jak drzewo przygięte wiatrem, wręczając Aragornowi dwa wielkie czarne klucze wycięte w zawiłe kształty i połączone stalowym kółkiem.

- Jeszcze raz dziękuję wam – powiedział Aragorn. – Tymczasem żegnajcie! Oby las rósł znowu w spokoju. Gdyby wam w dolinie zrobiło się kiedyś ciasno, jest dość miejsca na zachód od gór, gdzie mieszkali niegdyś entowie.

Drzewiec posmutniał.

- Lasy pewnie się rozrosną – rzekł. – Ale entowie się nie rozrodzą. Nie ma już małych enciąt.

- Może jednak teraz będziecie mogli wznowić poszukiwania z większą nadzieją – powiedział Aragorn. – Otwarły się przed wami różne krainy na wschodzie, które dotychczas były niedostępne.

- Za daleka droga! – odparł Drzewiec potrząsając głową. – I za wiele mieszka dziś wszędzie ludzi... Ale ja tu gadam i zaniedbuję obowiązki grzeczności. Czy zechcecie łaskawie gościć u nas dłużej? A może ktoś z was chciałby przejść przez Fangorn i skrócić sobie w ten sposób drogę do domu?

Pytająco spoglądał na Keleborna i Galadrielę, wszyscy jednak oświadczyli, że muszą niestety pożegnać się i bez zwłoki ruszać dalej na południe lub na zachód. Tylko Legolas zakrzyknął:

- Słyszysz, Gimli? Za pozwoleniem samego Fangorna możemy obaj zapuścić się w głąb jego lasów; zobaczymy drzewa, jakich nigdzie indziej nie ma w Śródziemiu. Dotrzymasz chyba umowy i pójdziesz ze mną? Będziemy razem wędrowali aż do naszych ojczystych krajów, do Mrocznej Puszczy i poza nią.

Gimli zgodził się, lecz bez wielkiego, jak się zdawało, zapału.

- Tak w końcu rozwiązuje się ostatecznie Drużyna Pierścienia – powiedział Aragorn. – Ale mam nadzieję, że wkrótce zobaczę was w moim kraju. Obiecaliście przecież pomóc w odbudowie.

- Przyjdziemy, jeśli nasi władcy nam pozwolą – odparł Gimli. – No, żegnajcie, hobbici! Teraz chyba zawędrujecie bez przygód do domu; nareszcie będę mógł spać spokojnie zamiast martwić się o was. Przy pierwszej okazji przyślę wam słówko, a myślę, że będziemy się od czasu do czasu widywali. Ale obawiam się, że cała kompania już się nigdy nie zgromadzi.

 

D

rzewiec pożegnał każdego z osobna, a przed Kelebornem i Galadrielą trzy razy kiwnął się z wolna w pokłonie z wielkim szacunkiem.

- Dawno, dawno to było, kiedy się poznaliśmy u korzeni i u fundamentów – powiedział. – A vanimar, vanimalion nostari! Smutno, że spotykamy się po raz drugi dopiero teraz, kiedy wszystko się kończy. Bo świat się zmienia. Czuję to w smaku wody i ziemi, i powietrza. Nie mam nadziei, żebyśmy się jeszcze kiedyś mogli zobaczyć.

- Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Najstarszy! – rzekł Keleborn.

- Nie spotkamy się w Śródziemiu – powiedziała Galadriela – dopóki ziemia, którą nakryły fale, nie wydźwignie się znowu. Wtedy może się spotkamy wiosną pod wierzbami na łąkach Tasarinan. Żegnaj, Najstarszy!

Ostatni żegnali się z Drzewcem Merry i Pippin. Stary ent poweselał patrząc na nich.

- No i co, weseli ludkowie, czy nie napijecie się ze mną na pożegnanie? – spytał.

- Bardzo chętnie! – zawołali.

Drzewiec zaprowadził ich parę kroków w bok, gdzie w cieniu drzew stał ogromny kamienny dzban. Napełnił trzy kubki i pili wszyscy trzej; hobbici zauważyli, że ent znad swego kubka przygląda się im bacznie swoimi dziwnymi oczyma.

- Uważajcie, uważajcie! – powiedział. – Bardzo już urośliście od ostatniego spotkania.

Śmiejąc się wychylili napój do dna.

- Do widzenia! Nie zapominajcie przysłać mi słówka, gdybyście w waszej ojczyźnie usłyszeli coś o żonach entowych – powiedział Drzewiec. Machał wielkimi rękami na pożegnanie kompanii, kiedy ruszyła w drogę, a potem zawrócił i zniknął między drzewami.

 

J

echali jeszcze szybciej zmierzając ku Bramie Rohanu. Aragorn pożegnał się z nimi wreszcie opodal miejsca, w którym ongi Pippin zajrzał w kryształ Orthanku. Hobbitów zasmucało rozstanie. Aragorn przecież nigdy ich nie zawiódł w żadnej potrzebie i pod jego przewodem wyszli cało z wielu niebezpieczeństw.

- Chciałbym mieć taki kryształ, w którym można widzieć wszystkich przyjaciół - rzekł Pippin. - Chciałbym znać sposób, żeby z wszystkimi rozmawiać choćby z daleka.

- Jeden tylko został teraz kryształ, którego mógłbyś używać - odparł Aragorn. - Tego bowiem, co pokazałby ci kryształ z Minas Tirith, z pewnością wolałbyś nie oglądać. Lecz palantir Orthanku zatrzyma sam król, żeby wiedzieć wszystko, co dzieje się w jego państwie i co robią jego podwładni. Pamiętaj, Peregrinie, że pasowano cię na rycerza Gondoru, a ja nie myślę zwalniać cię ze służby. Puszczam cię na urlop, ale mogę wezwać cię wkrótce znowu. Pamiętajcie też, przyjaciele z Shire'u, że królestwo moje obejmuje również północ; któregoś dnia przybędę tam z pewnością.

Z kolei Aragorn pożegnał się z Kelebornem i Galadrielą.

- Kamieniu Elfów! - powiedziała pani z Lorien. - Przez Ciemności doszedłeś do ziszczenia nadziei i masz dziś wszystko, czego pragnąłeś. Użyj jak najlepiej danych ci dni!

- Żegnaj, krewniaku - rzekł Keleborn. - Oby los był łaskawszy dla ciebie niż dla mnie! Obyś skarb swój zachował do końca!

Z tym się rozstali. Słońce właśnie zachodziło i gdy hobbici po chwili odwrócili się, ujrzeli króla na koniu, pośród rycerzy; w blasku zachodu zbroje świeciły jak czerwone złoto, a biały płaszcz Aragorna zdawał się płomieniem. Król podniósł w górę swój zielony klejnot i szmaragdowy ogień roziskrzył mu się w ręku.

 

U

szczuplona gromadka wkrótce stanęła nad Iseną, przeprawiła się na drugi brzeg, gdzie ciągnęły się rozległe pustkowia, i skręcając ku północy, posuwała się wzdłuż granic Dunlandu. Mieszkańcy tutejsi uciekali kryjąc się przed nimi, bardzo bowiem lękali się elfów, chociaż elfy rzadko odwiedzały ich kraje. Wędrowcy natomiast nie bali się Dunlandczyków; byli przecież w dość jeszcze licznej kompanii i zaopatrzeni dobrze. Jechali więc swobodnie, rozbijając namioty, gdzie im się podobało. Tymczasem lato upływało. Za Dunlandem znaleźli się w krainie bezludnej, gdzie nawet zwierza lub ptaka rzadko się widywało, i jechali przez las schodzący tu ze wzgórz u podnóży Gór Mglistych, które mieli teraz wciąż po prawej ręce. Wydostając się z lasu znowu na otwartą przestrzeń, dogonili starca wspierającego się na lasce i odzianego w łachmany brudnobiałej barwy; trop w trop za nim wlókł się drugi żebrak, zgarbiony i pochlipujący.

- Dokąd to, Sarumanie? - spytał Gandalf.

- Co ci do tego? - odparł starzec. - Czy chcesz nadal mi rozkazywać? Czy nie dość ci mojej klęski?

- Znasz z góry odpowiedź na wszystkie trzy pytania: nic, nie i nie! Ale czas moich trudów dobiega końca. Brzemię z mych barków przejął król. Gdybyś był poczekał w Orthanku, ujrzałbyś go i przekonał się o jego mądrości i miłosierdziu.

- Tym bardziej cieszę się, że nie czekałem - rzekł Saruman - bo nie chcę mu nic zawdzięczać. Jeśli chcesz znać odpowiedź na swoje pierwsze pytanie, i wiedz, że szukam wyjścia poza granice jego królestwa.

- W takim razie znowu obrałeś złą drogę - odparł Gandalf. - na tej bowiem nie widzę dla ciebie nadziei. Czy wzgardzisz naszą pomocą? Bo ofiarujemy ci pomoc.

- Mnie? - rzekł Saruman. - Nie, nie uśmiechaj się do mnie. Wolę już, kiedy marszczysz czoło. A co do pani, którą widzę w waszym gronie, to nie ufam jej; zawsze nienawidziła mnie i spiskowała na twoją korzyść. Pewnie umyślnie sprowadziła cię na tę drogę, żeby naigrywać się z mojej nędzy. Gdyby mnie przestrzeżono o tym pościgu, postarałbym się nie dostarczyć wam tej przyjemności.

- Sarumanie - powiedziała Galadriela - mamy inne zadania i inne troski, pilniejsze w naszych oczach niż tropienie ciebie. Powinieneś cieszyć się, że nas spotkałeś. To uśmiech szczęścia, ostatnia twoja szansa.

- Będę się cieszył, jeśli naprawdę okaże się ostatnią - odparł Saruman - abym nie musiał drugi raz trudzić się odrzucaniem jej. Moja nadzieja runęła. Ale nie chcę dzielić waszej. Jeśli ją macie... - Oczy rozbłysły mu na chwilę. - Tak! Nie na próżno ślęczałem tyle lat nad tajemnymi księgami. Wiem, że wy też jesteście skazani na zagładę. Wy także o tym wiecie. Będzie to pewną pociechą dla tułacza, że niszcząc mój dom, zburzyliście także swój własny. Jakiż statek poniesie was z powrotem przez tak wielkie Morze? - spytał szyderczo. - Ach, szary statek pełen widm - zaśmiał się, ale głos jego skrzeczał szkaradnie. - Wstawaj, głupcze! - krzyknął na drugiego żebraka, który przysiadł na ziemi, i uderzył go laską. - Zawracaj! Jeśli ci szlachetni państwo idą naszą drogą, my obierzemy inną. Ruszaj się, a żywo, bo nie dostaniesz nawet ochłapów na wieczerzę.

Żebrak odwrócił się i powlókł chlipiąc:

- Biedy stary Grima! Biedny stary Grima! Stale bity i lżony. Jak ja go nienawidzę! Och, żebym mógł go porzucić!

- A więc porzuć go! - rzekł Gandalf.

Smoczy Język rzucił tylko na Gandalfa spojrzenie swych spłoszonych, wyblakłych oczu, i pokusztykał co prędzej za Sarumanem. Kiedy para nieszczęśników, mijając orszak podróżnych, znalazła się przy hobbitach, Saruman zatrzymał się i popatrzał na nich, lecz spotkał ich wzrok pełen litości.

- A więc wy także przyszliście tutaj, żeby się napatrzeć mojej nędzy? - powiedział. - Nie obchodzi was, że cierpię niedostatek, co? Wam za to nie brak niczego, jadła, pięknych strojów i najlepszego ziela do fajek. tak, tak, wiem wszystko. Wiem, skąd je macie. Nie dalibyście żebrakowi choć garsteczki?

- Dałbym, gdybym miał - rzekł Frodo.

- Oddam ci resztkę, którą mam jeszcze - powiedział Merry - jeśli chwile poczekasz. - Zszedł z konia i zaczął szperać w podróżnym worku przytroczonym do siodła. Wreszcie podał Sarumanowi skórzaną sakiewkę. - Bierz! daję ci chętnie, bo to część zdobyczy wyłowionej z powodzi Isengardu.

- Moja własność i drogo nabyta! - krzyknął Saruman chwytając łapczywie sakiewkę. - Ale to tylko symboliczne odszkodowanie, wziąłeś z pewnością dużo więcej. No cóż, żebrak musi być wdzięczny, jeśli złodziej zwraca mu bodaj cząstkę zrabowanej własności. Będziesz się miał z pyszna, kiedy po powrocie do swego kraju zobaczysz, że w Południowej Ćwiartce nie wszystko wygląda tak, jak byś sobie życzył. Przez długie lata niełatwo będzie w Shire o fajkowe liście.

- Dziękuję za dobre słowo - odparł Merry. - W takim razie oddaj mi sakiewkę, która nigdy do ciebie nie należała i od dawna ze mną wędruje. Zawiń sobie liście we własne szmaty.

- Za kradzież wypada płacić kradzieżą - powiedział Saruman i odwracając się do Meriadoka plecami, przynaglił swego niewolnika kopniakiem, po czym obaj oddalili się w stronę lasu.

- Coś podobnego! - prychnął Pippin. - Kradzież! Jakby nam się nie należała odpłata za porwanie i wleczenie wśród orków przez stepy Rohanu!

- Łajdak - rzekł Sam. - Co on mówił, że nabył drogo to ziele? jakim sposobem, ciekaw jestem. bardzo mi się też nie spodobała ta wzmianka o Południowej Ćwiartce. Czas, żebyśmy znaleźli się już w kraju.

- Racja - przyznał Frodo. - Ale nie można skrócić drogi, jeśli mam zobaczyć się z Bilbem. Cokolwiek się zdarzy, najpierw muszę wstąpić do Rivendell.

- Tak, sądzę, że tak powinieneś postąpić - rzekł Gandalf. - Nieszczęsny ten Saruman! Obawiam się, że nie da się już nic dla niego zrobić. I mimo wszystko ten nikczemnik może jeszcze wyrządzić jakieś szkody, choćby pomniejsze, ale dotkliwe.

 

Następnego dnia wkroczyli do północnego Dunlandu; nikt tam teraz nie mieszkał, choć kraina była zielona i pełna uroku. Wrzesień zaczął się złotymi dniami i srebrnymi nocami. Wreszcie pewnego pięknego poranka, gdy słońce wzbiło się nad roziskrzone mgły, wędrowcy spoglądając ze swego obozu, rozbitego na niewysokim wzgórzu, zobaczyli na wschodzie trzy szczyty, które wystrzeliły w niebo poprzez żeglujące nisko obłoki: Karaghras, Kelebdil i Fanuidhol. Byli więc już w pobliżu wejścia do Morii.

            Zostali tu przez cały tydzień, zbliżała się bowiem godzina nowego rozstania, przed którym wzdrygały się serca. Wkrótce Keleborn i Galadriela, wraz ze swą świtą, mieli skręcić na zachód i przez Przełęcz Czerwonego Rogu, a dalej Schodami Dimrilla zejść nad Srebrną Żyłę, dążąc do własnego kraju. Nadłożyli sporo drogi, ponieważ mieli sobie wiele do opowiedzenia z Gandalfem i Elrondem; nawet teraz ociągali się jeszcze, spędzając dni na rozmowach z przyjaciółmi. Często do późna w noc, gdy hobbici spali już smacznie, tamci czuwali pod gwiazdami wspominając dawne, minione czasy, wszystkie swoje trudy i radości, albo też naradzając się nad przyszłością nowego wieku. Przechodzień, który by ich przypadkiem zaskoczył, niewiele by zobaczył i usłyszał; wydaliby mu się szarymi postaciami wykutymi w kamieniu, pomnikami zapomnianych spraw, porzuconymi w wyludnionej już krainie. Nie uciekali się bowiem w rozmowie do gestów ani słów, lecz czytali wzajem w swych umysłach, tylko błyszczące oczy poruszały się i rozbłyskiwały do wtóru przepływających myśli.

            W końcu wszystko zostało powiedziane i pożegnali się na razie, obiecując sobie spotkanie, gdy przyjdzie czas, aby Trzy Pierścienie odeszły z Śródziemia. Elfy z Lorien w swych szarych płaszczach znikły szybko wśród głazów kierując się ku górom. Reszta kompanii, która miała stąd ruszyć do Rivendell, patrzyła za oddalającymi się ze wzgórza, dopóki w oddali nie ujrzeli we mgle krótkiej błyskawicy, po czym wszystko zginęło im sprzed oczu. Frodo zrozumiał, że Galadriela na pożegnanie błysnęła podniesionym pierścieniem.

- Szkoda, że nie mogę wrócić do Lorien - westchnął Sam.

 

W

 końcu pewnego wieczora dotarli na krawędź porosłej wrzosem wyżyny i nagle - jak zwykle wydawało się podróżnym - ukazała się u ich stóp głęboka Dolina Rivendell i daleko w dole świecące latarnie domu Elronda. Zeszli w dolinę, przeprawili się mostem za rzekę i stanęli u drzwi, a wtedy cały dom rozbłysnął światłami i rozdźwięczał pieśnią, witając radośnie powrót Elronda.

            Hobbici zanim umyli się i posilili, w płaszczach jeszcze, pobiegli szukać Bilba. Zastali go samotnego w jego pokoiku, zasypanym kartkami papieru, piórkami i ołówkami. Bilbo siedział w fotelu przed małym, wesoło trzaskającym na kominku ogniem. Zdawał się bardzo stary, ale spokojny i senny. Kiedy weszli, otworzył oczy i odwrócił głowę.

- Witajcie! - powiedział. - A więc jesteście z powrotem. Jutro moje urodziny. Trafiliście doskonale. Czy wiele, że kończę sto dwadzieścia dziewięć lat? Za rok, jeśli pożyję, dorównam staremu Tukowi. Chciałbym go prześcignąć, ale zobaczymy.

            Po uroczystościach urodzinowych czterej hobbici zostali jeszcze w Rivendell kilka dni, przesiadując dużo ze starym przyjacielem, który prawie cały czas spędzał w swoim pokoiku, wychodząc tylko na wspólne posiłki do jadalni. W tych bowiem sprawach nadal przestrzegał punktualności i rzadko się zdarzało, by przespał godzinę śniadania lub obiadu. Siedząc z nim przy kominku opowiedzieli mu kolejno wszystko, co zapamiętali ze swoich wędrówek i przygód. Z początku Bilbo próbował niby notować, lecz usypiał często, a budząc się mówił: "Jak to wspaniale! Jak to cudownie! Na czym to stanęliśmy?" Wtedy musieli zaczynać swoje historie znów od miejsca, przy którym staruszek się zdrzemnął. Naprawdę wzruszył go i zainteresował najżywiej jedynie opis koronacji i zaślubin Aragorna.

- Byłem oczywiście zaproszony na wesele - powiedział. - Czekałem przecież na nie tyle lat! Ale gdy wreszcie do tego przyszło, jakoś nie mogłem się wybrać; mam tutaj moc roboty, zresztą z pakowaniem rzeczy zawsze jest okropny kłopot.

            Tak minęły dwa tygodnie, aż któregoś ranka Frodo spojrzawszy przez okno stwierdził, że nocą spadł szron i pajęczyny babiego lata zmieniły się w siatkę bieli. nagle uświadomił sobie, że pora ruszać w drogę i pożegnać Bilba. Pogoda wciąż jeszcze trzymała się spokojna i piękna po najpiękniejszym lecie za pamięci ludzkiej. Ale nastał już październik, można było spodziewać się lada dzień słoty i wichrów. A czekała Froda podróż daleka. W gruncie rzeczy jednak nie lęk przed zmianą pogody skłaniał hobbita do pośpiechu. Frodo czuł, że powinien wracać już do Shire'u. sam podzielał to zdanie. Właśnie poprzedniego wieczora powiedział:

- Byliśmy daleko i widzieliśmy wiele, a mimo to jakoś nie znaleźliśmy na świecie lepszego miejsca niż Rivendell. Nie wiem, proszę pana, czy dobrze się wyrażam, ale tutaj wydaje się, że odnajdujemy po trosze i Shire, i Złoty Las, i Gondor, i królewski dwór, i gospody przydrożne, i łąki - wszystko naraz. A jednak czuję, nie wiem dlaczego, że trzeba wkrótce stąd wyruszyć. Jeśli mam być szczery, powiem panu, że niepokoję się o Dziadunia.

- Masz rację, samie, tutaj wszystkiego jest po trosze, oprócz Morza - odparł Frodo. I powtórzył jakby do siebie: - Oprócz Morza.

Tego dnia Frodo porozmawiał z Elrondem i postanowiono, że hobbici wyruszą nazajutrz. Ku ich radości Gandalf oznajmił:

- Jadę z wami. Przynajmniej aż do Bree. mam interes do Butterbura.

Wieczorem poszli do Bilba, żeby się z nim pożegnać.

- No cóż, jeśli tak trzeba, to nie ma rady – rzekł Bilbo. – Szkoda. Będzie mi was brakowało. Przyjemnie było wiedzieć, że jesteście w pobliżu. Ale teraz bardzo mi się chce spać.

Podarował Frodowi swoją mithrilową kolczugę i Żądło, zapomniawszy, że mu już raz te rzeczy dał; ofiarował też siostrzeńcowi kilka książek, poświęconych wiedzy i historii, a napisanych jego ręką cienkimi pajęczymi literami w różnych okresach życia, tomy oprawne w czerwone okładki i opatrzone wyjaśnieniem: „Przełożył z języka elfów Bilbo Baggins”. Samowi wręczył niedużą sakiewkę pełną złota.

- To już ostatki zdobyczy ze skarbca Smauga – rzekł. – Przyda ci się, zwłaszcza jeśli zechcesz się ożenić, Samie.

Sam zaczerwienił się po uszy.

- Wam, młodzi przyjaciele, nic nie mam do ofiarowania prócz dobrej rady – powiedział Bilbo do Meriadoka i Pippina. A na zakończenie krótkiego kazanka dorzucił żarcik w stylu mówców Shire'u: - Uważajcie, żeby wam głowy nie wyrosły z kapeluszy. Jeśli nie przestaniecie rosnąć w tym tempie, wkrótce kapelusze i ubrania będą za drogie na waszą kieszeń.

- Jeśli ty chcesz pobić wiekiem starego Tuka, czemuż my nie mielibyśmy przerosnąć Bullroarera? – spytał Pippin.

Bilbo roześmiał się i wyciągnął z kieszeni dwie piękne fajki; miały ustniki z masy perłowej, okute misternie rzeźbionym srebrem.

- Myślcie o starym Bilbie pykając z tych fajek – rzekł. – Zrobiły je dla mnie elfy, ale ja już nie palę. – Nagle głowa mu się kiwnęła i na chwilę zasnął. Gdy się ocknął, powiedział: - na czym to stanęliśmy? Aha, rozdawałem prezenty. To mi coś przypomina... Słuchaj no, Frodo, gdzie podział się ten Pierścień, który ci kiedyś dałem?

- Zgubiłem go, Bilbo kochany – odparł Frodo. – Widzisz, pozbyłem się go.

- Co za szkoda! – westchnął Bilbo. – Chętnie bym go znów zobaczył. Ale nie, głupstwa plotę! Przecież właśnie po to wyruszyłeś w podróż, prawda? Żeby się go pozbyć. Trudno się połapać, tyle różnych spraw z tym się łączy, zadanie Aragorna i Biała Rada, i Gondor, i jeźdźcy, i południowcy, i olifanty... Naprawdę widziałeś je, Samie?... i pieczary, i wieże, i złote drzewa, i... kto by tam spamiętał wszystko! Teraz widzę, że zbyt prostą drogą wróciłem ongi z mojej wyprawy. Szkoda, że Gandalf nie pokazał mi wtedy więcej świata. Tylko że w takim razie spóźniłbym się na licytację mojego domu i miałbym z tym jeszcze gorsze kłopoty. No, dziś już i tak za późno; zresztą uważam, że znacznie wygodniej siedzieć tutaj i słuchać o tych różnych dziwach. Po pierwsze, bardzo tu przytulnie, a po drugie, elfy są na każde zawołanie pod ręką. Czegóż więcej pragnąć?

 

Droga wybiegła hen, gdzieś w dal,

Za drzwiami się zaczyna tuż,

Daleko zaszła droga ta.

Kto może, niech ją goni już!

Niech w podróż nową puszcza się,

Lecz ja zdrożone nogi mam,

Światło gospody wzywa mnie,

Prześpię się i wypocznę tam.

 

Szepcząc ostatnie słowa piosenki, Bilbo zwiesił głowę na piersi i zasnął.

 

Mrok wieczorny zgęstniał w pokoju, ogień na kominku rozpalił się jaśniej, przyjaciele patrzyli na śpiącego Bilba; stary hobbit uśmiechał się przez sen. Czas jakiś siedzieli w milczeniu, wreszcie Sam rozejrzał się wkoło, na cienie tańczące po ścianach, i zwracając się do Froda powiedział z cicha:

- Coś mi się zdaje, proszę pana, że pan Bilbo niewiele napisał przez czas naszej nieobecności. Chyba  już nie napisze naszej historii.

Bilbo otworzył oczy, jak gdyby usłyszał tę uwagę. Wstał.

- No, widzicie, znowu mi się chce spać – powiedział. – Jeżeli mam czas na pisanie, lubię naprawdę tylko układać wiersze. Chciałem się zapytać, czy bardzo wielki sprawiłoby ci kłopot, mój Frodo kochany, gdybyś trochę uporządkował moje papiery, zanim odjedziesz? To znaczy, gdybyś pozbierał zapiski i luźne kartki i zabrał je z sobą. Rozumie się, jeśli masz ochotę. Widzisz, ja już nie mam dość czasu, żeby wybrać co trzeba i skomponować, i tak dalej. Sam mógłby ci pomóc, a jak to wszystko jakoś uładzisz, przywieziesz mi do przejrzenia. Obiecuję, że nie będę krytykował zbyt surowo.

- Oczywiście, zrobię to chętnie – odparł Frodo. – Oczywiście, przyjadę wkrótce znowu, teraz podróż nie grozi już niebezpieczeństwami. Mamy przecież nowego króla, już on zaprowadzi spokój i porządek na drogach.

- Dziękuję ci, mój drogi – powiedział Bilbo. – Zdejmujesz wielki ciężar z mego serca.

I Bilbo znów zasnął głęboko.

 

N

azajutrz Gandalf i hobbici pożegnali Bilba raz jeszcze, wstąpiwszy do jego pokoiku, bo na dworze za zimno było dla staruszka. Potem pożegnali Elronda i domowników.

            Gdy Frodo stanął w progu, Elrond życząc mu szczęśliwej podróży rzekł:

- Myślę, że nie będziesz miał po co wracać tutaj, jeśli bardzo się z tym nie pospieszysz. Mniej więcej o tej porze za rok, kiedy liście ozłocą się, nim opadną, czekaj na Bilba w lasach Shire’u. Ja będę z nim także.

Nikt inny tych słów nie słyszał, a Frodo z nikim się nimi nie podzielił.


Rozdział 7

Do domu!

 

T

eraz wreszcie jechali prosto do domu. Pilno im było zobaczyć znowu Shire, ale z początku posuwali się dość wolno, bo Frodo czuł się nieswój. Gdy przybyli do Brodu Bruinen, zatrzymał całą kompanię i najwyraźniej wzdragał się przed wejściem w wodę. Przyjaciele zauważyli, że przez chwilę wzrok miał nieprzytomny, jakby nie widział ich i całego otoczenia. Do wieczora milczał potem. Był to dzień szósty października.

- Czy ci coś dolega? – spytał Gandalf z cicha, przysuwając się z koniem do Froda.

- Tak – odparł Frodo. – Ramię. Stara rana boli, a wspomnienie Ciemności ciąży na sercu. Dziś właśnie rocznica.

- Niestety, są rany, które nigdy się całkowicie nie goją – powiedział Gandalf.

- Obawiam się, że moja rana do takich należy – odparł Frodo. – Nie ma w gruncie rzeczy powrotu. Może nawet dojadę do Shire’u, ale nic już nie będzie takie, jak dawniej, bo ja jestem inny. Skaleczyły mnie sztylet, jadowite żądło, ostre zęby, długo dźwigane brzemię. Gdzie znajdę spoczynek?

Gandalf nie odpowiedział.

 

P

od wieczór następnego dnia ustał ból i minął niepokój, Frodo znów poweselał, jak gdyby nie pamiętał o czarnych myślach poprzedniego ranka. Odtąd jechali bez przygód, a dni płynęły szybko; wędrowali swobodnie, często odpoczywając w pięknych lasach, gdzie drzewa w jesiennym słońcu mieniły się czerwienią i złotem. W końcu znaleźli się pod Wichrowym Czubem. Zapadł zmierzch, gęsty cień leżał na drodze. Frodo poprosił przyjaciół o popędzenie koni i nie chciał spojrzeć w górę, lecz cień jej przekroczył ze spuszczoną głową, zatulając się szczelniej w płaszcz. W nocy pogoda się zmieniła, wiatr od zachodu przyniósł deszcz, dął ostry i zimny, a żółte liście wirowały jak ptactwo w powietrzu. Gdy dotarli do Zalesia, drzewa stały już niemal nagie, a wielka kurtyna deszczu przesłaniała im widok na wzgórze Bree.

            Tak więc przed wieczorem wietrznego i dżdżystego dnia pod koniec października pięciu podróżnych wjechało w końcu stromą drogą na wzgórze i stanęło u południowej bramy miasteczka Bree. Brama była zamknięta na cztery spusty, deszcz chłostał ich twarze, po ciemnym niebie pędziły chmury, a serca wędrowców ścisnęły się zawiedzione, bo spodziewali się bardziej przyjaznego przyjęcia.

            Po wielokrotnych nawoływaniach zjawił się wreszcie odźwierny. W ręku miał grubą pałkę. Popatrzył na gości lękliwie i nieufnie, ale gdy dostrzegł między nimi Gandalfa i w jego towarzyszach poznał, mimo dziwnych strojów i zbroi, hobbitów, rozchmurzył czoło i przywitał ich życzliwie.

- Wjeżdżajcie! – powiedział otwierając bramę. – trudno gawędzić tutaj, na deszczu i zimnie w tę okropną noc, ale stary Barley z pewnością przyjmie was serdecznie „Pod Rozbrykanym Kucykiem”, a tam dowiecie się wszystkich nowin.

- A ty potem dowiesz się z pewnością wszystkich nowin, które my wieziemy – zaśmiał się Gandalf. – Jak się miewa Harry?

Odźwierny skrzywił się wyraźnie.

- Nie ma go – odparł. – Spytaj o niego Barlimana. Dobranoc!

- Dobranoc! – odpowiedzieli i pojechali dalej; spostrzegli, że za żywopłotem przy drodze wyrósł długi niski budynek i że zza ściany krzewów śledzą ich oczy wielu mężczyzn. Koło zagrody Billa Ferny żywopłot był nie strzyżony i zachwaszczony, okna zaś domu zabite deskami.

- Może tyś go wtedy zabił jabłkami, Samie – powiedział Pippin.

- Na tyle szczęścia nie liczę – odparł Sam – ale bardzo jestem ciekawy, co się stało z tym biednym konikiem. Nieraz myślałem o nim, został wtedy nieborak pod drzwiami Morii wśród wyjących wilków.

            Gospoda „Pod Rozbrykanym Kucykiem” z pozoru zdawała się nie zmieniona. Za czerwonymi zasłonami w oknach parteru świeciły się światła. Dzwonek zadzwonił, Nob przybiegł i uchyliwszy drzwi wyjrzał przez szparę. Na widok gości stojących w blasku latarni krzyknął ze zdumienia.

- Panie Butterbur! Gospodarzu! – wrzasnął. – Wrócili!

- Co mówisz! No, już ja ich odprawię! – rozległ się głos Butterbura, który w chwilę potem wypadł za drzwi wymachując tęgim kijem. Poznając przybyłych osłupiał, a groźny mars na jego czole rozpłynął się w wyrazie zdziwienia i radości.

- Nob, ty barani łbie, nie mogłeś to starych przyjaciół nazwać po imieniu? Porządnego stracha napędził mi dureń, i to w dzisiejszych czasach! Witam, witam! Skąd przybywacie? Nie spodziewałem się, że was w życiu jeszcze zobaczę, słowo daję. Poszliście przecież z Obieżyświatem do Dzikich Krajów, gdzie roi się od najgorszych ludzi. Cieszę się bardzo, że was widzę, a już najbardziej Gandalfa. Proszę, proszę, wchodźcie. Pokoje chcecie chyba te same, co wtedy? Są wolne. W ogóle większość pokoi stoi pustkami, nie myślę tego przed wami taić, bo i tak prędko byście sami to zauważyli. Zobaczę, co się znajdzie dla was na kolację, i postaram się podać raz dwa, ale ciężko będzie, bo służby nie ma wiele. Nob, ty gamoniu, zawołaj Boba! Co też ja mówię, zapomniałem, Boba przecież już nie ma, zawsze teraz przed zmrokiem wraca do swoich, do rodziny. Zabierz kucyki do stajni, Nob. A ty, Gandalfie, pewnie swego konia sam zechcesz odprowadzić? Piękny wierzchowiec, już ci to powiedziałem, jakem go pierwszy raz zobaczył. Proszę, wchodźcie. Rozgośćcie się jak w domu.

Butterbur bądź co bądź nie stracił wymowy i po dawnemu żył w stałym pospiesznym zamęcie. Ale w gospodzie prawie nikogo nie było widać ani słychać, ze wspólnej izby dochodził nikły szmer jakby dwóch tylko czy trzech głosów.  Kiedy zaś przybysze dokładniej przyjrzeli się gospodarzowi w blasku dwóch świec, które zapalił oświetlając przed nimi drogę, stwierdzili, że twarz starego Butterbura jest pomarszczona i zatroskana.

            Prowadził ich korytarzem do bawialni, w której przed rokiem spędzili tak niezwykłą noc. Szli za nim z pewnym zaniepokojeniem, bo jasne było, że Barliman buńczuczną miną pokrywa jakieś kłopoty. W Bree widocznie wszystko się zmieniło. Nie mówili jednak nic, czekali.

            Tak, jak się spodziewali, Butterbur przyszedł do bawialni po kolacji zapytać, czy są zadowoleni. Oczywiście, byli, ponieważ „Pod Rozbrykanym Kucykiem” po staremu piwo i jedzenie miało smak doskonały.

- Nie ośmielę się dzisiaj namawiać, abyście resztę wieczoru spędzili we wspólnej izbie – powiedział Butterbur. – Jesteście pewnie zmęczeni, zresztą prawie nikogo tam nie ma. Ale jeśli zechcecie użyczyć mi przed pójściem do łóżek małej półgodzinki, chciałbym bardzo pogadać z wami spokojnie i bez postronnych świadków.

- Zgadłeś nasze życzenia – odparł Gandalf. – Nie jesteśmy zmęczeni. Podróżowaliśmy wygodnie. Byliśmy przemoknięci, zziębnięci i głodni, ale z tego jużeś nas wyleczył. Siadaj, Barlimanie. Jeżeli dasz nam w dodatku trochę fajkowego ziela, będziemy cię błogosławić.

- Wolałbym, żebyście zażądali czegokolwiek innego – powiedział Butterbur. – Ziela właśnie nam brak najbardziej, bo tyle go tylko mamy, ile sami wyhodujemy, a to oczywiście za mało na nasze potrzeby. Z Shire’u teraz nie sposób coś dostać. Ale postaram się w miarę możności.

Poszedł i w chwilę później wrócił z wiązką nie pokrajanych liści, które mogły im wystarczyć na jakieś dwa dni do fajek.

- Najlepsze, jakie mam, niezłe, ale nie umywają się do liści z Południowej Ćwiartki, zawsze to mówiłem, chociaż na ogół, za przeproszeniem, wolę Bree od Shire’u.

Przysunęli dla gospodarza obszerny fotel do kominka, Gandalf usadowił się naprzeciwko, hobbici zaś na niskich krzesełkach miedzy nimi; przegadali nie jedną półgodzinkę, ale kilka, wymieniając nowiny, których Butterbur chciał słuchać albo nawzajem udzielać. Niemal wszystko, co opowiadali wędrowcy, zdumiewało starego Barlimana i nie mieściło mu się w głowie, toteż nie doczekali się innych uwag z jego ust jak wielokrotne okrzyki powtarzane tak, jakby zacny Butterbur nie ufał własnym uszom: „Co ja słyszę, panie Baggins, a raczej panie Underhill? Bo już mi się poplątało z kretesem... Co ja słyszę, mistrzu Gandalfie? Nie do wiary! Kto by to pomyślał! W naszych czasach!”

            Butterbur także miał niemało do opowiadania. W Bree wcale nie było spokojnie. Interesy szły marnie, a prawdę rzekłszy, nawet całkiem kiepsko.

- Nikt z zagranicy nie przybywa już do nas – mówił. – Miejscowi siedzą w domach zamknięci na cztery spusty. Wszystko przez tych obcych przybyszy, włóczęgów, co do nas zaczęli ściągać Zieloną Ścieżką przed rokiem, jak pewnie pamiętacie; potem zjawiło się ich coraz więcej, całe gromady. Trafiali się między nimi po prostu biedacy, uciekający przed burzą, ale większość to byli źli ludzie, złodzieje i podstępni zbójcy. Doszło u nas w Bree do bardzo przykrych rzeczy, nawet do prawdziwej potyczki, w której padło kilku zabitych, na śmierć zabitych! Słowo daję, nie przesadzam.

- Wierzę – powiedział Gandalf. – Ilu?

- Trzech i dwóch – odparł Butterbur, oddzielnie licząc dużych ludzi i hobbitów. – Nieborak Mat Heathertoes, Rowlie Appledore i mały Tom Pickhorn zza Wzgórza, a także Willie Banks i jeden z Underhillów ze Staddle. Wszystko zacne dusze, po których stracie nie pocieszyliśmy się dotąd. A Harry, ten, co był odźwiernym przy zachodniej bramie, i Bill Ferny przeszli na stronę obcych przybłędów i potem razem z nimi uciekli; myślę, że to oni wpuścili napastników do miasta tej nocy, kiedy wybuchła bójka. Na krótko przedtem, jakoś pod koniec roku pokazaliśmy im bramy i wyrzuciliśmy ich bez ceregieli, a zaraz po Nowym Roku, kiedy spadły duże śniegi, zdarzyły się te awantury.

Harry i Bill poszli na rozbój i teraz siedzą w lasach za wioską Archet albo na pustkowiach, gdzieś na północ od Wzgórza. Zupełnie jak w strasznych czasach, o których opowiadają stare bajki. Na gościńcach nikt się nie czuje bezpieczny, wszyscy unikają dalszych podróży i co wieczór wcześnie zamykają się w domach. Musimy trzymać warty wszędzie wzdłuż żywopłotu i obsadziliśmy bramy wzmocnionymi strażami.

- Nas jakoś nikt nie zaczepiał – rzekł Pippin – chociaż jechaliśmy powoli i bez ubezpieczenia. Myśleliśmy, że wszystkie kłopoty zostały już za nami.

- Oj, nie, nie, panie Peregrinie, kłopotów jeszcze dość przed wami – odparł Butterbur. – Nic też dziwnego, że was zbóje nie napastowali. Woleli nie porywać się na zbrojnych, którzy mają miecze, hełmy, tarcze i tak dalej. Każdy by się dwa razy namyślił, zanimby was zaczepił. Prawdę mówiąc ja też na wasz widok trochę się wystraszyłem.

Nagle hobbici zrozumieli, że jeśli miejscowa ludność przyglądała im się ze zdumieniem, to nie tyle dziwiła się ich powrotowi, ile ich zbrojom. Sami tak się już oswoili z wojennym rynsztunkiem, obracając się wśród dobrze uzbrojonych plemion, że nie pomyśleli, jak niezwykłe wrażenie w ich ojczystych stronach zrobią kolczugi błyszczące spod płaszczy, hełmy Gondorczyków i Rohirrimów oraz tarcze zdobione pięknymi godłami. A na domiar wszystkiego Gandalf jechał na wielkim siwym koniu, cały w bieli, okryty sutym płaszczem mieniącym się od błękitu i srebra, z długim mieczem Glamdringiem u pasa.

- A to dobre sobie! – zaśmiał się Gandalf. – Jeśli nasza piątka napędza im stracha, to pocieszmy się, bo gorszych przeciwników spotykaliśmy w naszej wędrówce. Przynajmniej możesz być spokojny, że nie spróbują cię napadać, póki my tu jesteśmy.

- Ale czy to długo potrwa? – rzekł Butterbur. – Nie przeczę, chętnie bym was zatrzymał tutaj na jakiś czas. Bo to, jak wiecie, myśmy do takich bójek nie przywykli, a Strażnicy podobno wynieśli się z naszych stron wszyscy. Widzę dopiero teraz, że dawniej nie docenialiśmy, ile im zawdzięczamy. Bo kręcą się dokoła groźniejsi jeszcze od zbójów wrogowie. Zeszłej zimy wilki wyły pod żywopłotem. W lesie czają się jakieś ciemne stwory, tak okropne, że na samą myśl o nich krew w żyłach zastyga. Doprawdy bardzo, bardzo to wszystko było niepokojące.

- Rzeczywiście – przyznał Gandalf. – Wszystkie prawie kraje przeżywały ostatnio wielki niepokój. Ale pociesz się, Barlimanie. Bree znalazło się na krawędzi bardzo ciężkich kłopotów i z ulgą stwierdzam, że nie wpadło w nie głębiej. Świtają teraz lepsze czasy. Tak dobrych czasów nikt już pewnie tu nie pamięta! Strażnicy wrócili. My wróciliśmy wraz z nimi. I znowu mamy króla, Barlimanie; król wkrótce przypomni sobie o tej części swojego królestwa. Ożyje Zielona Ścieżka, gońcy królewscy będą po niej mknęli tam i z powrotem, a złe stwory znikną, wyparte z lasów i pustkowi. Pustkowie zaludni się i zamieni w pola uprawne.

Butterbur kiwał głową.

- Pewnie, trochę uczciwych podróżnych na gościńcach nikomu nie zaszkodzi. Ale nie życzmy sobie więcej nicponiów i zabijaków. Nie chcemy widzieć obcych w Bree ani nawet w pobliżu Bree. Niech nas zostawią w spokoju. Nie chcę, żeby tłum obcych tutaj się panoszył i osiedlał, karczując puszczę dokoła.

- Będziecie mieli spokój, Barlimanie – odparł Gandalf. – Dla wszystkich starczy miejsca pomiędzy Iseną a Szarą Wodą lub też na południowym brzegu Brandywiny; nikt nie będzie się cisnął pod same granice Bree. Niegdyś mnóstwo ludzi mieszkało na północy, o sto mil albo dalej stąd, u końca Zielonej Ścieżki, na Północnych Wzgórzach i nad Jeziorem Evendim.

- Na północy, za Szańcem Umarłych? – z rosnącym powątpiewaniem odrzekł Butterbur. – To są podobno kraje nawiedzane przez upiory. Nikt prócz zbójców tam się nie zapuści.

- A jednak Strażnicy tam bywają – powiedział Gandalf. – Mówisz: Szaniec Umarłych. Tak rzeczywiście zwą to miejsce od wielu lat; prawdziwa jednak dawna nazwa brzmi Fornost Erain, Norbury, Północny Gród Królów. I pewnego dnia król tam powróci, a wtedy zobaczysz na gościńcu wspaniałych podróżnych.

- No, tak, to już daje trochę lepsze widoki na przyszłość – rzekł Butterbur – i można by się wtedy spodziewać poprawy interesów. Byle ten król zostawił Bree w spokoju.

- Na pewno zostawi – odparł Gandalf. – Zna wasz kraj i kocha.

- A to jakim cudem? – zdziwił się Butterbur. – Nie rozumiem. Skoro siedzi sobie na wspaniałym tronie w potężnym zamku o setki mil stąd, skądże by mógł nas znać? Pewnie pija wino ze złotych pucharów. Cóż dla niego znaczy moja gospoda i piwo w kuflach? Chociaż co do piwa, to nie możesz, Gandalfie, zaprzeczyć, że jest dobre. Nabrało wyśmienitego smaku od jesieni zeszłego roku, kiedyś nas odwiedził i obdarzył je łaskawym słowem. To była jedyna dla mnie pociecha w tych ciężkich czasach.

- Król mówi, że zawsze u ciebie piwo było dobre – wtrącił się Sam.

- Król?

- A jakże! Przecież to Obieżyświat! Wódz Strażników. Czy jeszcze nic ci w głowie nie świta?

Zaświtało i Butterbur zbaraniał ze zdziwienia. Oczy mu omal z orbit nie wyskoczyły, rozdziawił usta i sapał głośno.

- Obieżyświat! – krzyknął wreszcie odzyskując dech. – Obieżyświat w koronie, ze złotym pucharem! Czego to dożyliśmy!

- Lepszych czasów, w każdym razie dla Bree – rzekł Gandalf.

- Pewnie, pewnie, teraz już w to wierzę – odparł Butterbur. – No, wiecie państwo, od dawna nie gadało mi się z nikim tak miło jak z wami. Szczerze powiem, że tej nocy zasnę z lżejszym sercem. Jest o czym myśleć po tej rozmówce, ale odłożę to do jutra. Teraz ciągnie mnie już do łóżka, a was z pewnością także. Hej, Nob! – zawołał podchodząc do drzwi. – Nob, niezguło! – Palnął się ręką w czoło. - ... Zaraz, zaraz... Nob? Coś mi to przypomina, ale co?

- Może znów jakiś zapomniany list? – spytał Merry.

- Nieładnie, że mi pan jeszcze nie wybaczył starej historii, panie Meriadoku! Przerwał mi pan wątek. Na czym to stanąłem? Nob... stajnia... Aha! Mam tu na przechowaniu coś, co jest waszą własnością. Jeżeli pamiętacie Billa Ferny, tego koniokrada, i kucyka, którego Bill wam sprzedał, no to właśnie o niego chodzi. Kucyk wrócił do mnie sam, dobrowolnie. Skąd? To już wy lepiej wiecie niż ja. Przyszedł kudłaty jak stare psisko i chudy jak patyk, ale żywy. Nob go tutaj pielęgnuje.

- Nie może być! Mój Bill! – wrzasnął Sam. – W czepku się urodziłem, niech Dziadunio mówi, co chce. Znowu spełnione życzenie! Gdzie on jest?

Sam nie chciał się położyć, dopóki nie odwiedził kucyka w stajni.

 

W

ędrowcy zostali w Bree przez cały następny dzień, a Butterbur nie mógł uskarżać się na zastój w interesach, przynajmniej tego drugiego wieczora. Ciekawość okazała się silniejsza od strachu i w gospodzie było rojno jak nigdy. Hobbici przez grzeczność zaszli do wspólnej izby i odpowiedzieli na mnóstwo pytań. A że ludzie z Bree mają dobrą pamięć, wielu z nich pytało Froda, czy napisał swoją książkę.

- Jeszcze nie – odpowiadał. – Jadę do domu, tam dopiero uporządkuję przywiezione zapiski.

Musiał obiecać, że nie pominie nadzwyczajnych wydarzeń, które w Bree się rozegrały, ponieważ bez tego wydawała im się za mało interesująca książka, poświęcona przeważnie dalekim i znacznie mniej ważnym wypadkom „gdzieś na południu”.

            Potem jeden z młodszych mężczyzn poprosił o piosenkę. Ale wtedy zaległa nagle cisza, starsi ukradkiem zgromili lekkomyślnego młokosa i nikt prośby nie podtrzymał. Jasne było, że ludzie z Bree nie pragnęli powtórzenia się niesamowitych awantur w gospodzie.

            Nic też nie zakłóciło spokoju we dnie ani w nocy, dopóki podróżni gościli w Bree. Nazajutrz jednak zerwali się o świcie, bo z uwagi na dżdżystą wciąż pogodę chcieli dotrzeć do Shire’u przed wieczorem, a drogę mieli dość daleką. Ludzie z Bree stawili się tłumnie, żeby ich pożegnać, w weselszym nastroju niż zazwyczaj w ciągu ubiegłego roku; kto przedtem nie widział gości w pełnym rynsztunku, ten otwierał teraz oczy z podziwu, gdy ukazał się Gandalf z białą brodą, cały promieniejący światłem, w błękitnym płaszczu, który zdawał się jak obłok przesłaniający słońce, a przy Czarodzieju czterej hobbici niby błędni rycerze z dawnych, niemal zapomnianych legend. Nawet ci, którzy zrazu wyśmiewali nowiny o królu, zaczęli podejrzewać, że jest w nich mimo wszystko trochę prawdy.

- Ano, szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu do domów! – rzekł Butterbur. – Może powinienem wcześniej uprzedzić was, że w Shire także niedobrze się dzieje, takie przynajmniej do nas słuchy dochodzą. Podobno zdarzyły się tam dziwne rzeczy. Ale wciąż to to, to owo, człowiek ma za dużo własnych kłopotów na głowie. Co prawda, jeśli wolno mówić szczerze, przyjechaliście z tej podróży tacy odmienieni, że z pewnością dacie sobie radę ze wszystkimi kłopotami. Nie wątpię, że prędko zaprowadzicie u siebie porządek. Życzę szczęścia! A pamiętajcie, że im częściej będziecie się pokazywali „Pod Rozbrykanym Kucykiem”, tym bardziej się wami ucieszę.

Pożegnali go nawzajem serdecznie i ruszyli przez Bramę Zachodnią w stronę Shire’u. Kucyka Billa wzięli z sobą, a chociaż musiał znów dźwigać spore juki, biegł raźno obok wierzchowca Sama i zdawał się bardzo zadowolony.

- Ciekawe, co też stary Barliman miał na myśli – odezwał się Frodo.

- Trochę zgaduję – posępnie odparł Sam. – Pewnie to, co zobaczyłem kiedyś w zwierciadle pani Galadrieli: ścięte drzewa i mojego Dziadunia wygnanego z domu. Żałuję, że się bardziej nie spieszyłem z powrotem.

- Na pewno też coś niedobrego stało się w Południowej Ćwiartce – powiedział Merry. – Wszędzie brak fajkowego ziela.

- Cokolwiek tam się złego święci, założę się, że Lotho w tym palce macza – rzekł Pippin.

- Palce może macza, ale na dnie kto inny wodę mąci – powiedział Gandalf. – Zapomnieliście o Sarumanie. On wcześniej niż Mordor zaczął interesować się Shire’em.

- Ale przecież ty jesteś z nami – rzekł Merry – więc wszystko prędko się naprawi.

- Jestem z wami teraz – odparł Gandalf – wkrótce jednak się rozstaniemy. Nie pojadę do Shire’u. Sami musicie swoje sprawy załatwić, do tego właśnie od dawna was przygotowywałem. Czy jeszczeście nie zrozumieli? Mój czas minął, nie jest już moim zadaniem wprowadzanie ładu na świecie ani nawet pomaganie innym, gdy się do tego zabierają. Wy zresztą, przyjaciele, już nie potrzebujecie pomocy. Wyrośliście. Wyrośliście bardzo wysoko, dosięgliście największych, o was wszystkich już mogę być spokojny. Wiedzcie, że wkrótce skręcę w inną ścieżkę. Zamierzam pogawędzić z Bombadilem, i to tak obszernie, jak jeszcze nigdy w życiu. On był tym kamieniem, który mchem obrasta, podczas kiedy mnie wypadło toczyć się po świecie. Ale już skończyły się moje wędrówki, teraz będziemy mieli sobie dużo do powiedzenia z Bombadilem.

 

W

 jakiś czas potem dotarli do tego miejsca na Wschodnim Gościńcu, gdzie niegdyś pożegnali Bombadila. Hobbici marzyli, a nawet oczekiwali, że ujrzą go tutaj, spodziewając się, że wyjdzie na ich spotkanie. Lecz nie dał znaku życia; od południa szara mgła słała się na Kurhanach, a Stary Las w oddali zniknął za jej gęstą zasłoną. Zatrzymali się na chwilę; Frodo tęsknie spoglądał na południe.

- Bardzo bym chciał zobaczyć znów starego przyjaciela – rzekł. – Ciekaw jestem, jak mu się wiedzie.

- Doskonale, jak zawsze, ręczę ci za to – odparł Gandalf. – Beztroski Bombadil pewnie nawet niezbyt się interesuje tym, co zdziałaliśmy i widzieli, chyba tylko waszym spotkaniem z entami. Może później przyjdzie i na to czas, żebyś go odwiedził. Teraz na twoim miejscu nie marudziłbym ani chwili, bo inaczej nie zdążycie przed zamknięciem bramy mostu na Brandywinie.

- Ależ tam nie ma żadnej bramy! – zawołał Merry. – Nie na tym szlaku! Wiesz to chyba, Gandalfie, równie dobrze, jak ja. W Bucklandzie jest brama, oczywiście, ale tę otworzą przede mną o każdej porze.

- Powiedz raczej, że przedtem na tym szlaku bramy nie było – odparł Gandalf. – Teraz ją tam zastaniesz. I nawet w Bucklandzie możesz się natknąć na większe trudności, niż myślisz. Ale przezwyciężysz je szczęśliwie. Do widzenia, przyjaciele kochani! Nie rozstajemy się na zawsze. Jeszcze nie. Do widzenia.

Skierował Gryfa w bok gościńca; rumak przesadził lekko szeroki zielony wał ciągnący się tu wzdłuż drogi. Gandalf zakrzyknął na niego i Gryf pomknął w stronę Kurhanów jak wiatr z północy.

- Ano zostało nas czterech, tak jak z domu ruszaliśmy – rzekł Merry. – Wszystkich towarzyszy, jednego po drugim, zostawiliśmy po drodze. Można by pomyśleć, że to sen, który powoli się rozwiewa.

- Mnie się zdaje przeciwnie – powiedział Frodo – że teraz zasypiam z powrotem.


Rozdział 8

Porządki w Shire

 

J

uż po zmroku zmoknięci i zmęczeni wędrowcy zajechali nad Brandywinę i zastali tam drogę zagrodzoną. U dwóch końców mostu jeżyły się ostrokołowe bramy. Na drugim brzegu rzeki dostrzegli nowo zbudowane domy, piętrowe, z wąskimi, prostokątnymi oknami, nagie i źle oświetlone, ponure i obce.

            Stukali w bramę i wołali, nikt jednak zrazu nie odpowiedział; potem usłyszeli ze zdumieniem głos rogu i zobaczyli, że w domach za rzeką światła gasną. Ktoś w ciemności krzyknął:

- Kto tam? Odstąpcie spod bramy. Nie wjedziecie teraz. Czy nie umiecie czytać? Jest przecież napis: „Zamknięte od zachodu do wschodu słońca”.

- Rozumie się, że nie umiemy czytać po ciemku – odkrzyknął Sam. – Ale jeśli hobbici z Shire’u mają przez ten wasz napis moknąć przez całą zimną noc, to poszukam tego ogłoszenia i zerwę je zaraz.

Rozległ się trzask zamykanego okna i z domu po lewej stronie wysypał się tłum hobbitów z latarniami w rękach. Otworzyli na drugim końcu bramę, a niektórzy nawet przebiegli most. Na widok podróżnych przystanęli wystraszeni.

- Chodźże tu bliżej, Hobie Hayward! – zawołał Merry rozróżniając w świetle latarni jednego z dawnych znajomych. – Nie widzisz, że to ja, Merry Brandybuck? Wytłumacz mi, co to wszystko znaczy, co tu robi porządny Bucklandczyk, jak ty? O ile pamiętam, byłeś odźwiernym przy Zielonej Bramie?

- O rety! Pan Meriadok, oczy mnie nie mylą, a uzbrojony jak na wojnę! – krzyknął stary Hob. – A tu opowiadali, że pan zginął. A w każdym razie, że pan zabłądził w Starym Lesie. To radość, że pana widzę całego i żywego!

- Zamiast się na mnie gapić przez szpary w płocie, otwórz lepiej bramę! – powiedział Merry.

- Niech mi pan wybaczy, nie mogę. Mamy taki rozkaz.

- Kto go wam dał?

- Wódz z Bag End.

- Wódz, jaki Wódz? Chciałeś powiedzieć: Lotho? – spytał Frodo.

- Tak, ale kazał mówić teraz na siebie: Wódz.

- To pięknie; przynajmniej nie używa nazwiska Bagginsów – odparł Frodo. – Ale, jak widzę, pora, żeby krewni zajęli się nim i przywołali go do porządku.

Zza bramy dobiegł zgorszony i przerażony szept:

- Lepiej takich rzeczy nie mówić. On się może dowiedzieć. A poza tym jak będziecie tak hałasowali, gotów się zbudzić Duży Człowiek Wodza.

- Już my go obudzimy tak, że się nieprędko przestanie dziwić – rzekł Merry. – Jeżeli to znaczy, że twój wspaniały Wódz wziął do swej służby najemnych zbirów z Pustkowi, to widzę, żeśmy rzeczywiście za długo czekali z powrotem. – Zeskoczył z kuca, a dostrzegłszy w błysku latarni ogłoszenie, zdarł je i cisnął za bramę. Hobbici cofnęli się, żaden nie podszedł, by otworzyć skoble. – Do mnie, Pippin! Nas dwóch wystarczy.

            Merry i Pippin wdrapali się na bramę. Hobbici uciekli z mostu. Znowu zagrał róg. Z większego domu po prawej stronie wychynęła duża, ciężka postać, wyraźnie widoczna na tle oświetlonych drzwi.

- Co to za hałasy! – warknął zbliżając się. – Kto się ośmielił przez bramę włazić? Jazda stąd, bo karki poskręcam, nędzne pokurcze.

Nagle stanął, bo dostrzegł błysk mieczy.

- Billu Ferny! – rzekł Merry. – Jeżeli w ciągu dziesięciu sekund nie otworzysz bramy, gorzko pożałujesz. Nauczę cię posłuchu tym oto żelazem. Otwórz bramę i wynoś się za nią. Żebym cię tu więcej nie spotkał, łotrzyku, zbóju!

Bill Ferny skulił się, powlókł pod bramę, otworzył rygle.

- Oddaj klucz! – powiedział Merry.

Ale zbój cisnął mu klucze w twarz i dał nura w ciemność. Kiedy mijał kuce, jeden z nich wierzgnął i trafił go kopytami w przelocie. Bill Ferny zawył i zniknął w mroku. Nigdy nikt więcej o nim nie posłyszał.

- Brawo, Billy – pochwalił kucyka Sam.

- A więc wasz Duży Człowiek już załatwiony – rzekł Merry. – Z Wodzem policzymy się w swoim czasie. Na razie potrzebujemy na noc kwatery, a że, jak widzę, zburzyliście gospodę, która stała przy moście, i zamiast niej pobudowali te szkaradne domy, musicie nas jakoś w nich umieścić.

- Bardzo przepraszam, panie Meriadoku, ale to zabronione – odparł Hob.

- Co jest zabronione?

- Przyjmowanie podróżnych, jedzenie poza porami regularnych posiłków i w ogóle różne takie rzeczy.

- Co się tu dzieje? – spytał Merry. – Czy mieliście w tym roku klęskę nieurodzaju? Zdawało mi się, że lato było piękne i zbiory bogate.

- Owszem, rok był dość dobry – odparł Hob. – Zebraliśmy dużo plonów, ale nie wiadomo dokładnie, co się z nimi stało. Rozeszło się chyba między rozmaitych „poborców” i „szafarzy”, co to chodzą po kraju, liczą, mierzą i odstawiają wszystko do składów. Więcej zbierają, niż rozdzielają i prawie nic z tego potem do nas nie wraca.

- Słowo daję, to takie nudne, że nie ma siły słuchać dłużej po nocy – rzekł Pippin ziewając. – Mamy prowianty w workach podróżnych. Dajcie nam byle jaką izbę, żebyśmy mogli głowy skłonić. Nocowało się już gorzej po drodze!

 

H

obbici spod bramy wciąż jeszcze zdawali się zaniepokojeni, najwidoczniej propozycja Pippina nie zgadzała się z obowiązującymi przepisami; nikt jednak nie ośmielił się sprzeciwiać dłużej tak groźnie uzbrojonym podróżnym, z których dwaj byli na dobitkę wyjątkowo rośli i silni. Frodo kazał bramę z powrotem zaryglować. Ostrożność taka miała bądź co bądź pewien sens, skoro w okolicy kręcili się zbóje. Potem czterej przyjaciele weszli do hobbickiej kordegardy i rozgościli się tam, jak mogli. Była to izba naga i brzydka, ze skąpym kominkiem, który nie pozwalał na rozpalenie porządnego ognia. Na piętrze w sypialniach wartowników ciągnęły się rzędy twardych łóżek, a na ścianach wisiały różne pouczenia i długa lista przepisów. Pippin zdarł je natychmiast. Piwa nie było wcale, jadła bardzo mało, ale z prowiantów, które wydobyto z podróżnych worków i rozdzielono między wszystkich obecnych, złożyła się niezła kolacja. Pippin łamiąc przepis numer cztery dorzucił na palenisko prawie całą wiązkę drew, przeznaczonych na dzień następny.

- Przydałaby się teraz fajeczka, paląc milej by się słuchało waszej opowieści o tym, co się dzieje w Shire – powiedział.

- Ziela fajkowego nie ma – odparł Hob – a raczej jest tylko dla Dużych Ludzi Wodza. Cały zapas podobno się wyczerpał. Jak słyszeliśmy, karawany wozów załadowanych liśćmi wysłano z Południowej Ćwiartki starą drogą, przez Bród Sarn. Stało się to pod koniec zeszłego roku, wkrótce po waszym wyjeździe. Ale podobno wcześniej jeszcze ziele cichcem wyciekało z kraju w mniejszych ilościach. Ten Lotho...

- Trzymaj język za zębami, Hobie Hayward! – krzyknęło kilku hobbitów naraz. – Wiesz, że takie gadanie jest zabronione. Wódz dowie się, co mówiłeś, a wtedy wszyscy będziemy w opałach.

- Nie dowiedziałby się, gdyby między wami nie było lizusów – odparł zapalczywie Hob.

- Spokojnie, spokojnie! – rzekł Sam. – Wiemy już dość. Nie trzeba ani słowa więcej, gościnności nie ma, piwa nie ma, ziela do fajki nie ma, za to przepisów w bród i kłótnie jak wśród orków. Spodziewałem się, że odpocznę wreszcie, ale widzę, że czekają nas nowe trudy i kłopoty. Tymczasem chodźmy spać i odłóżmy te sprawy do rana.

 

N

owy „Wódz” najwidoczniej miał swoje sposoby, żeby wiedzieć o wszystkim. Od mostu do Bag End było czterdzieści mil z hakiem, ale ktoś niewątpliwie pospieszył z wiadomościami. Frodo i jego towarzysze wkrótce się o tym przekonali.

            Nie mieli ustalonych ściśle planów, lecz zamierzali najpierw udać się do Ustroni na krótki wypoczynek. Teraz jednak, widząc, co się święci, postanowili jechać wprost do Hobbitonu. Wyruszyli wręcz nazajutrz gościńcem, popędzając konie. Wiatr przycichł, ale niebo było chmurne. Kraj zdawał się smutny i opuszczony; co prawda był to już pierwszy dzień listopada, koniec jesieni. Mimo wszystko ogniska płonęły nawet na tę porę roku niezwykle gęsto, a wszędzie dokoła dym wzbijał się nad ziemię i ciężką chmurą płynął w stronę Leśnego Zakątka.

            Pod wieczór wędrowcy zbliżyli się do Żabiej Łąki – sporej wsi przy gościńcu, oddalonej o dwadzieścia dwie mile od mostu. Tam chcieli przenocować, pamiętając, że gospoda „Pod Pływającą Kłodą” cieszy się dobrą sławą. Ale u wjazdu do wsi natknęli się na barierę zagradzającą gościniec i opatrzoną wielką tablicą z napisem: „Wstęp wzbroniony”. Za barierą stał liczny oddział szeryfów z pałkami w garści i z piórami na czapkach; miny mieli nadęte i trochę wystraszone zarazem.

- Co to wszystko ma znaczyć? – spytał Frodo powstrzymując się od śmiechu.

- Znaczy to, panie Baggins – odparł dowódca szeryfów, hobbit odznaczający się podwójnym piórem na czapce – że jest pan aresztowany za włamanie się przez bramę, zdarcie ogłoszeń urzędowych, napaść na odźwiernego, bezprawne przekroczenie granic, nocowanie w budynku państwowym bez zezwolenia i przekupienie poczęstunkiem wartowników pełniących służbę.

- Nic więcej? – spytał Frodo.

- ja bym mógł coś niecoś dorzucić, jeśli chcecie – powiedział Sam. – Nazwanie Wodza po imieniu, świerzbienie ręki, żeby mu kułakiem zamalować tę jego pryszczatą buzię, a także posądzenie szeryfów, że są bandą durniów.

- Dość tego! Zgodnie z rozkazem Wodza macie iść z nami bez oporu. Zaprowadzimy was Nad Wodę i oddamy w ręce Dużych Ludzi Wodza. Wszystko, co macie do powiedzenia, powiecie na rozprawie. Ale jeśli nie chcecie dłużej jeszcze posiedzieć w więzieniu, radzę wam za wiele nie gadać.

Szeryfowie speszyli się mocno, kiedy Frodo wraz z całą kompanią wybuchnął na to gromkim śmiechem.

- Nie pleć głupstw – rzekł Frodo. – Pojadę, gdzie mi się spodoba, i wtedy, kiedy zechcę. Przypadkiem wybieram się do Bag End, gdzie mam interesy, ale jeśli upierasz się iść tam z nami, proszę bardzo, to twoja sprawa.

- Niech i tak będzie, panie Baggins – odparł dowódca szeryfów – ale niech pan nie zapomina, że pana aresztowałem.

- Nie zapomnę! – rzekł Frodo. – Nigdy! Ale może ci to kiedyś wybaczę. W każdym razie dzisiaj nigdzie dalej nie jadę, bądź więc łaskaw odprowadzić mnie do gospody „Pod Pływającą Kłodą”.

- Nie mogę, proszę pana. Gospoda zamknięta. Jest tylko dom szeryfów na drugim końcu wsi. Tam was zaprowadzę.

- Zgoda – powiedział Frodo. – Idź naprzód, jedziemy za tobą.

 

S

am tymczasem przeglądając szeregi wypatrzył wśród szeryfów dawnego znajomka.

- Ejże, Robinie Smallburrow! Chodź no bliżej, chciałbym z tobą pogadać! – zawołał.

Robin Smallburrow zerknął lękliwie na dowódcę, który nasrożył się, lecz nie śmiał oponować, po czym cofnął się i podszedł do Sama. Sam zeskoczył z kucyka.

- Słuchaj no, Robinku – rzekł – wychowałeś się w Hobbitonie i powinieneś mieć więcej oleju w głowie. Czy ci nie wstyd napastować pana Froda? I co to ma znaczyć, że gospoda zamknięta?

- Wszystkie gospody zamknięto – odparł Robin. – Wódz piwa nie cierpi. Od tego się przynajmniej zaczęło. Bo teraz, prawdę mówiąc, Duzi Ludzie Wodza piją, ile chcą. On nie cierpi też, żeby się ktoś po kraju kręcił, więc jeśli już któryś hobbit musi albo chce podróżować, ma zgłaszać się w domach szeryfów po drodze i tłumaczyć się, po co i skąd wędruje.

- Wstydziłbyś się brać udział w takich głupich bezeceństwach – rzekł Sam. – Pamiętam, żeś zawsze wolał gospody oglądać od środka niż z zewnątrz. Na służbie czy poza służbą, chętnie wpadałeś na kufelek piwa.

- I dalej bym to chętnie robił, gdybym mógł. Ale nie bądź dla mnie za surowy, Samie. Cóż poradzę? Wstąpiłem do szeryfów na służbę siedem lat temu, kiedy nikomu nie śniło się o takich porządkach, jakie dziś mamy. Myślałem, że będę miał okazję włóczyć się po kraju, słuchać plotek, gdzie piwo lepsze. Stało się teraz inaczej.

- No, to rzuć to do licha, nie bądź dłużej szeryfem, skoro to przestało być zajęciem stosownym dla uczciwego hobbita – rzekł Sam.

- To wzbronione – odparł Robin.

- Jeżeli jeszcze raz usłyszę to piękne słówko, rozgniewam się na dobre – powiedział Sam.

- Szczerze mówiąc, nawet bym się nie zmartwił – odparł Robin zniżając głos. – Gdybyśmy rozgniewali się wszyscy razem, może by dało się coś zrobić. Ale zrozum, Samie, Wódz ma swoich Dużych Ludzi. Rozsyła ich wszędzie, a jeśli ktoś z nas, małych ludzi, upomina się o swoje prawa – zamykają go w więzieniu. Pierwszego zamknęli naszego starego tłuściocha Willa Whitfoota, burmistrza, a potem wielu innych. Ostatnio dzieje się coraz gorzej. Często biją więźniów.

- Dlaczego więc dla nich pracujesz? – spytał Sam ze złością. – Kto cię posłał do Żabiej Łąki?

- Nikt. Stale tam jesteśmy na posterunku w dużym domu szeryfów. Należę do pierwszej grupy Wschodniej Ćwiartki. Razem jest teraz paruset szeryfów i werbują ich jeszcze więcej, bo wyszły nowe przepisy. Większość służy wbrew woli, ale nie wszyscy. Nawet w Shire są tacy, którzy lubią wścibiać nosy w cudze sprawy i udawać ważnych. Co gorsza nie brak też szpiegów, donoszących o wszystkim Wodzowi i jego Dużym Ludziom.

- Ha! Więc tym sposobem o nas się dowiedział, czy tak?

- Tak. Zwykłym obywatelom nie wolno korzystać z pospiesznej poczty, ale oni jej używają i trzymają umyślnych gońców w różnych punktach kraju. Jeden taki goniec przybiegł w nocy z Bamfurlong z „tajną wiadomością”, drugi poniósł ją stąd dalej. A dziś po południu przyszedł tą drogą rozkaz, żeby was aresztować i odstawić Nad Wodę, nie wprost do więzienia. Wódz chce widocznie rozprawić się z wami jak najprędzej.

- Odechce mu się, jak pan Frodo z nim pogada – rzekł Sam.

Dom szeryfów w Żabiej Łące nie był lepszy od kordegardy przy moście. Nie miał pietra, lecz okna równie wąskie, i zbudowany był z brzydkiej, szarej cegły, niedbale kładzionej. Wnętrze okazało się wilgotne i ponure, a kolację podano na długim stole z nie heblowanych desek, których na dobitkę od dawna nikt porządnie nie wyszorował. Jadło było zresztą niegodne lepszego stołu. Podróżni nie mieli ochoty zatrzymywać się tu dłużej, a że od Wody dzieliło ich jeszcze około osiemnastu mil, ruszyli o dziesiątej rano w drogę. Wyruszyliby znacznie wcześniej, gdyby nie to, że zwłoka wyraźnie złościła dowódcę szeryfów. Wiatr skręcił z zachodu na północ, pochłodniało, lecz deszcz nie padał.

            Kawalkada opuszczając wieś wyglądała dość zabawnie, mimo to kilku tutejszych mieszkańców, którzy wylegli z domów, żeby popatrzeć na odjazd podróżnych, wahało się, nie wiedząc, czy śmiech jest dozwolony. Dwunastu szeryfom kazano eskortować „więźniów”, lecz Merry zmusił ich, żeby maszerowali na czele, podczas gdy Frodo ze swą kompanią jechał za nimi. Merry, Pippin i Sam śmieli się, śpiewali i gawędzili swobodnie, szeryfowie natomiast kroczyli sztywno, usiłując nadać sobie surowy i poważny wygląd. Frodo milczał, zdawał się smutny i zamyślony. Ostatnią osobą, którą we wsi mijali, był krzepki staruszek zajęty właśnie strzyżeniem żywopłotu.

- Hola, hola! – zawołał na ich widok. – Kto tu właściwie kogo aresztował?

Dwaj szeryfowie odłączając się natychmiast od oddziału skierowali się ku niemu.

- Panie oficerze! – krzyknął Merry. – Proszę natychmiast przywołać swoich podwładnych do porządku, jeśli nie chcesz, żebym ja to zrobił.

Dwaj hobbici na ostry rozkaz dowódcy wrócili z ponurymi minami do szeregu.

- Naprzód, marsz! – zakomenderował Merry.

Jeźdźcy postarali się, żeby piesza eskorta musiała dobrze wyciągać nogi. Słońce wyjrzało zza chmur i mimo chłodnego wiatru szeryfowie zasapali się i spocili porządnie.

            Przy kamieniu Trzech Ćwiartek dali za wygraną. Przebiegli blisko czternaście mil z jednym tylko popasem w południe. Teraz była już godzina trzecia. Głodni, z poobijanymi nogami, nie mogli dłużej dotrzymać kroku kucykom.

- No, trudno, przyjdziecie za nami, kiedy zdołacie – rzekł Merry. – My jedziemy dalej.

- Do widzenia, Robinku! – powiedział Sam. – Czekam cię przed „Zielonym Smokiem”, jeśli nie zapomniałeś drogi do gospody. Nie marudź za długo!

- Aresztanci uciekając łamią znów przepisy – markotnie stwierdził dowódca. – Ja za to nie chcę brać odpowiedzialności.

- Nie bój się, złamiemy jeszcze niejeden bez twojego pozwolenia – odparł Pippin. – Życzę szczęścia!

 

P

uścili się kłusem i gdy słońce zaczęło zniżać się na zachodnim widnokręgu ku Białym Wzgórzom, dotarli Nad Wodę, nad wielki staw. Tu czekał ich pierwszy naprawdę bolesny wstrząs. Były to przecież rodzinne strony Froda i Sama, obaj też dopiero w tym momencie zrozumieli, że są im droższe niż wszystkie kraje świata. Wielu znajomych domów brakowało. Niektóre, jak się zdawało, spłonęły. W północnym stoku wzgórza Nad Wodą miłe hobbickie norki opustoszały; ogródki, dawniej zbiegające barwnym kobiercem aż na brzeg, były zapuszczone i pełne chwastów. Co gorsza, tam gdzie przedtem droga do Hobbitonu ciągnęła się tuż nad stawem, wyrósł rząd szpetnych nowych budowli. Niegdyś wzdłuż drogi szumiały drzewa. Dziś wszystkie zniknęły. Patrząc z rozpaczą w stronę Bag End ujrzeli w oddali wysoki komin z cegły. Pluł czarnym dymem pod wieczorne niebo. Sam nie posiadał się z oburzenia.

- Nie wytrzymam, panie Frodo! – krzyknął. – Jadę tam! Muszę przekonać się, co to znaczy. Muszę odszukać Dziadunia.

- Najpierw trzeba się dowiedzieć, co nas tam czeka – rzekł Merry. – „Wódz” pewnie ma pod ręką bandę swoich zbirów. Powinniśmy przede wszystkim znaleźć kogoś, kto nam wyjaśni, jak sprawy stoją.

Ale Nad Wodą wszystkie domy i norki były zamknięte, nikt nie wyszedł powitać wędrowców. Dziwiło ich to, wkrótce jednak zrozumieli przyczynę. Kiedy bowiem dojechali do gospody „Pod Zielonym Smokiem”, mieszczącej się w ostatnim domu przy drodze do Hobbitonu, martwym teraz i ziejącym powybijanymi szybami – zobaczyli pod ścianą zaczajoną grupę Dużych Ludzi, rosłych i złowrogich. Mieli skośne oczy i śniadą cerę.

- Przypomina się Bill Ferny z Bree – rzekł Sam.

- I wielu jego współplemieńców z Isengardu – mruknął Merry.

 

Zbóje mieli pałki w rękach i rogi u pasa, lecz poza tym – o ile hobbici mogli dostrzec z tej odległości – nie byli uzbrojeni. Kiedy podróżni zbliżali się, tamci wyskoczyli na gościniec i zagrodzili przejazd.

- Dokąd to? – spytał jeden z nich, największy i najszpetniejszy ze wszystkich. – Dalej jechac nie wolno. Gdzie się podziała wasza sławetna eskorta?

- Idę za nami – odparł Merry. – Trochę ich już nogi bolą. Obiecaliśmy, że tu na nich zaczekamy.

- A co, nie mówiłem? – rzekł zbój zwracając się do swych kamratów. – Od razu powiedziałem Sharkeyowi, że tym małym durniom ufać nie można. Powinien był wysłać paru naszych.

- Na to samo by wyszło – powiedział Merry. – Co prawda nie przywykliśmy do pieszych rozbójników w naszym kraju, ale potrafimy sobie i z nimi dać radę.

- Rozbójników? Tak się o nas mówi? Radzę ci zmienić ton po dobroci, bo inaczej z tobą pogadam. Przewróciło się pokurczom w głowach. Nie liczcie zanadto na miękkie serce Wodza. Jest teraz Sharkey i Wódz zrobi to, co mu Sharkey każe.

- A cóż on każe? – spytał spokojnie Frodo.

- Ten kraj trzeba obudzić i nauczyć praw – oświadczył zbój. – Sharkey to zrobi i nie będzie się z wami cackał, jeśli go rozgniewacie. Wam trzeba większego władcy. I będziecie go mieli, nim ten rok upłynie, jeśli nie przestaniecie się buntować. Dostanie nauczkę ten szczurzy pomiot.

- Ach, tak! Dobrze, że mi wyjaśniłeś plany – rzekł Frodo. – Jadę właśnie do pana Lotho, który pewnie również się nimi zainteresuje.

Zbir wybuchnął śmiechem.

- Lotho! Lotho je zna. Nie martw się o niego. Lotho posłucha Sharkeya. Bo jeśli Wódz grymasi, to zmienia się Wodza. Rozumiesz? A jeśli mały ludek próbuje mieszać się do nie swoich spraw, to się go unieszkodliwia. Rozumiesz?

- Owszem – rzekł Frodo. – Po pierwsze widzę, że bardzo tu jesteście opóźnieni i nie wiecie nic o tym, co się na szerokim świecie dzieje. A tymczasem na południu wiele się zmieniło, odkąd je opuściłeś. Skończyły się twoje czasy, czasy zbójców. Czarna Wieża padła, w Gondorze panuje król. Isengard zburzony, twój sławetny mistrz błądzi po pustkowiu i jest żebrakiem. Minąłem go po drodze. Teraz już nie łotrzykowie z Isengardu, ale wysłańcy króla będą przybywali do nas Zieloną Ścieżką.

Zbój patrzył na Froda z szyderczym uśmiechem.

- Żebrakiem, powiadasz? Czyżby? – zadrwił. – Przechwalaj się, przechwalaj, zadufku. Nie przeszkodzi to nam żyć wygodnie w tym sytym kraiku, gdzie dość długo hobbici próżnowali. A co do królewskich wysłańców – rzekł prztykając palcami przed nosem Froda – to tyle sobie z nich robię! Tyle! Jeśli w ogóle będę łaskaw na nich zwrócić uwagę.

Tego było Pippinowi za wiele. Wspomniał pola Kormallen i krew w nim zakipiała, że taki zezowaty łotr ośmiela się powiernika Pierścienia nazwać zadufkiem. Odrzucił płaszcz z ramion, dobył miecza i w blasku srebra na czerni Gondoru wysunął się z koniem naprzód.

- Jestem wysłańcem króla! – rzekł. – Mówisz z królewskim przyjacielem, który wsławił się w krajach zachodu. Jesteś nie tylko łotrem, ale też głupcem. Na kolana, w proch, błagaj o przebaczenie, jeśli nie chcesz, żebym cię pokarał tym ostrzem, które gromiło trollów.

Miecz błysnął w zachodzącym słońcu. Merry iSam także sięgnęli do broni i przysunęli się do Pippina, żeby go wesprzeć w walce. Frodo jednak nie drgnął. Zbóje cofnęli się z drogi. Dotychczas łatwo sobie radzili z bezbronnymi wieśniakami w Bree albo z oszołomionym ludem w Shire. Nieustraszeni hobbici z lśniącymi mieczami i surowymi twarzami byli dla nich wielką niespodzianką. W głosie podróżnych brzmiał ton, jakiego nie słyszeli jeszcze nigdy. Zdjął ich strach.

- Precz stąd! – rzekł Merry. – A jeśli poważycie się kiedykolwiek znowu mącić spokój tej wioski, pożałujecie!

Czterej hobbici powędrowali dalej, zbójcy uciekli drogą w przeciwnym kierunku, lecz w biegu trąbili na rogach.

- Ano, nie za wcześnie wróciliśmy! – powiedział Merry.

- Na pewno. Może nawet za późno, przynajmniej za późno, żeby ocalić Lotha – rzekł Frodo. – Nikczemny głupiec, ale mi go żal.

- Ocalić Lotha? Co mówisz? – zdziwił się Pippin. – Chciałeś chyba powiedzieć: zniszczyć.

- Zdaje się, że niezupełnie rozumiesz tę sprawę, Pippinie – odparł Frodo. – Lotho nie zamierzał doprowadzić kraju do tej klęski. Był głupi i nikczemny, ale teraz znalazł się w pułapce. Zbójcy wzięli wszystko w swoje ręce, rabują, tyranizują lud, rządzą i burzą samowolnie, posługując się jego imieniem. A nawet już zaczynają obywać się bez tego imienia. Lotho jest w gruncie rzeczy więźniem w Bag End i pewnie drży ze strachu. Musimy spróbować, czy nie da się go ocalić.

- W głowie mi się kręci! – rzekł Pippin. – Wszystkiego się spodziewałem na zakończenie naszej wyprawy, ale nie tego, że będę musiał bić się z półorkami i zbójami na własnej ziemi i to w obronie pryszczatego Lotha!

- Bić się? Tak, może i do tego przyjdzie – odparł Frodo. – Ale pamiętaj: nie wolno ci zabić żadnego hobbita, nawet gdyby stał po stronie przeciwników, to znaczy nawet gdyby im naprawdę sprzyjał, bo nie mówię o tych, którzy ze strachu ulegają rozkazom łotrów. Nigdy jeszcze w Shire hobbit nie zabił umyślnie hobbita. Nie odstąpimy od tej tradycji. Innych też staraj się oszczędzać, nie zadawaj śmierci, chyba że będzie to naprawdę nieuniknione. Powściągaj zapalczywość i własne ręce aż do ostatniej chwili.

- Jeśli zbirów jest dużo –odparł Merry – nie da się uniknąć walki. Nie uratujemy Lotha ani Shire’u samym oburzeniem i smutkiem, mój Frodo.

- Nie, nie będzie łatwo drugi raz ich nastraszyć – powiedział Pippin. – Tych się udało spłoszyć, bo ich zaskoczyliśmy. Słyszeliście, że dęli w rogi? Są więc z pewnością inni zbóje w pobliżu. W gromadzie będą odważniejsi. Trzeba rozejrzeć się za jakimś schronieniem na noc. Bądź co bądź jest nas tylko czterech, chociaż uzbrojonych.

- Mam pomysł! – rzekł Sam. – Chodźmy do starego Toma Cottona. Mieszkał przy Południowej Ścieżce i zawsze był zacnym hobbitem. Ma też kupę synów, a wszyscy – moi przyjaciele.

- Nie! – odparł Merry. – Nie zda się na nic „szukać schronienia”. Tak właśnie postępował zazwyczaj tutejszy ludek, i to ułatwia sprawę zbirom. Przyjdą po nas w przeważającej sile, osaczą w kryjówce i albo z niej wypędzą, albo spalą z nią razem. Nie, musimy działać, nie zwlekając.

- Jak? – spytał Pippin.

- Wzniecić w Shire powstanie – rzekł Merry. – Zaraz! Budźcie hobbitów! Oni wszyscy nienawidzą nowych porządków, to jasne. Wszyscy z wyjątkiem może paru łajdaków i paru głupców, którzy chcą w ten sposób zdobyć stanowiska, nie rozumiejąc wcale, co się naprawdę dzieje. Ale hobbici w Shire tak długo cieszyli się spokojem i wygodami, że teraz nie wiedzą, co robić. Wystarczy jednak przytknąć żagiew, a kraj stanie w ogniu. Ludzie Wodza pewnie to wiedzą. Będą próbowali nas zdeptać i zgasić możliwie szybko. Nie ma chwili do stracenia. Samie, jeśli chcesz, skocz na farmę Cottona. To najbardziej szanowany gospodarz w okolicy i najdzielniejszy. Żywo! Zadmę w róg Rohanu. Jeszcze tu nie słyszano takiej muzyki.

 

G

alopem wrócili do środka wsi. Sam skręcił w boczną ścieżkę i pognał do zagrody Cottona. Nie zdążył się oddalić, gdy nagle dobiegł jego uszu czysty, bijący ku niebu śpiew rogu. Daleko w górach i na polach odpowiedziały echa, a tak było to wezwanie naglące, że Sam omal nie zawrócił z miejsca, by pospieszyć za tym głosem. Kucyk stanął dęba i zarżał.

- Naprzód! Naprzód! – zawołał Sam. – Nie bój się, wkrótce zawrócimy.

Potem usłyszał, jak Merry zmieniając nutę gra pobudkę Bucklandu, aż powietrze drży od okrzyku:

- Zbudźcie się! Zbudźcie! Trwoga, napaść, pożoga! Zbudźcie się! Gore! Napaść!

Za plecami Sama, we wsi, rozległ się gwar, szczęk, trzask zamykanych drzwi. Przed nim w zmierzchu wybłysnęły światła, zaszczekały psy, zatupotały spieszne kroki. Nim dotarł do końca ścieżki, spotkał biegnących hobbitów, starego Cottona i trzech jego synów: Toma, Jolly’ego i Nicka. Z toporami w ręku zastąpili mu drogę.

- Nie, to nie zbój! – wstrzymał synów stary gospodarz. – Z wzrostu wygląda na hobbita, ale ubrany dziwnie. Hej! – krzyknął. – Coś za jeden i co to za alarm?

- To ja, Sam Gamgee! Wróciłem.

Stary Cotton podszedł bliżej i przyjrzał mu się bacznie w półmroku.

- A to dopiero! – wykrzyknął. – Głos Sama i twarz Sama nie gorsza niż była. Ale takeś się ustroił, że mógłbym się o ciebie otrzeć na drodze i nie zgadłbym, z kim mam zasdzczyt. Jak słyszę, podróżowałeś daleko? Baliśmy się, że już nie żyjesz.

- Żyję, żyję – odparł Sam. – I pan Frodo żyje. Jest tutaj z przyjaciółmi. Właśnie dlatego ten alarm: budzimy Shire do powstania. Trzeba przepędzić zbirów i tego ich Wodza. Ruszamy zaraz.

- Dobra nowina! – zawołał Cotton. – Nareszcie! Przez cały ten rok świerzbią mnie ręce. Ale nikt nie chciał mi pomóc. W dodatku muszę pilnować żony i Różyczki. Te zbiry nie na próżno się tutaj kręcą. Ale skoro tak, dalejże, chłopcy! Nad Wodą powstanie! My z nim!

- A co będzie z waszą żoną i Różyczką? – spytał Sam. – Niebezpiecznie, żeby zostały tu bez obrony.

- Nibs ich strzeże. Jeśli uważasz, że trzeba mu pomóc, to jedź do nich – rzekł stary Cotton z domyślnym uśmiechem. Po czym wraz z synami pobiegł ku wsi.

Sam pospieszył do domu Cottonów. W głębi rozległego podwórka na najwyższym stopniu schodów w okrągłych drzwiach stała matka z córką, a przed nimi młody Nibs z widłami wzniesionymi w ręku.

- To ja! Sam Gamgee! – zawołał w pędzie jeszcze Sam. – Nie próbuj mnie nadziać na widły, Nibsie! Zresztą mam na sobie kolczugę.

Zeskoczył z kuca i wbiegł na schodki. Tamci wpatrywali się w niego w osłupieniu.

- Dobry wieczór, pani Cotton! – rzekł. – Dobry wieczór, Różyczko.

- Dobry wieczór, Samie – odpowiedziała Różyczka. – Gdzieżeś to bywał? Mówili, żeś zginął, ale ja od wiosny już czekałam na ciebie. Nie bardzo się spieszyłeś.

- Może – odparł Sam – za to teraz bardzo się spieszę. Robimy porządek ze zbirami i muszę wracać do pana Froda. Chciałem tylko wpaść na chwilkę i zobaczyć, jak się miewa pani Cotton i ty, Różyczko.

- Miewamy się doskonale – odpowiedziała pani Cotton. – A raczej miewałybyśmy się dobrze, gdyby nie ci rabusie, zbóje.

- No, Samie, umykaj! – powiedziała Różyczka. – Jeśli przez tak długi czas opiekowałeś się panem Frodem, to nieładnie, że go opuszczasz teraz, gdy zaczyna być naprawdę niebezpiecznie.

Sam oniemiał wobec tak niesprawiedliwego zarzutu. Musiałby gadać przez tydzień, żeby odpowiedzieć, jak należało. Zawrócił na pięcie, skoczył na kucyka. W ostatniej chwili Różyczka zbiegła jednak ze schodków.

- Wiesz, Samie, wyglądasz wspaniale! – powiedziała. – Jedź! Ale bądź ostrożny i jak tylko przepędzisz tych zbirów, wracaj prosto do nas.

 

W

e wsi tymczasem już wrzało. Sam po powrocie zastał nie tylko gromadkę młodzików, ale też przeszło setkę starszych, krzepkich hobbitów, uzbrojonych w topory, ciężkie młoty, długie noże i grube kije; niektórzy mieli nawet myśliwskie łuki. Z okolicznych farm przybywało coraz więcej ochotników.

            Paru wieśniaków roznieciło duże ognisko, po pierwsze dlatego, że było to przez Wodza surowo zabronione. Ogień rozjarzył się jasno, gdy już zapadła noc. Inni na rozkaz Meriadoka ustawili w poprzek drogi zapory na obu krańcach wsi. Oddział szeryfów natknąwszy się na jedną z nich stanął zdumiony, a gdy szeryfowie zorientowali się, o chodzi, większość zdarła pióra z kapeluszy i przyłączyła się do powstania. Reszta zbiegła chyłkiem.

            Gdy Sam nadszedł, Frodo i jego przyjaciele rozmawiali właśnie ze starym Tomem Cottonem, a tłum wieśniaków z Nad Wody otaczał ich w krąg z ciekawością i podziwem.

- Od czego więc zaczniemy? – spytał Cotton.

- Jeszcze tego nie rozstrzygnąłem, muszę najpierw zebrać więcej wiadomości – odparł Frodo. – Ilu zbirów jest w pobliżu?

- Trudno powiedzieć – rzekł Cotton. – Kręcą się wciąż, to przychodzą, to odchodzą. Około pół setki w tej ich budzie przy drodze do Hobbitonu; stamtąd rozłażą się po okolicy kradnąc czy też, jak to nazywają, „rekwirując”. Ale zwykle co najmniej dwudziestu trzyma się przy naczelniku, bo tak Wodza tytułują. Wódz mieszka czy też mieszkał w Bag End, ale ostatnio wcale się nie pokazuje. Nikt od paru już tygodni go nie widział. Co prawda jego Ludzie nie dopuszczają nikogo w pobliże tej siedziby.

- Nie tylko w Hobbitonie są Ludzie Wodza, prawda? – spytał Pippin.

- Gdzie ich nie ma! – odparł Cotton. – Spora banda na południu, w Longbottom i nad Brodem Sarn, jak słyszałem; siedzą też przyczajeni w Leśnym Zakątku i mają swoją budę przy Rozdrożu. A poza tym są Lochy, to znaczy stare podziemne składy w Michel Delving zamienione teraz na więzienia dla tych, którzy ośmielają się zbirom przeciwstawić. Razem nie ma tych łajdaków więcej niż trzy setki w całym Shire, a może trochę mniej. Damy im radę, jeśli weźmiemy się do kupy.

- Broń mają? – spytał Merry.

- Nahajki, noże i pałki. To im wystarcza do tej brudnej roboty. Z inną bronią jak dotąd jeszcze się nie zdradzili – odparł Cotton – ale myślę, że sięgną po coś więcej, jeśli przyjdzie do walki. Niektórzy mają na pewno łuki. Ustrzelili paru hobbitów.

- A widzisz, Frodo! – zawołał Merry. – Mówiłem ci, że bez walki się nie obejdzie. Tamci pierwsi zaczęli zabijać.

- Niezupełnie – wyjaśnił Cotton. – W każdym razie nie oni zaczęli strzelaninę, ale Tukowie. Pański ojciec, panie Peregrinie, od początku nie chciał się z Lothem zadawać, mówił, że jeśli ktoś ma w naszych czasach rządzić Shire’em, to chyba tylko prawowity than, a nie samozwaniec. A kiedy Lotho nasłał na niego swoich ludzi, pan Tuk nie dał sobie dmuchać w kaszę. Tukowie to szczęściarze, mają w Zielonych Wzgórzach głębokie nory, Wielkie Smajale i tak dalej, więc zbiry nie mogły się do nich dobrać, a Tukowie nie chcą nawet wpuszczać łajdaków na swoją ziemię. Jeśli któryś się tam zapędzi – wyganiają. Trzech, których przyłapali na rabunku, ustrzelili. Odtąd zbiry tym gorzej się rozsierdziły. I mają oko na Tuków. Nikt tam teraz nie dostanie się ani stamtąd nie wyjdzie.

- Górą Tukowie! – zawołał Pippin. – Ale ktoś jednak do Tukonu się dostanie. Jadę do Smajalów. Kto ze mną?

Zgłosiło się kilku młodzików na kucach i Pippin ruszył wraz z nimi.

- Do prędkiego zobaczenia! – krzyknął na odjezdnym. – Na przełaj mamy nie więcej niż czternaście mil. Jutro rano stawię się z całą armią Tuków.

Merry zadął w róg, gdy znikali w gęstym już zmroku. Hobbici wszyscy krzykneli im na wiwat.

- Mimo wszystko – rzekł Frodo do stojących najbliżej przyjaciół – nie chcę zabijania, oszczędzajcie nawet zbirów, chyba że nie byłoby innego sposobu obrony życia hobbitów.

- Dobrze – odparł Merry. – Ale możemy lada chwila spodziewać się odwiedzin tej bandy z Hobbitonu. Nie przyjdą na pogawędkę. Będziemy starali się potraktować ich wspaniałomyślnie, musimy jednak być przygotowani na najgorsze. Mam pewien plan.

- Zgoda – rzekł Frodo. – Ty zarządź wszystko.

W tej właśnie chwili nadbiegło paru hobbitów wysłanych przedtem na zwiady w stronę Hobbitonu.

- Idą już! – oznajmił. – Około dwudziestu zbirów, może więcej. Ale dwaj skręcili przez pola na zachód.

- Z pewnością do Rozdroża – powiedział Cotton – po posiłki. Bądź co bądź mają piętnaście mil w każdą stronę do przebycia. Na razie możemy się o to nie martwić.

Merry pospieszył wydać rozkazy. Tom Cotton oczyścił drogę odsyłając do domu wszystkich z wyjątkiem starszych hobbitów zaopatrzonych w jakąś broń. Nie czekali długo. Wkrótce usłyszeli donośne głosy, a potem tupot ciężkich stóp. Zaraz też cały oddział zbirów pokazał się na drodze. Na widok zapory wybuchnęli śmiechem. Nie wyobrażali sobie, żeby w tym kraiku znalazł się ktoś, kto stawi czoło dwom dziesiątkom Dużych Ludzi.

            Hobbici otworzyli zaporę i ustawili się na skraju drogi.

- Dziękujemy! – szyderczo zawołali Ludzie. – A teraz jazda stąd do domów, pod pierzynę, jeśli nie chcecie dostać lania. – I maszerując przez ulicę wsi, wrzeszczeli: - Gasić światła! Wszyscy do domów, niech nikt nie waży się nosa wytknąć. W razie nieposłuszeństwa weźmiemy pięćdziesięciu tutejszych hobbitów na rok do Lochów. Do domów! Naczelnik traci już cierpliwość.

Nikt nie zważał na te rozkazy, lecz gdy oddział przeszedł, hobbici sformowali się w szeregi i ruszyli za nim. Przy ognisku zbiry zastały samotnego Toma Cottona grzejącego sobie ręce.

- Jak się zwiesz i co tu robisz? – spytał dowódca zbirów.

Tom Cotton z wolna podniósł na niego wzrok.

- Właśnie o to samo chciałem was zapytać – powiedział. – To nie wasz kraj i nikt was tu sobie nie życzy.

- Ale my życzymy sobie ciebie obejrzeć z bliska – odparł dowódca. – Brać go, chłopcy! Do Lochów z nim! A po drodze dajcie nauczkę, żeby się uspokoił.

Paru zbirów podbiegło ku niemu, lecz od razu stanęli jak wryci. Zewsząd wkoło rozległy się głosy i napastnicy zrozumieli nagle, że stary farmer nie jest tu sam. Byli otoczeni. W mroku, na skraju światła promieniującego od ogniska, stali kręgiem hobbici, którzy cichcem podpełzli pod osłoną ciemności. Było ich prawie dwustu i wszyscy uzbrojeni.

Wystąpił Merry.

- Spotkaliśmy się już raz i ostrzegałem cię, żebyś się więcej tu nie pokazywał – rzekł do dowódcy. – Ostrzegam cię po raz wtóry; stoisz w pełnym świetle, a nasi łucznicy wzięli cię na cel. Jeśli któryś z was tknie tego gospodarza czy też innego hobbita, padną strzały. Odrzućcie wszelką broń, jaką macie przy sobie.

Dowódca zbirów rozejrzał się wkoło. Był w pułapce. Nie zląkł się jednak, czuł się pewnie mając dwudziestu kamratów u boku. Za mało znał hobbitów, żeby docenić niebezpieczeństwo. W swym zaślepieniu postanowił walczyć. Wydawało mu się, że będzie bardzo łatwo przebić się przez szeregi oblegających.

- Bić ich, chłopcy! – krzyknął. – Bić, nie żałować!

Z długim nożem w jednej ręce, z kijem w drugiej, rzucił się na krąg hobbitów chcąc przedostać się z powrotem do Hobbitonu. Napotkał na swej drodze Meriadoka i z furią zamachnął się na niego kijem. Lecz w tym samym momencie padł martwy, przeszyty czterema strzałami.

            Nauka nie poszła w las. Reszta zbirów poddała się hobbitom. Odebrano im broń, związano powrozami w szeregi i zaprowadzono do pustego budynku, który sami sobie zbudowali; tam spętanych zostawiono pod kluczem i pod strażą. Zabitego dowódcę pochowano opodal drogi.

- Aż za łatwo poszło, prawda? – rzekł Cotton. – Przepowiadałem, że damy im radę. Potrzebny był nam tylko sygnał. Wróciliście w samą porę, panie Merry!

- Jeszcze mamy sporo do zrobienia – odparł Merry. – Jeżeli twój rachunek był słuszny, unieszkodliwiliśmy dopiero dziesiątą część przeciwników. Ale teraz już ciemno. Trzeba chyba z następnym krokiem czekać do rana. Wtedy złożymy wizytę Wodzowi.

- Czemu nie zaraz? – spytał Sam. – Ledwie szósta godzina. A mnie pilno zobaczyć Dziadunia. Czy nie wie pan, co u niego słychać, panie Cotton?

- Nic dobrego, ale też nic bardzo złego – odpowiedział farmer. – Rozkopali całą skarpę nad Bagshot, a to był dla Dziadunia ciężki cios. Musiał przenieść się do jednego z nowych domów, które pobudowali Ludzie Wodza w tym okresie, kiedy jeszcze zajmowali się czymś poza paleniem i kradzieżą; mieszka teraz o niespełna milę od granicy wsi Nad Wodą. Odwiedza mnie przy każdej sposobności; wydaje się lepiej odżywiony niż wielu innych biedaków. Tak jak wszyscy jest przeciwnikiem nowych porządków. Zaprosiłbym go na stałe do siebie, ale to wzbronione.

- Dziękuję, panie Cotton, nigdy panu tego nie zapomnę – rzekł Sam. – Chcę koniecznie zobaczyć Dziadunia. Ten cały Wódz i jego Sharkey, czy jak go tam zwą, mogliby w ciągu nocy uknuć jakieś łotrostwo.

- Rób, jak uważasz, Samie – odparł Cotton. – Dobierz sobie do kompanii chłopaka albo ze dwóch i sprowadźcie Dziadunia do mego domu. Nie będziesz musiał wcale zbliżać się do starego Hobbitonu Nad Wodą. Jolly pokaże ci drogę.

            Sam wybrał się niezwłocznie. Merry rozesłał zwiady w okolicę wsi i rozstawił na noc warty przy zaporach. Potem wraz z Frodem poszedł do domu Cottona. Siedzieli w gronie jego rodziny w ciepłej kuchni; Cottonowie grzecznie zadali kilka pytań o historię ich podróży, ale słuchali odpowiedzi jednym uchem, zanadto pochłonięci wydarzeniami w kraju.

- Zaczęło się wszystko przez tego Pypcia, jak przezwaliśmy Lotha – mówił Cotton. – I zaczęło się wkrótce po pańskim odejściu, panie Frodo. Pypeć miał dziwne pomysły. Wszystko chciał zagarnąć, a potem rządzić wszystkimi. Prędko się wydało, że już od dawna nagromadził wielki majątek, co mu wcale na zdrowie nie wyszło. Ale dalej skupował coraz więcej, chociaż nie wiadomo, skąd brał na to pieniądze. Już miał młyny i browary, i gospody, i farmy, i plantacje fajkowego ziela. Podobno jeszcze zanim się sprowadził do Bag End, kupił od Sandymana młyn.

            Oczywiście, od początku miał po ojcu duże dobra w Południowej Ćwiartce i sprzedawał, jak chodziły słuchy, najlepsze liście za granicę, wywożąc je cichcem już od dwóch lat. Pod koniec zeszłego roku zaczął wysyłać już nie liście, ale przygotowane ziele i to całymi karawanami wozów. Zaczęło ziela w kraju brakować, a na domiar złego zbliżała się zima. Hobbici burzyli się na to, lecz umiał ich uspokoić. Na wozach zjechała gromada Dużych Ludzi, przeważnie zbójów; niektórzy mieli się zająć przewożeniem towaru na południe, inni zostali na dobre w Shire. Potem ściągnęło ich jeszcze więcej. Zanim się opatrzyliśmy, już ich było pełno wszędzie; wycinali drzewa, kopali, budowali sobie szopy i domy, robili, co chcieli. Zrazu Pypeć płacił za wyrządzone przez nich szkody, ale wkrótce rozpanoszyli się tak, że po prostu brali, co im się podobało.

            W kraju zaczęto szemrać, nie dość jednak głośno. Stary burmistrz, Will, wybrał się z protestem, ale nie doszedł do Bag End. Po drodze opadły go zbiry, zawlokły do Lochów w Michel Delving i tam po dziś dzień biedak siedzi. Stało się to jakoś zaraz po Nowym Roku, a gdy zabrakło burmistrza, Pypeć ogłosił się Naczelnym Szeryfem i odtąd rządził samowolnie wszystkim. Kto się ośmielił, jak to oni nazywają, na „krnąbrność”, tego spotykał los Willa. Z każdym dniem było gorzej. Ziela do fajek nikt nie miał prócz Ludzi Wodza; Wódz nie lubi piwa, więc go hobbitom odmówił, pozwalając pić tylko swoim Ludziom; wszystkiego było coraz mniej, tylko przepisów coraz więcej, żeby nikt nie mógł nic z własnego dobra zachować, gdy zbiry plądrowały dom po domu niby to dokonując „sprawiedliwego rozdziału”, w rzeczywistości brali wszystko dla siebie, a hobbitom nie dawali nic, prócz resztek, które można nabyć w domach szeryfów, ale to paskudztwo nie do strawienia. Źle się działo. Odkąd jednak zjawił się Sharkey, nastała istna klęska.

- Kto zacz ten Sharkey? – spytał Merry. – Jeden ze zbirów coś nam o nim wspominał.

- Zbir nad zbirami, o ile mi wiadomo – odparł Cotton. – Pierwszy raz usłyszeliśmy jego imię mniej więcej w okresie żniw, jakoś pod koniec września. Nigdyśmy go nie widzieli; podobno mieszka w Bag End. On to, jak się domyślam, jest teraz prawdziwym naszym władcą. Zbiry wykonują jego wolę, a on każe rąbać, palić, burzyć. Ostatnio także – zabijać. Już w tym nie sposób dopatrzyć się sensu, bodaj nawet złośliwego. Walą drzewa i zostawiają na miejscu, żeby gniły. Palą domy i przestali nowe budować.

            Posłuchajcie, jak było z młynem Sandymana. Pypeć go zburzył, jak tylko sprowadził się do Bag End. Potem sprowadził bandę Dużych Ludzi, z minami zbójów, żeby zbudowali nowy młyn, większy i pełen różnych zagranicznych wynalazków. Tylko durny Ted cieszył się z tego i pracuje przy czyszczeniu machin u Dużych Ludzi na tym miejscu, gdzie jego ojciec był młynarzem i gospodarzem. Pypeć zapowiadał, że w jego młynie będzie się mełło więcej i szybciej. Ma takich młynów kilka. Ale żeby mleć, trzeba mieć ziarno, a do nowego młyna nie dostarczano go więcej niż do starego. Odkąd Sharkey panuje, w ogóle nie ma co mleć. Wciąż tylko słychać łoskot, dym bucha z komina, smród zapowietrza okolicę, a w Hobbitonie nikt nie zazna spokoju za dnia ani w nocy. Umyślnie wylewają jakieś brudy, zapaskudzili nimi w dolnym biegu Wodę i całe to plugastwo spływa do Brandywiny. Jeśli im o to chodzi, żeby Shire zamienić w pustynię, to wybrali dobrą drogę. Nie przypuszczam, żeby ten głupi Pypeć do tego dążył. Moim zdaniem to robota Sharkeya.

- Na pewno! – odezwał się młody Tom Cotton. – Przecież uwięzili starą matkę Pypcia, Lobelię, którą Pypeć bardzo kocha, ją chyba jedną n świecie. Hobbici z Hobbitonu widzieli, jak to się stało. Lobelia szła ścieżką z Pagórka i miała w ręku swój stary parasol. Spotkała kilku zbirów jadących wielkim wozem pod górę.

- Dokąd jedziecie? – pyta.

- Do Bag End.

- Po co?

- Budować szopy dla Sharkeya.

- Kto wam pozwolił?

- Sharkey – odparli. – Ustąp z drogi, stara jędzo.

- Ja wam pokażę Sharkeya, podli zbóje, złodzieje! – krzyknęła i z parasolem w garści rzuciła się na przywódcę, dwa razy większego niż ona. Oczywiście obezwładnili ją i zabrali. Powlekli do Lochów, a to przecież starowina. Więżą innych, bardziej nam miłych i potrzebnych, nie da się jednak zaprzeczyć, że Lobelia okazała się dzielniejsza od wielu hobbitów.

 

W

 tym momencie rozmowa się urwała, bo do kuchni wpadł Sam prowadząc Dziadunia. Stary Gamgee z pozoru nie postarzał się przez ten rok, ale ogłuchł jeszcze bardziej.

- Dobry wieczór, panie Baggins – powiedział. – Cieszę się, że cię widzę z powrotem całego i zdrowego. Ale mam z panem na pieńku, że tak powiem, jeśli wolno mi być szczerym. Nie powinien pan był sprzedawać Bag End, od początku to mówiłem. Od tego zaczęły się wszystkie biedy. A przez ten czas, kiedy pan sobie podróżował po obcych krajach wojując w górach z Czarnym Ludem – jeśli dobrze zrozumiałem, co Sam plecie, bo z nim trudno się dogadać – tutaj zbóje przekopali nasz Pagórek i zniszczyli moje ziemniaki.

- Bardzo mi przykro, panie Gamgee – odparł Frodo. – Teraz, skoro wróciłem, postaram się w miarę moich sił naprawić szkody.

- Sprawiedliwie pan mówi – rzekł Dziadunio. – pan Frodo Baggins jest uczciwym hobbitem, zawsze to powiadałem, chociaż nie o wszystkich osobach tego nazwiska, za przeproszeniem, można to samo powiedzieć. Mam nadzieję, że mój Sam sprawował się w podróży przyzwoicie i że pan z niego jest zadowolony?

- Najzupełniej! – odparł Frodo. – Nie wiem, czy mi pan uwierzy, ale Sam teraz jest osobistością sławną na całym świecie; we wszystkich krajach, stąd aż do Morza i na drugim brzegu Rzeki, ludzie śpiewają pieśni o nim i o jego czynach.

Sam zaczerwienił się, ale z wdzięcznością spojrzał na Froda, bo Różyczce oczy zabłysły i uśmiechnęła się do młodego bohatera.

- Trudno w to uwierzyć – rzekł Dziadunio. – Ale widzę, że mój Sam dostał się w dziwną kompanię. Co on za kubrak ma na sobie? Nie podoba mi się, żeby rozsądny hobbit ubierał się w żelastwo, chociaż możliwe, że to się nie zedrze tak prędko jak inne ubrania.

 

N

azajutrz rodzina Cottonów i jej goście wstali o świcie. Noc minęła spokojnie, ale można było spodziewać się, że dzień przyniesie z pewnością niejedną przygodę.

- Tak wygląda, jakby w Bag End nie było już zbirów – rzekł stary Cotton – ale banda z Rozdroża zjawi się lada chwila.

Ledwie zjedli śniadanie, nadjechał goniec z Tukonu. Był pełen zapału.

- Than zerwał na nogi cały kraj – powiedział. – Wieść szerzy się wszędzie jak pożar, zbóje, którzy pilnowali Tukonu, a raczej ci z nich, którzy uszli z życiem, zbiegli na południe. Than ściga ich, żeby nie dopuścić do połączenia się na drodze z wielką bandą. Pana Peregrina jednak odesłał z tylu hobbitami, ilu mogli ze swego oddziału bez narażenia wyprawy odstąpić.

Następna nowina była mniej pomyślna. Merry, który całą noc spędził na koniu, przyjechał około dziesiątej do farmy.

- Silna banda nadciąga, są nie dalej niż o cztery mile stąd – oznajmił. – Idą gościńcem od Rozdroża, ale po drodze przyłączyli się do nich ludzie z różnych oddziałów. Będzie razem koło stu, a wszystko, co im się nawinie w marszu, podpalają. Łajdacy!

- Ha! Ci nie będą się wdawali w układy, idą zabijać – rzekł stary Cotton. – Jeśli Tukowie nie zjawią się wcześniej niż oni, musimy się ukryć i z zasadzki strzelać bez ostrzeżenia. Nie obejdzie się bez walki, zanim przywrócimy ład, panie Frodo!

Tukowie jednk wyprzedzili nieprzyjaciół. Przymaszerowała z Tukonu i Zielonych Wzgórz setka dziarskich hobbitów z Pippinem na czele. Merry miał teraz dość podkomendnych, żeby rozprawić się ze zbirami. Zwiadowcy donieśli, że przeciwnicy trzymają się zwartą kupą. Wiedzieli już, że kraj powstał przeciw nim, i najwyraźniej zamierzali stłumić bunt bez litości,  przecież Nad Wodą był główny ośrodek ruchu. Banda zdawała się groźna i zawzięta, brakowało jej wszakże dowódcy biegłego w sztuce wojennej. W marszu nie zachowywała żadnych ostrożności. Merry szybko powziął plan działania.

 

Z

bójcy maszerowali Wschodnim Gościńcem, po czym nie zatrzymując się zboczyli na drogę prowadzącą Nad Wodę; droga ta biegła czas jakiś stokiem w dół pomiędzy wysokimi skarpami porośniętymi u szczytu niskim żywopłotem. Za pierwszym skrętem, o niespełna ćwierć mili od gościńca, zbójcy natknęli się na przeszkodę: drogę zagradzał ciężki przewrócony wóz chłopski. To wstrzymało pochód. W tym samym momencie spostrzegli, że po obu stronach za żywopłotem, wprost nad ich głowami, stoi mur hobbitów. Inni hobbici tymczasem już wtaczali wozy, ukryte na polach, i barykadowali drogę zamykając zbójom odwrót. Z góry rozległ się głos:

- Tak więc wleźliście w potrzask – mówił Merry. – To samo przytrafiło się waszym kamratom z Hobbitonu; jeden z nich poległ, inni są naszymi więźniami. Złóżcie broń! Cofnijcie się o dwadzieścia kroków i siądźcie. Kto by próbował ucieczki, tego ustrzelimy.

Ale zbójcy nie dali się tak łatwo nastraszyć. Kilku chciało posłuchać wezwania, lecz natychmiast współtowarzysze wybili im to z głowy. Ze dwudziestu zawróciło i rzuciło się na wozy tarasujące drogę. Sześciu padło od strzał, lecz inni przedarli się, zabijając dwóch hobbitów, i w rozsypce puścili się przez pola w kierunku Leśnego Zakątka. Dwaj z nich polegli dosięgnięci w biegu strzałami. Merry głośno zadął w róg i  oddali odpowiedziało mu granie rogów.

- Nie uciekną daleko – rzekł Pippin. – Cała okolica roi się teraz od naszych sprzymierzeńców.

Tymczasem zamknięci w pułapce na drodze zbójcy, których tu było jeszcze z osiemdziesięciu, próbowali wdrapywać się na barykady lub na skarpy, tak że hobbici musieli użyć łuków i toporów. Mimo strat, wielu najsilniejszych i najbardziej zawziętych zbójów wydostało się na zachodni stok i stąd nacierało z furią na przeciwnika, szukając teraz krwawej pomsty raczej niż ucieczki. Kilku hobbitów poległo, opór już zaczynał słabnąć, gdy ze wschodniej strony nadbiegli Merry i Pippin i rzucili się w wir walki. Merry własną ręką ściął dowódcę zbirów, zezowatego, dzikiego wielkoluda, podobnego do ogromnego orka. Potem wycofał oddział zostawiając wkoło garstki niedobitków szeroki krąg łuczników.

            Wreszcie było po wszystkim. Blisko siedemdziesięciu zbójów padło w walce, kilkunastu dostało się do niewoli. Straty hobbitów wynosiły dziewiętnastu zabitych i trzydziestu rannych. Trupy zbójeckie załadowano na wozy, przewieziono do dołu pobliskiej kopalni piasku i pogrzebano. Odtąd miejsce to nazywało się Bitewnym Dołem. Poległych hobbitów złożono we wspólnym grobie na stoku wzgórza i postawiono tam później wielki kamień z napisem, a wokół zasadzono ogród. Tak się skończyła bitwa Nad Wodą w roku 1419, ostatnia bitwa stoczona na ziemiach Shire’u i pierwsza, jaka w tym kraju rozegrała się od dnia bitwy na Zielonych Polach, w Północnej Ćwiartce, w roku 1147. Toteż, chociaż nie nazbyt krwawa, zajęła cały rozdział w Czerwonej Księdze, a imion jej uczestników spisano, tak że kronikarze Shire’u umieli je na pamięć. Od tego czasu datuje się znaczny wzrost sławy i majętności rodu Cottonów; na czele jednak listy we wszystkich sprawozdaniach stały nazwiska dowódców: Meriadoka i Peregrina.

 

F

rodo był w tej bitwie, lecz nie dobył miecza z pochwy; rola jego polegała głównie na tym, że powściągał hobbitów, uniesionych gniewem i bólem wobec straty tylu przyjaciół, i nie dopuścił, by ktokolwiek tknął przeciwnika zdającego się na łaskę zwycięzców. Po bitwie i pogrzebaniu ofiar Merry, Pippin i Sam wraz z Frodem ruszyli z powrotem do zagrody Cottonów. Gdy zjedli obiad, Frodo westchnął i rzekł:

- Teraz, jak myślę, pora rozprawić się z „Wodzem”.

- Tak jest, im prędzej, tym lepiej – powiedział Merry. – I nie bądź zbyt łagodny! To on przecież jest odpowiedzialny za sprowadzenie do Shire’u zbirów i za wszystkie krzywdy, które w kraju wyrządzili.

Stary Cotton zebrał świtę złożoną z dwudziestu kilku dzielnych hobbitów.

- Przypuszczamy, że w Bag End nie ma już zbirów – rzekł – ale na pewno tego nie wiadomo.

Oddział wymaszerował; Frodo, Sam, Merry i Pippin prowadzili. Były to najsmutniejsze godziny w ich życiu. Przed nimi sterczał w niebo olbrzymi komin, a gdy się zbliżali do starego osiedla, położonego na drugim brzegu Wody, idąc drogą pomiędzy dwoma rzędami nowych, lichych domów, zobaczyli nowy młyn w całej jego złowrogiej i brudnej brzydocie: duży budynek z cegły okraczał rzeczkę i plugawił jej nurt wylewając weń potoki dymiącej i cuchnącej cieczy. Wszędzie wzdłuż drogi ścięto drzewa.

            Kiedy przeszli przez most i podnieśli oczy na Pagórek, wrażenie dech im zaparło w piersi. Nawet wizja, która Samowi ukazała się w Zwierciadle Galadrieli, nie przygotowała ich na tak okropny widok. Po zachodniej stronie stary spichlerz zburzono i na jego miejscu wyrosły umazane smołą budy. Drzewa kasztanowe zniknęły. Zielone skarpy i żywopłoty zniszczono. Na dawnym trawniku ciągnęło się nagie udeptane pole, a na nim stały rozrzucone bezładnie ogromne wozy. Gdzie przedtem była uliczka Bagshot Row, ział rozkopany dół i piętrzyło się usypisko piachu zmieszanego ze żwirem. Samego Bag End nie mogli dostrzec, bo dawną siedzibę Bagginsów przesłaniały skupione na stoku duże szopy.

- Ścięli urodzinowe drzewo! – krzyknął Sam. Wskazywał miejsce, gdzie niegdyś rosło drzewo, pod którym Bilbo wygłosił swoją pożegnalną mowę. Zwalone i martwe leżało pośród pola. Jak gdyby ta ostatnia kropla przepełniła miarę, Sam wybuchnął płaczem. Odpowiedział mu szyderczy śmiech. Hobbit, który wyglądał zza niskiego muru opasującego dziedziniec młyna, miał prostacką, roześmianą, usmolona gębę i czarne od brudu ręce.

- Nie w smak ci to wszystko, Samie, co? – zadrwił. – Zawsześ był mazgajem. Myślałem, żeś odpłynął na jednym z tych statków, o których tyle bajek plotłeś, i że sobie żeglujesz po morzach. Po co wracasz? My tutaj teraz ciężko pracujemy.

- A widzę! – odparł Sam. – Takiś zapracowany, aż zabrakło ci czasu, żeby się umyć, ale starczyło, żeby się gapić zza płota. Mamy z sobą stare porachunki, radzę ci nic do nich więcej swoimi dowcipami nie dodawać, bo i tak nie wiem, czy własną skórą nie będziesz musiał dopłacać.

Ted Sandyman splunął ponad murem.

- Nie boję się ciebie – rzekł. – Palcem mnie nawet nie odważysz się tknąć, bo jestem przyjacielem Wodza. On za to ciebie tknie, i to nie palcem, jeśli choć słowo jeszcze piśniesz.

- Nie trać czasu na tego durnia, Samie – powiedział Frodo. – Mam nadzieję, że niewielu hobbitów tak zgłupiało jak ten. Byłoby to smutniejsze niż wszystkie inne szkody, które nam zbójcy wyrządzili.

- Brudas i gbur z ciebie, Sandymanie – rzekł Merry. – A w dodatku trafiłeś kulą w płot. Idziemy na Pagórek, żeby wyrzucić stąd twojego Wodza. Jego ludzi już rozbiliśmy w puch.

Ted zbaraniał, w tej bowiem chwili dopiero zobaczył zbrojną świtę, która na rozkaz Meriadoka maszerowała właśnie przez most. Umknął do młyna, lecz natychmiast wyskoczył znów z rogiem w ręku i zadął w niego donośnie.

- Oszczędzaj tchu – zaśmiał się Merry – bo ja mam lepszy głos.

Podniósł do ust srebrny róg i zagrał; czysta muzyka wzbiła się na Pagórek, a z wszystkich nor, bud i szpetnych domów Hobbitonu odpowiedzieli na ten zew hobbici wybiegając tłumnie na drogę, by wśród wiwatów i radosnych okrzyków towarzyszyć wyprawie do Bag End.

            U szczytu ścieżki cała gromada zatrzymał się, tylko Frodo z przyjaciółmi poszedł dalej; znaleźli się wreszcie w tej niegdyś ukochanej siedzibie. Ogród był zabudowany szopami i budami, a niektóre stały tak blisko okien wychodzących na zachód, że nie dopuszczały do nich światła. Wszędzie piętrzyły się kupy śmieci i odpadków. Drzwi były odrapane, sznur od dzwonka zwisał oderwany, a dzwonek nie dzwonił. Na kołatanie nie doczekali się odpowiedzi. W końcu naparli siłą na drzwi, które ustąpiły. Weszli. Wnętrze cuchnęło, brudne i nieporządne: można by myśleć, że od dawna nikt tu nie mieszka.

- Gdzież się ten nikczemny Lotho schował? – spytał Merry.

Przeszukali wszystkie pokoje i nie znaleźli żywej duszy, prócz szczurów i myszy. – Może każemy ochotnikom przetrząsnąć szopy i budy?

- Gorsze to niż Mordor – powiedział Sam. – Tak, dużo gorsze, bardziej rani serce, bo to przecież dom rodzinny, który pamiętamy z dawnych dni, zanim go zniszczono.

- To jest Mordor – powiedział Frodo. - Jedno z dzieł Mordoru. Saruman dla Mordoru pracował nawet wtedy, gdy mu się zdawało, że dąży do własnych celów. Tak samo jak wszyscy, którzy dali się Sarumanowi opętać, na przykład Lotho.

Merry rozglądał się z rozpaczą i wstrętem.

- Wyjdźmy stąd! – rzekł. – Gdybym wiedział o wszystkim, co tutaj nabrojono, wepchnąłbym Sarumanowi sakiewkę z zielem pięścią do gardła.

- Pewnie, pewnie! Aleś tego nie zrobił, dzięki czemu mogę cię dziś tutaj powitać!

W progu stał Saruman we własnej osobie, dobrze odżywiony i zadowolony; oczy mu błyszczały złośliwością i rozbawieniem. Frodo w nagłym olśnieniu zrozumiał.

- Sharkey! – krzyknął.

Saruman zaśmiał się głośno.

- A więc słyszałeś już moje imię? Tak mnie nazywali podwładni jeszcze w Isengardzie. Myślę, że w dowód przywiązania[2]. Oczywiście nie spodziewałeś się spotkać mnie w Bag End.

- Nie – odparł Frodo. – A mogłem był to przewidzieć. Mała, nikczemna złośliwość! Gandalf ostrzegał mnie, że do tego jeszcze zachowałeś zdolność.

- Całkowitą – rzekł Saruman. – Zdolny jestem nawet do wcale niemałych złośliwości. Śmieć mi się chciało, kiedy patrzałem na was, hobbiccy półpankowie, jak jedziecie w orszaku wielkich ludzi tacy dufni, tacy zadowoleni ze swoich małych osóbek. Zdawało wam się, że cała ta historia już się szczęśliwie zakończyła i że po prostu spacerkiem pojedziecie do swego kraju, gdzie resztę życia spędzicie miło i wygodnie. Można było zburzyć dom Sarumanowi i wygnać go na tułaczkę, ale mowy o tym być nie może, by ktoś naruszył ten wasz dom. Co to, to nie! Przecież wami opiekuje się Gandalf… - Saruman znów się zaśmiał. – Ale nie znacie Gandalfa. Skoro narzędzia w jego ręku wykonały robotę, rzuca je w kąt. Wyście jednak czepiali się go nadal, marudząc, gadając, podróżując okrężną drogą, dwa razy dłuższą od prostej. „Jeśli są tak głupi – pomyślałem – wyprzedzę ich i dam nauczkę. Wet za wet, z kolei ja sprawię im niespodziankę”. Nauczka byłaby jeszcze lepsza, gdybyście mi zostawili trochę więcej czasu i gdybym miał więcej ludzi na dwoje usługi. Ale i tak zdziałałem sporo, przekonacie się, nie starczy wam życia, żeby to wszystko naprawić albo odrobić. Miła to dla mnie myśl, znajdę w niej pewne zadośćuczynienie za swoje krzywdy.

- Jeśli w tym znajdujesz przyjemność, żal mi cię, Sarumanie – rzekł Frodo. – Obawiam się zresztą, że wkrótce zostanie ci po tej przyjemności co najwyżej wspomnienie. A teraz odejdź stąd i nie wracaj nigdy.

Hobbici z wiosek zauważyli Sarumana wychodzącego z którejś szopy i natychmiast zbiegli się tłumnie pod drzwi. Gdy usłyszeli rozkaz Froda, zaczęli szemrać gniewnie:

- Nie wypuszczać go z życiem! Zabić go! To łotr i morderca. Zabić!

Saruman powiódł wzrokiem po wrogich twarzach i uśmiechnął się szyderczo.

- Zabić? – rzekł. – Spróbujcie, jeśli wam się zdaje, że macie dość sił, żeby się porwać na to, moi poczciwi hobbici! – Wyprostował się i wbił w nich spojrzenie posępnych czarnych oczu. – Ale nie myślcie, że wraz z całym mieniem utraciłem całą moc. Ktokolwiek podniesie na mnie rękę, ściągnie na siebie klątwę. A jeśli moja krew splami Shire, ziemia ta zwiędnie i nigdy już nie zagoi swoich ran.

Hobbici cofnęli się, a Frodo rzekł:

- Nie wierzcie mu! Stracił moc, zachował tylko głos, który będzie was straszył i oszukiwał, jeśli mu się poddacie. Nie chcę jednak, byście go zabijali. Na nic się nie zda zemstą płacić za zemstę, tak nie zbuduje się nic dobrego. Odejdź, Sarumanie, odejdź jak najprędzej.

- Smoku, Smoku! – zawołał Saruman. Z sąsiedniej szopy pełznął, płaszcząc się jak pies Smoczy Język. – Znowu ruszamy w drogę, Smoku! – powiedział Saruman. – Ci szlachetni hobbici i półpankowie wypędzają nas znów na tułaczkę. Chodźmy!

Saruman odwrócił się i ruszył, a Smoczy Język poczłapał za nim. Lecz gdy mijali Froda, w ręku Sarumana znienacka błysnął nóż. Dźgnął błyskawicznie. Ostrze wygięło się na ukrytej pod płaszczem kolczudze i pękło. Kilkunastu hobbitów z Samem na czele skoczyło naprzód, obaliło łotra na ziemię. Sam wyciągnął miecz.

- Stój, Samie! – krzyknął Frodo. – Nawet teraz nie zabijaj! Nie zranił mnie. A w każdym razie nie pozwolę, byś go zabił w taj haniebny sposób. Był kiedyś wielki, należał do szlachetnego bractwa, przeciw któremu żaden z nas nie śmiałby podnieść ręki. Upadł, nie w naszej mocy go dźwignąć. Ale oszczędźmy jego życie w nadziei, że znajdzie się ktoś, kto go będzie umiał podźwignąć.

Saruman wstał i popatrzył na Froda. Oczy jego miały zagadkowy wyraz podziwu, szacunku i nienawiści zarazem.

- Wyrosłeś, niziołku – powiedział. – Tak, tak, bardzo wyrosłeś. Jesteś mądry i okrutny. Odarłeś moją zemstę ze słodyczy i muszę stąd odejść z gorzkim poczuciem, że zawdzięczam życie twojej litości. Nienawidzę ciebie. Odchodzę, nie będę cię więcej niepokoił. Nie spodziewaj się jednak ode mnie życzeń zdrowia i długiego życia. Nie będziesz się cieszył ani jednym, ani drugim. Ale to już nie za moją sprawą. Ja tylko przepowiadam.

Gdy odchodził, hobbici rozstąpili się otwierając mu przejście, lecz tak silnie ściskali w garści broń, że kostki na rękach im zbielały. Smoczy Język wahał się chwilę, potem ruszył za swym panem.

- Smoczy Języku! – zawołał Frodo. – Nie jesteś zmuszony iść za nim. O ile mi wiadomo, nie wyrządziłeś mi nic złego. Możesz odpocząć i odżywić się tutaj, a gdy nabierzesz sił, pójść własną drogą.

Smoczy Język przystanął i obejrzał się na Froda, jak gdyby prawie już zdecydowany pozostać. Lecz Saruman odwrócił się szybko.

- Nic złego ci nie wyrządził? – zaskrzeczał. – Och, nie! Nawet gdy się wymykał po nocach, chciał tylko popatrzeć na gwiazdy. Ale czy mi się zdawało, czy też ktoś pytał, gdzie schował się biedny Lotho? Ty coś o tym wiesz, Smoku, prawda? Może im powiesz?

Smoczy Język skulił się i wyjąkał:

- Nie, nie!

- A więc ja powiem – rzekł Saruman. – Smoczy Język zabił waszego Wodza, biednego malca, poczciwego naczelnika. Prawda, Smoku? Zadźgałeś go śpiącego, jak przypuszczam. I pochowałeś, mam nadzieję; chociaż nie wiem, bo Smok był ostatnio bardzo zgłodniały. Nie, Smok nie jest przyjemną osobistością. Radzę wam oddać go pod moją opiekę.

Dzika nienawiść zabłysła w przekrwionych oczach Smoczego Języka.

- To tyś mi kazał, tyś mnie zmusił – syknął.

- A ty zawsze robisz, co Sharkey każe, czy tak? – zaśmiał się Saruman. – Więc teraz powiadam ci: chodź ze mną.

Kopnął w twarz kulącego się na ziemi niewolnika, odwrócił się i już miał odejść, gdy nagle Smoczy Język, jakby na sprężynie, zerwał się i wyciągnąwszy ukryty w fałdach odzieży sztylet skoczył Sarumanowi na kark, szarpnął wstecz głowę i poderżnął gardziel, po czym z krzykiem pomknął ścieżką w dół. Zanim Frodo zdążył oprzytomnieć i przemówić, trzy cięciwy hobbickich łuków zadzwoniły jednocześnie i Smoczy Język padł trupem.

 

K

u zdumieniu wszystkich zgromadzonych, szara mgła spowiła ciało Sarumana i wzbijając się z wolna ku niebu niby dym z ogniska zawisła nad szczytem Pagórka jak blada, całunem okryta postać ludzka. Chwilę kołysała się tam, zwrócona ku zachodowi, lecz w tym momencie dmuchnął zimny wiatr; postać przygięła się i z westchnieniem rozpłynęła w nicość.

            Frodo z litością i zgrozą patrzał na wyciągnięte u swych stóp martwe ciało, bo wyglądało tak, jakby nagle w nim objawiły się długie lata śmierci; malało w oczach, skurczona twarz przeobraziła się w łachman skóry spowijający ohydną czaszkę. Frodo chwycił rąbek porzuconego obok brudnego płaszcza, nakrył nim ten straszny zewłok i odszedł prędko sprzed swego dawnego domu.

- A więc koniec – rzekł Sam. – Okropny koniec, wolałbym go nie oglądać. Bądź co bądź świat pozbył się dwóch gadów.

- A zarazem wojna skończyła się już ostatecznie – powiedział Merry.

- Mam nadzieję! – westchnął Frodo. – To był jej ostatni cios. Że też musiał spaść właśnie tutaj, w progu Bag End! Wśród tylu nadziei i obaw, tego nie przewidywałem.

- Prawdziwie skończy się wojna dopiero wtedy, kiedy naprawimy wszystkie szkody – rzekł ponuro Sam. – Będzie z tym niemało roboty na długie lata!


Rozdział 9

Szara Przystań

 

R

zeczywiście z przywracaniem w kraju ładu było niemało roboty, wszystko to jednak trwało krócej, niż Sam się obawiał. Nazajutrz po bitwie Frodo pojechał do Michel Delving, żeby uwolnić z Lochów więźniów. Wśród pierwszych od razu znalazł się Fredegar Bolger – już teraz nie zasługujący na przezwisko Grubasa. Ludzie Wodza uwięzili go, gdy wyparli z kryjówek w Krzywych Jamach koło wzgórz Wypłosz całą grupę opornych, którym przewodził Fredegar.

- Okazuje się, że byłbyś lepiej wyszedł idąc z nami w świat, biedaku! – powiedział Pippin, gdy więźnia wynoszono z Lochów, bo nieborak był doszczętnie wyczerpany.

Fredegar otworzył jedno oko i zdobył się na uśmiech.

- A co to za olbrzym przemawia tak potężnym głosem? – spytał szeptem. – Niemożliwe, żeby to był nasz mały Pippin. Który numer kapelusza nosisz teraz?

Wśród wyzwolonych była też Lobelia. Wyciągnięto ją z ciemnej i ciasnej celi, bardzo starą i okropnie wychudłą. Uparła się jednak, że wyjdzie na własnych nogach, a gdy się ukazała, wsparta na ramieniu Froda, trzymając wciąż jeszcze parasol w zaciśniętej dłoni tłum przywitał ją owacyjnie, nie szczędząc oklasków i wiwatów, tak że Lobelia wzruszyła się do łez. Po raz pierwszy pozyskała ogólną sympatię. Zmiażdżyła ją dopiero wiadomość o śmierci Lotha i nie chciała wracać do Bag End. Oddała z powrotem Frodowi jego dawną siedzibę, a sama osiadła u swoich krewnych, Bracegirdle’ów w Hardbottle.

            Gdy następnej wiosny zmarła – miała bądź co bądź ponad sto lat – Frodo doznał wzruszającej niespodzianki: biedna Lobelia zostawiła mu w testamencie cały majątek swój i Lotha prosząc, by zużył go na wsparcie dla hobbitów poszkodowanych w czasie powszechnych zamieszek. Tak się zakończyła stara rodzinna waśń.

            Sędziwy Will Whitfoot przesiedział w Lochach dłużej niż inni więźniowie, a chociaż niejednego traktowano tam gorzej niż jego, musiał porządnie odżywiać się, zanim odzyskał postawę, jaka przystoi burmistrzowi stolicy hobbitów. Na razie więc, póki Will nie nabrał odpowiedniej tuszy, zastępował go Frodo. Właściwie przeprowadził w okresie burmistrzowania jedną tylko reformę: zmniejszył liczbę szeryfów i ograniczył ich funkcję do poprzedniego stanu. Obowiązek wytępienia resztek zbirów powierzono Meriadokowi i Pippinowi, którzy też prędko wywiązali się z tego zadania. Bandy południowców, na wieść o bitwie Nad Wodą, umykały z Shire’u nie stawiając niemal oporu wojsku thana. Przed końcem roku niedobitków otoczono w lasach, a tych, którzy się poddali, odstawiono do granicy kraju.

            Tymczasem wrzała praca nad odbudową i Sam uwijał się od rana do wieczora. Hobbici bywają pracowici jak mrówki, gdy zajdzie potrzeba i gdy chcą. Nie brakowało teraz tysięcy ochoczych rąk, od małych, lecz zręcznych rączek chłopięcych i dziewczęcych, aż do spracowanych i sękatych rąk dziadków i babek. Nim nadszedł dzień zimowego przesilenia, cegła na cegle nie została z nowych domów szeryfów i ze wszystkich budowli wzniesionych przez Ludzi Wodza. Cegieł jednak nie zmarnowano, lecz użyto ich do naprawy starych hobbickich nor, które dzięki temu stały się bardziej przytulne i suchsze. W szopach, stodołach i odludnych norach odkryto wielkie ilosci sprzętów, zapasy prowiantów i piwa, pochowane tam przez zbirów; zwłaszcza w tunelach pod Michel Delving i w starych kamieniołomach pod Wypłoszem znaleziono mnóstwo ukrytych towarów, żywności, beczek piwa, więc tegoroczne gody można było obchodzić hucznie i wesoło.

            Przede wszystkim – nawet przed rozbiórką nowego młyna – przystąpiono do uporządkowania Pagórka i Bag End oraz do odbudowy uliczki na zboczu. Nową kopalnię piasku i żwiru zasypano, stok Pagórka zamieniono w duży, zaciszny ogród, a w południowym zboczu wydrążono nowe norki, obszerne i wyłożone cegłą. Dziadunio wprowadził się z powrotem pod numer trzeci; powtarzał też każdemu, kto chciał słuchać:

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A wszystko dobre, co się dobrze kończy.

            Trochę się spierano, jak nazwać odbudowaną ulicę. Jedni głosowali za „Ogrodem Bitwy”, inni woleli „Lepsze Smajale”. Ostatecznie zwyciężył zdrowy hobbicki rozsądek i wybrano po prostu nazwę: Uliczka Nowa. Nad Wodą dowcipnisie czasem jednak nazywali ją „Nagrobkiem Sharkeya”.

            Najdotkliwszą stratą było wyniszczenie drzew, bo na rozkaz Sharkeya wycięto je bez litości na całym obszarze kraju. Sam ubolewał nad tym bardziej niż nad innymi szkodami wyrządzonymi przez zbirów. Ta rana nie mogła się bowiem zagoić przed upływem długich lat i Sam myślał, że dopiero jego prawnuki zobaczą Shire takim, jaki być powinien.

            Wśród nawału pracy nie miał czasu na wspomnienia o przygodach wyprawy, nagle jednak pewnego dnia przypomniał sobie dar Galadrieli. Wyjął szkatułkę i pokazał ją innym Wędrowcom – bo tak ich teraz powszechnie nazywano – prosząc o radę.

- Zastanawiałem się już, kiedy wreszcie o tym pomyślisz – rzekł Frodo. – Otwórz szkatułkę.

Wypełniał ją szary pył, miękki i drobnoziarnisty, a pośrodku tkwiło w nim nasienie podobne do orzecha w srebrnej łupinie.

- Co mam z tym zrobić? – spytał Sam.

- Rzuć na wiatr w pierwszy wietrzny dzień, a o resztę się nie troszcz – powiedział Pippin.

- Ale co z tego wyniknie?

- Wybierz kawałek ziemi na pólko doświadczalne; zobaczysz, jak będą się tam rośliny czuły – rzekł Merry.

- Pani Galadriela z pewnością nie życzyłaby sobie, żebym wszystko zużył we własnym ogrodzie, skoro tylu innych hobbitów poniosło straty.

- Musisz, Samie, kierować się rozsądkiem i doświadczeniem, a tego daru użyj tak, żeby wspomógł twoją pracę i polepszył jej wyniki – powiedział Frodo. – Szkatułka jest mała, a każde ziarenko ma zapewne wielką wartość.

            Sam posadził więc młode drzewka wszędzie, gdzie źli ludzie zniszczyli szczególnie piękne i kochane drzewa, i przy korzeniach każdej sadzonki umieścił w ziemi po jednym cennym pyłku z Lorien. Przemierzył cały kraj wzdłuż i wszerz pracując pilnie, lecz najtroskliwiej opiekował się Hobbitonem i sadami Nad Wodą – czego nikt nie mógł mu wziąć za złe. Gdy w końcu stwierdził, że została mu jeszcze odrobina pyłu, poszedł do Kamienia Trzech Ćwiartek, znaczącego niemal dokładnie środek Shire’u, i rozrzucił tę resztkę na cztery strony świata. Srebrny orzeszek zasadził na trawniku w Bag End, gdzie odbywały się niegdyś zabawy urodzinowe i gdzie dawniej rosło pamiętne drzewo. Bardzo był ciekaw, co z tego nasienia wyrośnie. Zimę przeczekał jako tako cierpliwie, chociaż korciło go wciąż, żeby zaglądać w to miejsce, czy nic tam się jeszcze nie dzieje.

 

W

iosna przewyższyła jego najśmielsze nadzieje. Drzewa puszczały pędy i rosły tak gwałtownie, jakby czas przyspieszył biegu i chciał w ciągu jednego roku spełnić zadania dwudziestu lat. Na urodzinowym trawniku wystrzeliło z ziemi śliczne młodziutkie drzewko; korę miało srebrną, liście podłużne, a w kwietniu okryło się złotymi kwiatami. Był to prawdziwy mallorn, który stał się przedmiotem podziwu całej okolicy. Po latach, gdy wyrósł bujnie i wypiękniał jeszcze bardziej, zasłynął szeroko; z daleka przybywali goście, żeby go zobaczyć, był to bowiem jedyny mallorn na zachód od Gór i na wschód od Morza, a piękniejszego nie znalazłoby się na całym świecie.

            Rok 1420 zapisał się w ogóle w Shire wyjątkowym urodzajem. Słońce świeciło wspaniale, deszcz świeży spadał zawsze w porę i w miarę, a co dziwniejsze, powietrze tchnęło ożywczym, pobudzającym zapachem i blask, nie znany śmiertelnikom w innych latach, ozłocił przelotnie Śródziemie. Dzieci poczęte lub urodzone tego roku – a było ich mnóstwo i wszystkie urodziwe i silne – miały przeważnie bujne złote włosy, co wśród hobbitów przedtem należało do rzadkości. Owoce tak obrodziły, że małe hobbicięta niemal kąpały się w truskawkach ze śmietaną, a później siedząc w trawie pod śliwą jadły śliwki dopóty, dopóki z pestek nie zbudowały miniaturowych piramid, niby zwycięzcy piętrzący na pobojowisku czaszki rozgromionych wrogów. Nikt się jednak od tego nie rozchorował i wszyscy byli zadowoleni oprócz kosiarzy, którzy potem kosili trawę.

            W Południowej Ćwiartce winorośl uginała się od gron winnych, a plon liści fajkowych zebrano zdumiewająco obfity; wszystkie też spichrze pomieścić nie mogły ziarna po żniwach. Jęczmień w Północnej Ćwiartce tak się udał, że hobbici zapamiętali na długo piwo ze zbiorów roku 1420 i nawet stało się ono przysłowiowe. W wiele pokoleń później można było w gospodzie usłyszeć, jak stary hobbit po dobrze zasłużonym kufelku wzdycha: „Dobre! Prawie jak w czterysta dwudziestym roku”.

 

S

am z początku wraz z Frodem mieszkał u Cottonów, gdy jednak zbudowano Nową Uliczkę, przeniósł się tam z Dziaduniem. Poza wszystkimi swoimi pracami kierował również uprzątaniem i odnawianiem siedziby w Bag End, często wszakże wyjeżdżał sadzić i pielęgnować drzewa na całym obszarze Shire’u. Dlatego też nie było go w domu w pierwszej połowie marca i nie wiedział nic o tym, że Frodo zachorował. Trzynastego marca stary Cotton znalazł Froda leżącego w łóżku; zaciskał w ręku biały kamień, który stale nosił na łańcuszku u szyi, i zdawał się pogrążony w półśnie.

- Zniknął na zawsze – szeptał. – A teraz została tylko ciemność i pustka.

Atak minął i gdy Sam dwudziestego piątego wrócił, Frodo był już zdrów; nic też przyjacielowi o swej chorobie nie wspomniał. Właśnie w tym czasu ukończono porządki w Bag End, a Merry i Pippin przywieźli z Ustroni stare meble oraz sprzęty, tak że stara siedziba wyglądała jak za dawnych dni. Gdy wszystko było gotowe, Frodo spytał Sama:

- Kiedy wprowadzisz się, żeby znów mieszkać ze mną, Samie?

Sam trochę się zmieszał.

- Nie chcę cię przynaglać – rzekł Frodo – jeśli nie masz ochoty. Ale Dziadunio byłby naszym najbliższym sąsiadem, a wdowa Rumble zaopiekuje się nim na pewno troskliwie.

- Nie o to mi chodzi, proszę pana – odparł Sam czerwieniąc się jak burak.

- A więc powiedz, o co?

- O Różyczkę, o Różę Cotton. Była, jak się okazuje, bardzo nierada, biedulka, kiedy puszczałem się w daleką podróż; ale że ja jej wtedy nic nie powiedziałem, nie mogła pierwsza przemówić. A ja milczałem, bo najpierw wypadało uporać się z robotą. Teraz wreszcie wyznałem Różyczce, co miałem na sercu, a ona mi tak odpowiedziała: „Rok już zmarnowałeś, po co dłużej zwlekać?” A ja na to: „Zmarnowałem? Nie, w tym ci racji nie mogę przyznać!” No, ale rozumiem, co miała na myśli. Można by rzec, że czuję się tak, jakby mnie na dwoje rozdarto.

- Rozumiem – odparł Frodo. – Chcesz się ożenić, ale także chcesz mieszkać razem ze mną w Bag End. Samie kochany, nic łatwiejszego! Ożeń się co prędzej i wprowadź do mego domu razem z Różyczką. W Bag End starczy miejsca dla wszystkich, choćbyś nawet najliczniejszą rodzinę założył.

 

T

ak się też stało. Sam Gamgee ożenił się z Różyczką Cotton wiosną 1420 roku (słynnego między innymi również z mnóstwa wesel), a młoda para zamieszkała w Bag End. Jeśli Sam uważał to za wielkie szczęście, Frodo czuł się tym bardziej uszczęśliwiony; w całym Shire nie było bowiem hobbita otoczonego czulszą opieką niż on. Kiedy plany odbudowy zostały opracowane, a wszystkie roboty zorganizowane, Frodo mógł wieść spokojny żywot, wiele czasu poświęcając na pisanie i przegląd nagromadzonych zapisków. W dzień Sobótki podczas Wolnego Jarmarku złożył urząd burmistrza i przez następnych lat siedem zacny Will Whitfoot znowu przewodniczył na oficjalnych bankietach.

            Merry i Pippin czas jakiś razem mieszkali w Ustroni; ruch wtedy panował ożywiony między Bucklandem a Bag End. Dwaj młodzi Wędrowcy olśniewali całe Shire pieśniami, opowieściami, a także elegancją i wspaniałymi przyjęciami. Przezwano ich „królewiętami”, ale bez złośliwości, bo wszystkie serca rosły na widok tych hobbitów dosiadających koni, strojnych w błyszczące kolczugi, z pięknymi godłami na tarczach, zawsze roześmianych i gotowych śpiewać pieśni z dalekich stron. Wzrost mieli niezwykły i postawę imponującą, lecz poza tym nic się nie zmienili, chyba tylko o tyle, że nabrali wymowy, a wesołości i chęci do zabawy jeszcze im przybyło. Frodo i Sam jednak wrócili do zwykłych hobbickich ubrań, z tą różnicą, że w potrzebie zarzucali na ramiona szare długie płaszcze z przedziwnie delikatnej tkaniny, spięte pod szyją misterną klamrą. Frodo nosił też zawsze na łańcuszku biały kamień i często dotykał go palcami.

            Wszystko szło dobrze i była nadzieja, że będzie coraz lepiej; Sam miał pracy i radości tyle, ile hobbicka dusza może zapragnąć. Nic nie zaćmiewało jego szczęścia w tym roku, prócz niejasnej obawy o kochanego pana. Frodo bowiem cichcem usunął się od wszelkich spraw. Sam z bólem obserwował, jak mało ten najbardziej zasłużony z hobbitów odbiera hołdów w ojczyźnie. Nieliczni tylko wiedzieli czy chcieli wiedzieć o jego czynach i przygodach, cały podziw i całą cześć skupiono na Meriadoku i Pippinie – a także na Samie, który wszakże nawet tego nie spostrzegał. W dodatku jesienią pojawił się znów cień dawnych niedoli.

            Pewnego wieczora Sam wchodząc do pracowni zastał Froda dziwnie zmienionego. Był blady, a jego oczy zdawały się zapatrzone w jakiś odległy widok.

- Co się stało, panie Frodo? – spytał Sam.

- Jestem ranny – odparł Frodo. – Rana nigdy się nie zagoi naprawdę.

Ale wstał, można się było łudzić, że słabość przeminęła, bo nazajutrz zachowywał się zupełnie normalnie. Dopiero później Sam uprzytomnił sobie, że zdarzyło się to dnia szóstego października, w drugą rocznicę owego dnia pod Wichrowym Czubem, gdzie ich ogarnęły po raz pierwszy Ciemności.

 

C

zas płynął, zaczął się rok 1421. W marcu Frodo znów zachorował, lecz wielkim wysiłkiem woli zataił to przed Samem, który właśnie miał zgoła co innego w głowie. Dwudziestego piątego marca bowiem, w dniu odtąd dla Sama pamiętnym, Różyczka urodziła mu pierwsze dziecko.

- Jesteśmy w kłopocie, proszę pana – oznajmił Frodowi – bo zamierzaliśmy dać mu imię Frodo, za pozwoleniem pańskim. A tymczasem zamiast syna przyszła na świat córka. Zresztą śliczne dziewczątko jak rzadko, wzięła na szczęście piękność nie z ojca, ale z matki. No i teraz nie wiemy, jak ją nazwać.

- A czemuż by nie trzymać się starych dobrych zwyczajów? – odparł Frodo. – Wybierz imię kwiatu, jak na przykład Róża. Połowa dziewcząt w Shire nosi takie imiona, cóż znajdziesz lepszego?

- Może i racja, proszę pana – rzekł Sam. – Słyszałem co prawda wędrując po świecie wiele pięknych imion, ale trochę, że tak powiem, za wspaniałych na powszedni użytek. Dziadunio powiada: „Daj jej krótkie imię, żebyś dla wygody nie potrzebował go do połowy obcinać”. Jeśli jednak będzie to nazwa kwiatu, nie będę się troszczył nawet o jej krótkość. Musi to być piękny kwiat, bo ta mała, proszę pana, wydaje mi się bardzo ładna, a z pewnością wyrośnie jeszcze piękniejsza.

Frodo chwilę się namyślał.

- A jak by ci się podobało imię Elanor, co znaczy gwiazda słoneczna; pamiętasz chyba te drobne kwiatki w trawach Lothlorien?

- Jak zawsze utrafił pan w sedno! – odparł Sam zachwycony. – Właśnie to, co mi się marzyło.

            Mała Elanor miała sześć miesięcy i rok 1421 chylił się ku jesieni, gdy pewnego dnia Frodo wezwał Sama do swej pracowni.

- W czwartek przypadają urodziny Bilba – powiedział. – Prześcignie starego Tuka. Kończy sto trzydzieści jeden lat!

- Brawo! – rzekł Sam. – Pan Bilbo jest nadzwyczajny.

- W związku z tym, mój Samie, chciałbym, żebyś porozmawiał z Różą i spytał, czy obejdzie się bez ciebie przez czas jakiś, ażebyś mógł ze mną pojechać w małą podróż. Oczywiście, teraz nie możesz wybierać się daleko ani na długo – dodał Frodo z lekką nutką żalu w głosie.

- Rzeczywiście, proszę pana, trudno by mi było.

- Rozumiem. Nie o to jednak chodzi. Chciałbym tylko, żebyś mi towarzyszył kawałek drogi. Powiedz Róży, że twoja nieobecność nie przeciągnie się ponad dwa tygodnie i że wrócisz na pewno cały.

- Chętnie pojechałbym z panem aż do Rivendell i rad bym zobaczyć pana Bilba – rzekł Sam. – A przecież naprawdę chcę przebywać tylko w jednym miejscu na świecie, to znaczy tutaj. Rozdarty jestem na dwoje.

- Biedny Samie! Obawiałem się, że będziesz się tak czuł – powiedział Frodo. – Ale wkrótce się z tego wyleczysz. Stworzony jesteś na zdrowego i silnego hobbita z jednej bryły i takim też będziesz.

Przez parę dni Frodo wraz z Samem przeglądał papiery i zapiski, a potem przekazał wiernemu giermkowi klucze. Najważniejszą część jego dobytku stanowiła gruba księga oprawna w gładką czerwoną skórę; niemal wszystkie jej stronice były już zapisane, pierwsze chwiejną nieco ręką Bilba, ale większość energicznym charakterem Froda. Całość dzieliła się na rozdziały, osiemdziesiąty rozdział był jednak nie dokończony i pozostało jeszcze kilka białych kartek. Na pierwszej stronie kilka tytułów kolejno wykreślono, a brzmiały one tak:

Mój dziennik. Niespodziewana podróż. Tam i z powrotem. Co się stało później. Przygody pięciu hobbitów. Historie Wielkiego Pierścienia, zebrane przez Bilba Bagginsa z własnych spostrzeżeń i opowieści przyjaciół. Nasz udział w Wojnie o Pierścień.

Na tym kończyło się pismo Bilba i ręka Froda dodała:

 

Upadek

Władcy Pierścieni

i

Powrót Króla

 

(tak, jak te sprawy przedstawiły się oczom hobbitów; według pamiętników Bilba i Froda z Shire’u, uzupełnionych relacjami przyjaciół i nauką Mędrców)

 

oraz

 

wyjątki z Ksiąg Wiedzy przetłumaczone przez Bilba w Rivendell.

- Widzę, że pan prawie dokończył księgi! – zakrzyknął Sam. – Trzeba przyznać, że pracował pan wytrwale.

- Skończyłem całkowicie – rzekł Frodo. – Ostatnie strony zostawiłem tobie.

 

Dwudziestego pierwszego września wyruszyli, Frodo na kucyku, który go niósł przez całą drogę z Minas Tirith i wabił się teraz Obieżyświatem, a Sam na swoim ukochanym Billu. Ranek był pogodny i słoneczny; Sam domyślał się celu podróży, o nic więc nie pytał.

            Skręcili za wzgórzem na drogę wzdłuż słupków w kierunku Leśnego Zakątka pozwalając kucykom biec swobodnie truchtem. Przenocowali w Zielonych Wzgórzach i dwudziestego drugiego późnym popołudniem zjeżdżali łagodnym stokiem w dół ku pierwszym drzewom lasu.

- To za tym chyba drzewem skrył się pan, panie Frodo, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy Czarnego Jeźdźca – rzekł Sam wskazując w lewo. – Dziś wydaje się, że to był sen.

Wieczór zapadł i gwiazdy błyszczały na zachodnim niebie, gdy mijali zwalony dąb na ścieżce opadającej łagodnie między gęstwiną leszczyny. Sam milczał zatopiony we wspomnieniach. Nagle usłyszał, że Frodo nuci z cicha, jakby dla siebie tylko, starą piosenkę podróżną, ale zmieniając w niej słowa:

 

Kto wie, co zakręt bliski kryje,

Drzwi tajemnicy, dziwną ścieżkę.

Tylem ją razy w życiu mijał,

Aż przyjdzie chwila, gdy nareszcie

Otworzy mi się droga nowa

Tam, dokąd księżyc nam się chowa,

I zaprowadzi mnie najdalej,

Tam, skąd nad ziemią słońce wstaje.[3]

 

Jak gdyby w odpowiedzi z doliny dobiegł śpiew:

 

A! Elbereth Gilthoniel!

Silivren penna miriel

O menel aglar elenath,

Gilthoniel, A! Elbereth!

W dalekich krajach, w zielonym borze

Pamiętał lud nasz Gwiazdy blask,

Co srebrem lśni nad Morzem.[4]

 

Frodo i Sam bez słowa zatrzymali się i siedząc w łagodnym cieniu czekali, aby migocący światłami orszak przybliżył się do nich. Zobaczyli Gildora wśród gromady pięknych elfów, a potem, ku zdumieniu Sama, ukazali się Elrond i Galadriela. Elrond miał na ramionach szary płaszcz, a na czole gwiazdę, w ręku zaś srebrną harfę, a na palcu złoty pierścień z ogromnym błękitnym kamieniem – pierścień Vilya, najpotężniejszy z Trzech. Galadriela jechała na białym koniu, w białej sukni, świetlistej jak obłoki wokół księżyca; zdawało się, ze postać jej cała promieniuje łagodnym światłem. Na palcu miała Nenyę, pierścień z mithrilu, w którym jeden jedyny biały kamień iskrzył się jak lodowa gwiazda. Za nimi z wolna, kiwając się jakby we śnie, człapał na małym siwym kucyku Bilbo. Elrond pozdrowił hobbitów poważnie i serdecznie, a Galadriela uśmiechnęła się do nich.

- Słyszałam, że dobrze użyłeś mojego daru, Samie Gamgee! – powiedziała. – Shire będzie teraz bardziej niż kiedykolwiek krainą błogosławioną i kochaną.

Sam skłonił się, ale zabrakło mu słów, by odpowiedzieć. Zapomniał, jak piękna jest pani z Lorien. Bilbo nagle ocknął się i otworzył oczy.

- Jak się masz, Frodo! – rzekł. – No, widzisz, prześcignąłem dziś starego Tuka. To więc już załatwione. Teraz, zdaje się, gotów jestem do nowej podróży. Czy jedziesz z nami?

- Tak – odparł Frodo. – Powiernicy Pierścienia powinni odejść razem.

- Dokąd pan się wybiera? – krzyknął Sam, bo w tej chwili dopiero zrozumiał, co się dzieje.

- Do Przystani, Samie – odpowiedział Frodo.

- A ja nie mogę tam iść z panem!

- Nie, Samie, nie możesz. W każdym razie jeszcze nie teraz i nie dalej niż do Przystani. Wprawdzie ty także byłeś powiernikiem Pierścienia, chociaż przez krótki tylko czas. Może i dla ciebie wybije kiedyś godzina. Nie smuć się, Samie. Nie możesz być zawsze rozdarty na dwoje. Musisz być zdrów i cały, z jednej bryły, przez wiele, wiele lat. Tyle przed tobą radości, tyle zadań, tyle roboty!

- Ale ja marzyłem, że przez długie lata pan też będzie się cieszył Shire’em po tym wszystkim, czego pan dokonał – powiedział Sam ze łzami w oczach.

- Ja też kiedyś o tym marzyłem. Ale za głębokie są moje rany. Starałem się uratować Shire i uratowałem, ale nie dla siebie. Często tak bywa, Samie, gdy jakiś skarb znajdzie się w niebezpieczeństwie: ktoś musi się go wyrzec, utracić, by inni mogli go zachować. Ty jesteś moim spadkobiercą, wszystko, cokolwiek posiadałem, co mi się należy – oddaję tobie. Poza tym masz Różę i Elanor, a z czasem zjawi się mały Frodo i mała Różyczka, i Merry, i Złotogłówka, i Pippin. Może jeszcze inni, których nie widzę w tej chwili. Bardzo będą potrzebne i twoje ręce, i twój rozum. Zostaniesz oczywiście burmistrzem, będziesz tę godność piastował tak długo, jak zechcesz, i zasłyniesz jako najlepszy w dziejach Shire’u ogrodnik. Będziesz odczytywał Czerwoną Księgę i podtrzymywał wśród hobbitów wspomnienie minionego wieku, aby pamiętając o Strasznym Niebezpieczeństwie tym bardziej kochali swój kraj. Będziesz miał tyle pracy i tyle szczęścia, ile można mieć w Śródziemiu; przynajmniej twój rozdział w historii będzie do końca radosny! A teraz w drogę, odprowadzisz mnie.

 

E

lrond i Galadriela odjeżdżali, bo skończyła się Trzecie Era, minęły dni Pierścieni, dobiegała końca historia i pieśń tej epoki. Odchodziło z nimi mnóstwo elfów Wysokiego Rodu, nie chcąc dłużej pozostawać w Śródziemiu. Między nimi, przepełnieni smutkiem, ale smutkiem szczęśliwym, nie zatrutym goryczą, jechali Sam, Frodo i Bilba, a elfy odnosiły się do nich z wielkim szacunkiem.

            Jechali cały wieczór i całą noc przez Shire, lecz nikt ich nie widział prócz leśnych i polnych zwierząt; może zresztą jakiemuś zapóźnionemu wędrowcowi mignęły w mroku pod drzewami blaski albo światła na przemian z cieniem sunące po trawie, w miarę jak księżyc przepływał ku zachodowi. A kiedy znaleźli się poza granicami Shire’u, omijając od południa Białe Wzgórza dotarli do Dalekich Wzgórz, a potem do Wieżowych, skąd ujrzeli w oddali Morze. Wreszcie przez Mithlond przybyli do Szarej Przystani nad długą, wąską Zatokę Księżycową.

            Budowniczy okrętów, Kirdan, wyszedł na ich powitanie do bramy. Był wysokiego wzrostu, brodę miał po pas, zdawał się bardzo stary, ale oczy mu błyszczały jak gwiazdy. Skłonił się mówiąc:

- Wszystko gotowe.

Poprowadził ich do Przystani, gdzie kołysał się na wodzie biały okręt, a na nabrzeżu czekał ktoś, cały w bieli. Gdy się odwrócił i podszedł bliżej, Frodo poznał Gandalfa. Czarodziej miał na palcu Trzeci Pierścień, Naryę, z kamieniem czerwonym jak żywy płomień. A wszyscy, którzy mieli odpłynąć na statku, ucieszyli się, że Gandalf popłynie razem z nimi.

            Ale Sam stał na brzegu i serce ściskało mu się z bólu; myślał, że gorzka jest rozłąka, ale jeszcze smutniejsza będzie długa samotna droga do domu. Lecz w ostatniej chwili, gdy elfy już wchodziły na pokład i kończono ostatnie przygotowania, rozległ się spieszny tętent i Merry z Pippinem nadjechali galopem, osadzając konie w miejscu na wybrzeżu. Pippin śmiał się, chociaż łzy płynęły mu z oczu.

- Raz już próbowałeś nam się wymknąć chyłkiem i nie udało ci się to, mój Frodo! – powiedział. – Tym razem niewiele brakowało, a byś nas zwiódł, ale jednak cię dogoniliśmy. Tylko że teraz nie Sam zdradził twój sekret, lecz Gandalf we własnej osobie.

- Tak – rzekł Gandalf. – Nie chciałem, żeby Sam wracał bez towarzystwa, wolę, żebyście stąd do kraju jechali we trzech. Dziś, przyjaciele, na tym wybrzeżu kończy się ostatecznie nasza bratnia wspólnota w Śródziemiu. Zostańcie w pokoju! Nie powiem: nie płaczcie, bo nie wszystkie łzy są złe.

Frodo ucałował Meriadoka i Pippina, a na ostatku Sama i wstąpił na pokład; wciągnięto żagle, dmuchnął wiatr i z wolna statek zaczął się oddalać po szarej wodzie Zatoki; szkiełko Galadrieli w ręku Froda rozbłysło i zniknęło. Statek wypłynął na pełne Morze i żeglował ku zachodowi, aż wreszcie pewnej dżdżystej nocy Frodo poczuł słodki zapach w powietrzu i usłyszał śpiew dolatujący nad wodą. Wydało mu się, jak we śnie tamtej nocy w domu Bombadila, że szara zasłona deszczu przemienia się w srebrne szkło i rozsuwa ukazując białe wybrzeże, a za nim daleko zielony kraj w blasku wschodzącego szybko słońca.

            Ale dla Sama tego wieczora, gdy stał w Przystani, noc zapadła ciemna, i na szarym Morzu nie widział nic prócz cienia sunącego po falach i niknącego na zachodzie. Czekał długo w noc słysząc tylko westchnienia i szmer fal bijących o ląd Śródziemia i głos ten zapadł mu głęboko w serce. Obok niego stali milczący Merry i Pippin.

 

W końcu trzej przyjaciele odwrócili się od Morza i już nie oglądając się za siebie ani razu, z wolna ruszyli w stronę domu. Żaden nie przemówił, póki nie znaleźli się znów w granicach Shire’u, mimo to każdy czerpał pociechę z obecności przyjaciół na tej długiej, szarej drodze.

            Gdy wreszcie ze wzgórz zjechali na Wschodni Gościniec, Merry i Pippin skręcili do Bucklandu; już znów śpiewali cwałując przez znajome okolice. Sam zawrócił Nad Wodę i pod wieczór dotarł na Pagórek. Wspinając się po zboczu, z daleka zobaczył żółte światełko w oknie i odblask ognia płonącego na kominku. Wieczerza była gotowa, tak jak się spodziewał. Różyczka wciągnęła go do domu, usadowiła w fotelu i posadziła mu na kolanach małą Elanor. Sam odetchnął głęboko.

- Ano, wróciłem! – powiedział.

 



[1] Marzec – po hobbicku Rethe – liczył wedle Kalendarza Shire’u trzydzieści dni.

[2] Wyraz ten prawdopodobnie pochodził z języka orków, w którym „sharku” znaczy staruszek.

[3] Tłumaczyła Maria Skibniewska.

[4] Tłumaczyła Maria Skibniewska.